„Chciałam wesele na własnych warunkach i postawiłam się teściowej. Pokazałam rogi, ale to ona zgotowała mi piekło”
„Byłam już w sukni, gotowa. Stałam w bocznej zakrystii, z bukietem w dłoni, czując, jak pot kropelkami spływa mi po plecach mimo klimatyzacji. Natalia poprawiała mi welon, mówiąc coś o oddechach i uważności, ale nie słyszałam jej. W głowie huczało mi jedno słowo: fasolka. A zaraz po nim drugie: tchórz”.

- Redakcja
Mam na imię Laura i za dwa dni miałam zostać żoną. Mówię „miałam”, bo coraz trudniej było mi sobie wyobrazić, że rzeczywiście to zrobię. Nie dlatego, że nie kochałam Tomasza. Kochałam. Ale w pakiecie z nim dostawałam teściową – kobietę, której uśmiech mroził mi krew w żyłach, a spojrzenie mogło obnażyć każdą moją niepewność. Oficjalnie była serdeczna. W rzeczywistości – każda nasza rozmowa przypominała partię szachów.
Przygotowania do ślubu przebiegały w napiętej atmosferze. Gdy tylko zapominałam o czujności, teściowa podkładała mi nogę. A ja – naiwna – robiłam uniki i udawałam, że to przypadek, że ktoś znowu coś zmienił w dekoracji, menu czy układzie stołów. Do czasu. Bo kiedy odkryłam, że zniknęła fasolka szparagowa – moje ulubione danie, jedyny punkt w całym weselnym jadłospisie, na którym mi zależało – zrozumiałam, że to nie przypadek. To był podstęp. A właściwie otwarty konflikt.
Fasolka. Zielona, niewinna, a jednak pełna znaczeń. I to właśnie przez nią zaczęłam poważnie wątpić, czy chcę zostać częścią rodziny, w której kobieta taka jak ona pociąga za wszystkie sznurki. A Tomasz? On jak zwykle tylko wzdychał i mówił, że nie warto się spinać.
To sprawka teściowej
Otworzyłam laptopa, żeby jeszcze raz zerknąć na rozpisane menu. Nie, nie żeby coś zmieniać. Chciałam się tylko pocieszyć. Wesele miało być po mojemu – lekko, sezonowo, z humorem. Zamiast sztywnego rosołu – krem z pomidorów. Zamiast schabu w sosie – ravioli z ricottą i szałwią. Ale serce biło mi szybciej na myśl o dodatku do dania głównego: fasolka szparagowa z masełkiem i bułką tartą. Prosta, pachnąca dzieciństwem. Moja osobista fanaberia.
Tyle że… na liście jej nie było.
Zamarłam.
– Co do…? – mruknęłam, wpatrując się w tekst. Zamiast niej widniało coś o młodych marchewkach z koprem. Marchewkach?! Serio?!
Wykręciłam numer Tomaka z prędkością kobiety zdradzonej przez narzeczonego.
– Hej, kochanie – odebrał z tym swoim spokojnym tonem, jakbyśmy byli na spacerze, a nie w przededniu wojny.
– Gdzie jest fasolka?
– Fasolka?
– Tak, Tomek. Fasolka. Zielona. Z masłem. Moja fasolka! W menu!
– Aaaa… To... no właśnie. Słuchaj, była mała zmiana. Mama uznała, że...
– Że co?! – warknęłam.
– Że marchewki będą bardziej eleganckie. Wiesz, kolorystycznie lepiej pasują do reszty potraw i ogólnego tonu wesela...
Zamilkłam. Czułam, jak w uszach pulsuje mi krew.
– Tomasz, czy ty właśnie powiedziałeś, że twoja matka wykasowała moje ulubione danie z naszego wesela, bo marchewki „lepiej pasują”?
– Laura, proszę cię, to tylko fasolka. Nie ma sensu robić z tego afery...
– Nie ma sensu?! Tomasz, to nie jest tylko fasolka. Tu chodzi o mnie. O tym, że znowu ktoś zrobił coś za moimi plecami. A ty – jak zwykle – nie powiedziałeś nic!
– Ale... nie chciałem robić zamieszania...
– No to masz – syknęłam i rozłączyłam się.
Ręce mi się trzęsły. Fasolka, serio? Jedno głupie warzywo, a ja czułam, jakby ktoś właśnie zepchnął mnie ze stołu, przy którym miałam być gospodynią.
Jak ona mogła
Spotkałyśmy się w miejscu wesela. Oficjalnie – żeby omówić ostatnie szczegóły z dekoratorką. W rzeczywistości – żeby zderzyć się jak dwie ciężarówki na czołowym kursie. Moja teściowa włożyła jasny kostium i ułożyła włosy z taką precyzją, jakby szła na posiedzenie rady nadzorczej, nie na ślub syna. Uśmiechała się od wejścia. Ten uśmiech – kulturalna maska, pod którą czaiła się stal.
