„Chciałam uwieść męża, by przekonać go do mojego planu i prawie wydałam na nas wyrok. Cudem uniknęliśmy śmierci”
„Wcześniej omawialiśmy każdą sprawę, nawet najmniejszą głupotę, a teraz… Ech. Odmienne priorytety odnośnie wierzby-staruszki przekładały się na nasze relacje. Gdzieś zniknęły luz, serdeczność, nawet zaufanie. Przeciągaliśmy między sobą milczenie i urazę jak linę”.

- Paulina, 35 lat
W zeszłym roku wreszcie spełniło się nasze największe marzenie. Po licznych wizjach lokalnych, setkach godzin zastanawiania się, gdzie nam będzie dobrze, po wielu kompromisach i stresach kupiliśmy dom. Nie nowy, używany, nawet bardzo. Ponad stuletnia willa w ślicznej, zielonej okolicy, położona niezbyt daleko od centrum, w dodatku przy mało uczęszczanej, cichej ulicy.
Gdzie tkwił haczyk?
Dom nie był duży, taki w sam raz, za to mocno zaniedbany. Liczyliśmy się z tym, że trzeba będzie włożyć w niego jeszcze sporo pracy i środków. Ale nie od razu przecież, stopniowo, więc powinniśmy dać radę. Bardzo ważne też było dla nas otoczenie. Działka przypominała bajkowy ogród. Porastały ją zdziczałe krzewy i drzewka owocowe oraz wysoka, bujna trawa.
Najważniejsza jednak była królowa – wysoka, stara wierzba, rosnąca pośrodku. Jej długie gałęzie spływały aż do ziemi, omiatały trawę, szeleszcząc i szumiąc, tworząc coś na kształt zielonego wodospadu. Chyba właśnie z powodu owej czarodziejskiej wierzby zakochałam się w tym domu. Wyobrażałam sobie, jak cudownie będzie siedzieć w jej cieniu, oglądałam już katalogi z meblami ogrodowymi, żeby wybrać te, które razem z wierzbą stworzyłyby harmonijną całość. Niestety, tuż po przeprowadzce mój nieczuły mąż pragmatyk obejrzał dokładnie wierzbę i wydał na nią wyrok, orzekając, że trzeba ją ściąć, zanim komuś stanie się krzywda.
Nie mogłam i nie chciałam się na to zgodzić. Czułam się oszukana. Czemu od razu nie powiedział? Czemu czekał, aż kupimy dom? Zrobił to celowo, żebym się nie rozmyśliła? Nie twierdzę, że bym tak zrobiła, ale naprawdę czułam się zmanipulowana.
– Ależ co ty mówisz? Jak to ściąć?! Rosła tu sto lat, a ty chcesz ją tak po prostu zabić? Pomyśl, ile to piękne, wspaniałe drzewo przetrwało burz, wichur, zawiei pogodowych i losowych, i trwa nadal.
– Cudem chyba. Moim zdaniem już dawno powinno runąć. Na szczęście stoi dostatecznie daleko od budynku, więc nie ma ryzyka, że upadnie nam na dach albo wybije okna.
– Właśnie. Nie ma ryzyka, więc po co ją wycinać? – zawołałam. – Może domy dookoła dają jej osłonę. Zobaczysz, wytrzyma jeszcze wiele.
– A jak nie wytrzyma? Ta willa została wybudowana trzy lata przed wojną i nie zdziwiłbym się, gdyby wierzba-staruszka towarzyszyła jej od tego czasu. Spójrz, jaki ma pusty pień, a ten konar gotów runąć przy byle silniejszym powiewie, albo i bez. Wystarczy sama grawitacja.
– Czemu jesteś taki okropny?
Odstawiłam Rejtana w obronie wiekowego drzewa, krzyczałam, że nie wolno nam go ściąć, że to bezduszne, wstrętne, niesprawiedliwe i okrutne.
– Przesadzasz, skarbie. Bądź logiczna i racjonalna. To drzewo nie jest człowiekiem, nie ma uczuć. Wiem, że ci się spodobała, dlatego bardzo mi przykro z twojego powodu, bo dbam o twoje uczucia. Ale twoje bezpieczeństwo i całej naszej rodziny jest dla mnie najważniejsze.