– Dzień dobry, Lauro – powiedziała z tym lodowatym ciepłem, które przypominało bardziej klimatyzację niż serdeczność.
– Fasolka – powiedziałam bez przywitania. – Gdzie jest?
– Fasolka? – powtórzyła, marszcząc lekko brwi, jakby słowo było jej całkiem obce.
– Nie udawaj. Usunęłaś ją z menu.
– Och, o to chodzi. Skontaktowałam się z cateringiem. Fasolka wydawała się... nieco zbyt prosta. A to przecież uroczystość. Myślę, że młode marchewki są bardziej reprezentacyjne.
– A ja myślę, że to moje wesele – odpowiedziałam ostro. – I że to ja wybrałam fasolkę. Bo ją kocham. I bo jestem gospodarzem tej imprezy, pamiętasz?
– Oczywiście, kochanie. Ale... musimy brać pod uwagę również gości. Nie każdy zrozumie twój... gust.
Poczułam, jak zaczyna mi drżeć powieka. Ona naprawdę to powiedziała. Teściowa usiadła przy stole i złożyła ręce jak na audiencji u papieża.
– Słuchaj – weszłam jej w słowo. – Nie mam ochoty walczyć o każdy dodatek i każde warzywo. Ale jedno ci powiem: nie jesteś organizatorką tego wesela. I jeśli jeszcze raz coś zmienisz za moimi plecami, to przysięgam, wyjdę z tej sali i nie wrócę.
– To brzmi jak groźba – zauważyła z cieniem uśmiechu.
– To ostrzeżenie – odparłam.
Nikt mnie nie rozumiał
W tym momencie drzwi otworzyły się i wszedł Tomasz. Jak zwykle – spóźniony, z miną dziecka przyłapanego na kradzieży czekolady.
– Wszystko w porządku? – rzucił.
– Idealnie – powiedziała teściowa z jedwabistą uprzejmością.
– Wcale nie – dodałam. – Ale twoja matka właśnie usłyszała, że jeśli chce mieć wesele idealnie skrojone pod swój gust, to może sobie je zorganizować sama.
– Laura… – Tomasz spojrzał na mnie błagalnie, jakby bał się, że zaraz zacznę rzucać talerzami.
– Nie mów do mnie tonem uspokajającego terapeuty. Powiedz lepiej, po czyjej jesteś stronie.
– Nie chcę wybierać stron... – jęknął. – Jesteście dla mnie obie ważne…
– Jasne – ucięłam.
Patrzyłam, jak kręci się na pięcie i wychodzi. Nawet nie próbował nas rozdzielić. Nawet nie próbował powiedzieć: „mamo, nie mieszaj się”.
Wyszłam za nim kilka minut później. I pomyślałam: jakim cudem zaszłam z tym facetem aż tak daleko?
Miarka się przebrała
Byłam już w sukni, gotowa. Stałam w bocznej zakrystii, z bukietem w dłoni, czując, jak pot kropelkami spływa mi po plecach mimo klimatyzacji. Natalia poprawiała mi welon, mówiąc coś o oddechach i uważności, ale nie słyszałam jej. W głowie huczało mi jedno słowo: fasolka. A zaraz po nim drugie: tchórz.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Tomasz.
– Pogadajmy – wyszeptał, ale głos miał napięty jak linka bungee.
– Jeśli chcesz mi powiedzieć, że twoja matka miała dobre intencje, to naprawdę nie mamy o czym – odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby.
– Laura, proszę... To nie jest czas na dramy.
– „Dramy”? Ty mi właśnie powiedziałeś, że dzień mojego ślubu i moje uczucia są „dramą”?
– Nie tak to ująłem – zająknął się. – Po prostu... jesteśmy tu, wszystko już gotowe. Nie możemy się teraz kłócić.
– A kiedy mamy się kłócić, Tomek? Po przysiędze? Po podpisaniu aktu małżeństwa, gdy już całkowicie mnie zignorujesz, jak dzisiaj?
– Kochanie, błagam cię... Wiem, że to był błąd. Ale nie chciałem nikogo zranić...
– Właśnie dlatego nie mogę za ciebie wyjść! – krzyknęłam. – Bo ty nigdy nie chcesz nikogo zranić, więc ranisz mnie po cichu. Zawsze.
Natalia zerwała się z ławki.
– Laura, przestań. Zastanów się...
– Zastanowiłam się. Właśnie się zdecydowałam.
Zsunęłam z dłoni pierścionek zaręczynowy i położyłam go na stole przy kielichach. Otworzyłam drzwi i wyszłam z zakrystii. Po raz pierwszy od miesięcy miałam wrażenie, że sama steruję własnym życiem.
Wybrałam wolność
Wysiadłam kilka przecznic od kościoła, wciąż w sukni, w welonie, z rozmazanym makijażem i bosymi stopami. Szłam po bruku jak w transie, mijając ludzi, którzy patrzyli na mnie z mieszaniną litości i fascynacji. Jakaś dziewczynka wskazała mnie palcem.
– Mamo, księżniczka!
– Nie patrz, kochanie – odciągnęła ją kobieta.
Usiadłam przy fontannie w centrum miasta i bez ceremonii zanurzyłam twarz w zimnej wodzie. Zmyła tusz i resztki łez.
– To jest jakieś chore – powiedziałam do siebie, śmiejąc się przez nos. – Fasolka szparagowa zabiła moją przyszłość.
Spojrzałam na swoje odbicie w wodzie. Wyglądałam jak aktorka z telenoweli, której ucieczka z ołtarza ma być punktem zwrotnym całego sezonu. Tyle że ja nie grałam. Ja naprawdę uciekałam.
Weszłam do małej lodziarni. Ekspedientka spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami, ale nic nie powiedziała.
– Jedną gałkę waniliowych. I jedną pistacjową. Bo skoro dziś to ja o wszystkim decyduję, to czemu nie – powiedziałam, kładąc banknot.
Wyszłam na zewnątrz i usiadłam na ławce. Między kolejnymi kęsami patrzyłam na pary spacerujące za ręce. Młodzi, starzy, z dziećmi i bez. Każda z nich miała jakąś historię. Ja właśnie kończyłam swoją.
– Może i nie mam męża – mruknęłam. – Ale mam lody i wolność. A to już coś.
Sala była opustoszała
Sala była już przygotowana. Stoły nakryte, krzesła równiutko ustawione, serwetki złożone w trójkąty jak małe chorągiewki kapitulacji. Weszłam tylnym wejściem, zanim zjawiła się obsługa. Było cicho, chłodno, pusto. W tej ciszy odbijało się wszystko, co miało się dziś wydarzyć, a się nie wydarzyło.
Szłam między stołami, dotykając opuszkami palców obrusów, które zamówiłam z katalogu z dumą i ekscytacją. Przy jednym ze stołów leżało winogrono. Podniosłam je i po chwili ciszy... odłożyłam z powrotem. Wszystko tu było tak pięknie martwe. Gotowe na święto, które się nie odbędzie.
Zatrzymałam się przy tablicy z rozkładem stołów. Na niej – nasze imiona, ozdobnie wypisane złotym flamastrem: Laura & Tomasz. Wpatrywałam się w nie przez chwilę, aż wzięłam marker z kieszeni i skreśliłam jego imię. Zostało tylko moje.
W tym momencie usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Tomasz. Stanął w progu, jakby bał się wejść.
– Nie myślałem, że tu przyjdziesz – powiedział.
– A ja nie myślałam, że tak to się skończy. Ale jednak.
– Laura... nie chciałem, żeby tak to wyglądało…
– Nie chodzi o wygląd. Chodzi o to, kto decyduje.
Odwróciłam się i ruszyłam w stronę wyjścia. Te krzesła, te serwetki, ta cała biel – nie była już moja.
To było moje życie
Siedziałam w autobusie, z welonem na kolanach i spojrzeniami pasażerów wbitymi w moją suknię. Przez szybę obserwowałam miasto, które wyglądało, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby gdzieś nie trwało właśnie niewidzialne trzęsienie ziemi – tylko we mnie.
Nie płakałam. Nie miałam już na to siły. Ani potrzeby.
Ślub się nie odbył. Sala pozostała pusta. Talerze nieruszone. Goście rozjechali się, zostawiając po sobie tylko niedopite drinki i milczenie. Ja zostałam z tym, co zostało – z pytaniami, z żalem, ale też z czymś więcej. Z decyzją, którą podjęłam sama.
Czy było warto? Nie wiem. Ale wiem, że dziś pierwszy raz od dawna zrobiłam coś nie po to, żeby zadowolić kogoś innego. Nie żeby być grzeczna. Nie żeby się dopasować.
Kiedy wysiadłam na swoim przystanku, czułam się lżejsza. Przeszłam przez podwórko, spojrzałam na pustą doniczkę na balkonie.
Może w przyszłym tygodniu posadzę tam coś nowego. Może nawet fasolkę. A może nie. Już nie muszę się nikomu tłumaczyć.
Laura, 27 lat
Czytaj także:
- „Teściowa traktuje mojego męża jak dziecko. Tomek niby się buntuje, ale na koniec i tak zatańczy, jak mu mamusia zagra”
- „Teściowa manipulowała mężem, a on oskarżał mnie o najgorsze. W końcu zrozumiałam, że tkwię w toksycznym trójkącie”
- „Teściowa mnie nienawidzi. Tylko czeka, aż się potknę, żeby wyrzucić mi 11 powodów, przez które nie nadaję się na żonę”