Po tym oświadczeniu zrobił zdjęcia wierzby, zmierzył obwód pnia, wypełnił wniosek i wysłał do urzędu. Kibicowałam mu o tyle, że liczyłam na… decyzję odmowną.
Nagle wyrósł między nami niewidzialny mur
Pewnej nocy przyszła potężna burza z piorunami, którą drzewo przetrwało bez szwanku. Mój uparty, bezlitosny mąż nie skomentował tego ani słowem. Cóż, miał na głowie inny problem związany z ewentualną wycinką, na myśl, o której się skręcałam. Dzień wcześniej dostał pismo z urzędu, czwarte już z kolei. Tym razem zawiadamiające, że szanowna komisja, która została powołana w sprawie naszej wierzby, po zapoznaniu się z wnioskiem, wyraziła potrzebę przeprowadzenia wizji lokalnej.
Na wizję zamierzała przybyć za trzy dni o godzinie jedenastej. Dla mojego męża był to niemały kłopot, bo musiał skombinować sobie na ten dzień urlop. Niby mogłabym go zastąpić, ale zapowiedziałam mu, że ręki do morderstwa wierzby nie przyłożę. Chce ją zabić, to beze mnie.
Jaki był przebieg wizyty urzędasów, nie mam pojęcia. Obrażona nie dopytywałam się, a Roman sam również się nie pochwalił. Pewnie miał mi za złe, że godziny, które stracił, czekając na komisję, musiał potem odpracować i siedzieć do późna w firmie. Szef nie zgodził się na odjęcie ich z urlopu, bo mieli w pracy urwanie głowy.
Generalnie zrobiło się dość nieprzyjemnie
Wcześniej omawialiśmy każdą sprawę, nawet najmniejszą głupotę, a teraz… Ech. Odmienne priorytety odnośnie wierzby-staruszki przekładały się na nasze relacje. Gdzieś zniknęły luz, serdeczność, nawet zaufanie. Przeciągaliśmy między sobą milczenie i urazę jak linę.
Sama z siebie domyśliłam się, że mąż czeka na decyzję pisemną. Dłużył mi się ten czas oczekiwania niemiłosiernie. Przyzwyczaiłam się już do naszej wierzby, do szmerów i szeptów jej długich gałązek, do kryjącej się w niej tajemnicy. Czy Romek naprawdę tego nie widział, nie czuł? W końcu odpowiedź nadeszła. Niestety była nie po mojej myśli. Komisja wydała zezwolenie na wycinkę, przy zachowaniu okresu ochronnego wylęgu ptaków. Gdzie ci ludzie mają serca?!
– Wcale nie musisz jej wycinać, nawet jeśli dostałeś zgodę – nazajutrz schowałam dumę do kieszeni i przerwałam ciche dni, by poprosić Romka o łaskę dla mojej wierzby.
Tymczasem mój mąż, zamiast to docenić, tylko się zirytował.
– Kobieto, co cię przekona? Musi się coś stać, byś otrzeźwiała? Komisja nie wydaje opinii o wycince starych drzew ot tak sobie. Sama widziałaś, jakie były jazdy z uzyskaniem zgody. Zatem ta cholerna wierzba faktycznie stanowi zagrożenie!
– Chyba dla twojego ego! – też podniosłam głos. – Uparłeś się i na siłę chcesz mi coś udowodnić.
– A mnie się wydaje, że jest akurat na odwrót. Nie kłóćmy się… – nieoczekiwanie złagodził ton. – Mam prawo po swojej stronie, więc proszę, ustąp. Chcesz doprowadzić do małżeńskiego kryzysu z powodu toczonej przez korniki i próchnicę wierzby? Obiecuję, że zasadzimy w jej miejsce jakieś inne drzewo, też piękne, które pokochasz tak samo albo jeszcze bardziej, bo nie będziesz musiała się bać, że komuś z rodziny spadnie gałąź na głowę. Skarbie… – podszedł i przytulił mnie. – Przecież ja nie robię ci na złość. Nie jestem ślepym tępicielem drzew. Mam na uwadze wyłącznie nasze dobro. Naprawdę nie lubię się z tobą kłócić, ale muszę być twardy i stanowczy, skory ty zachowujesz się jak jakaś szalona ekolożka.
Wyzwoliłam się z jego objęć
– Boisz się, że przykuję się do drzewa?
– Mam nadzieję, że nie zrobisz z siebie widowiska. Umówiłem fachowców od wycinki na przyszły poniedziałek. W weekend ma być ładna pogoda, więc masz jeszcze trochę czasu, naciesz się nią, póki możesz.
Patrzyłam na niego i nie wierzyłam, że może być aż tak nieczuły.
– Mam spędzić cudowny weekend pod wierzbą, którą ty, nie bacząc na moje prośby, potem i tak zetniesz?
Westchnął i nic nie odpowiedział. Zastanawiałam się, co powinnam zrobić. Ustąpić, nacieszyć się wierzbą, póki jest, tak jak radził Roman, czy walczyć, strajkować i… tym samym pokazać wszem i wobec, że w naszym małżeństwie nie ma zgody.
Wybrałam trzecie wyjście. W sobotę, faktycznie piękną, ustawiłam stół i krzesła pod wierzbą. Zrobiłam zakupy i przyszykowałam pyszny obiad. Na deser upiekłam ulubione ciasto bananowe Romana. Planowałam, że jak mąż wróci z pracy, najpierw go porządnie nakarmię. Później siądziemy sobie pod wierzbą, a ja przy kawie i cieście spróbuję go jeszcze przekonać.
Nie wiem, naprawdę nie wiem, co by się stało, gdyby Romek się nie spóźnił. Ponieważ obiad zjedliśmy z poślizgiem, randka pod wierzbą też przesunęła się o pół godziny. Właśnie wychodziłam z domu z tacą, na której niosłam kubki z kawą, gdy wraz z przeraźliwym trzaskiem potężny konar spadł prosto na stół i krzesła. Gdybyśmy tam siedzieli…
Zrobiło mi się słabo. Ręce tak mi się trzęsły, że upuściłam tacę. Romek, który szedł tuż za mną, objął mnie mocno. Wyczułam, że też cały dygocze.
– Jezus Maria… – wyszeptałam.
– Boże, mogłam nas zabić…
– Ciiii, skarbie. Już dobrze. Najważniejsze, że nic się nie stało.
Nigdy mi nie wypominał, że mogliśmy zginąć przez mój romantyczny upór. Rozumiał, jak okropnie się czułam, jakie miałam wyrzuty sumienia, jaka byłam przerażona. Roman naprawdę się o mnie troszczył. Całe jego zachowanie tego dowodziło. Oskarżałam go o nieczułość, ale troska czasem objawia się w byciu przyziemnie rozsądnym i w pozornie zimnej nieustępliwości wobec ukochanej osoby, którą staramy się chronić.
Miałam wrażenie, że to nie Roman, a stara wierzba dała mi u kresu swego długiego życia nauczkę. Jakby chciała powiedzieć: „odpuść, nie upieraj się za wszelką ceną, bo ta cena może się okazać za wysoka”. Przygoda z wierzbą pokazała mi, że nie zawsze dyktowane sercem decyzje są właściwe. Niekiedy trzeba poświęcić coś pięknego w imię czegoś ważniejszego.
Rok później weszło w życie prawo pozwalające wycinać na własnej działce, co się chce. I wielu naszych sąsiadów na potęgę pozbywało się drzew, których wcześniej nie mogli tknąć. Wycinali je, bo zasłaniały widok, bo łatwiej sprzedać działkę bez drzew, bo duże drzewa sypały tonami liśćmi bądź igliwia, bo zbyt zacieniały dom i posesję… albo po prostu dlatego, że mogli to wreszcie zrobić, więc skrzętnie korzystali z okazji, bo nie wiadomo, co będzie za chwilę.
Mimo historii z wierzbą było mi żal. Przywykłam do zieleni, do spacerów po parkach i wzdłuż obsadzonych lipami czy topolami alei. W niektórych miejscach w parę tygodni to wszystko znikło, a zadrzewiona okolica zamieniła się w pustynię.