„Chciałam Wielkanocy bez garów i sprzątania. Pojechaliśmy do hotelu i już pierwszego dnia pożałowałam tej decyzji”
„Usiedliśmy przy stoliku. Niby razem, ale każdy osobno. Nikt nie zapytał, jak minął dzień. Ugryzłam kawałek mazurka i poczułam, jak słodycz robi się nagle gorzka. To miał być lepszy sposób na święta. Ale tylko wystrój się zmienił”.

- Redakcja
W tamtym roku moja Wielkanoc wyglądała jak manewry. Logistyka świątecznych zakupów: trzy sklepy, cztery listy, dwie godziny w korku. Potem siedzenie przy stole z grymasem uśmiechu, który miał wyglądać jak radość. Mnóstwo potraw, z czego połowy nikt nie tknął. Marek nie cierpi majonezu, Julia wolała zupki instant, Franek – nawet nie zdjął słuchawek przy śniadaniu.
Wtedy coś we mnie się zmieniło. Poczułam się jak kucharka z reality show – tylko że nikt nie docenił mojego występu. Ani werwy, ani sernika z trzech serów.
W tym roku powiedziałam dość. Bez wyjaśnień, bez histerii – po prostu zarezerwowałam hotel. Ekskluzywny, w górach, ze spa, sauną, bufetem i widokiem na dolinę. Wielkanoc z widokiem. Bez zmywania, bez gotowania, bez garów.
– To trochę dziwne – powiedział Marek, gdy pokazałam mu rezerwację. – Ale jeśli tego chcesz…
Tak, chciałam. Ale nie tylko odpoczynku. Chciałam odzyskać coś, co przez lata się wypaliło. Kontakt. Bliskość. Bycie rodziną, nie tylko grupą ludzi pod jednym dachem. A może to nie kontakt się wypalił, tylko ja?
Byłam zmęczona. Nie fizycznie – psychicznie. Wiecznym staraniem się. Próbami podtrzymania tradycji, w której tylko ja brałam udział. I tym potwornym uczuciem, że cokolwiek zrobię, to i tak nikt tego nie zauważy.
Może to egoistyczne, ale potrzebowałam ucieczki. A może – oddechu? Albo… jednego stołu, przy którym w końcu znów usiądziemy razem. Wierzyłam, że to się uda. I miałam nadzieję, że ta Wielkanoc nie będzie jak tamta.
Chciałam odzyskać swoją rodzinę
Siedzieliśmy w aucie już ponad godzinę. Radio grało cicho w tle, ale nie było to jak kiedyś – kiedy potrafiliśmy razem śpiewać refreny. Teraz to było raczej tło dla ciszy. Dla milczenia, które wisiało nad nami jak mgła.
– Może zagramy w coś? Państwa-miasta? – zaproponowałam, zerkając na córkę przez lusterko.
Nie oderwała wzroku od telefonu.
– Mamo, serio?
– No daj im spokój – westchnął Marek, patrząc na drogę. – Niech każdy odpoczywa, jak chce.
Franek nawet nie zareagował. Siedział z słuchawkami w uszach, zapatrzony w coś, co wyświetlało się na jego tablecie. Prawdopodobnie jakiś gry. Albo śmieszne filmiki. Albo coś zupełnie głupiego, ale... czy to w ogóle ważne?
Pokręciłam głową i opadłam głębiej w fotel. Kiedyś w takich chwilach śpiewaliśmy w aucie. Franek śmiał się wtedy tak bardzo, że musieliśmy zjechać na pobocze. A teraz? Mam dwójkę obcych dzieci na tylnym siedzeniu.
Zamknęłam oczy. Powinnam się cieszyć. W końcu jedziemy na upragniony odpoczynek – bez garów, bez tłuczenia się po sklepach w poszukiwaniu świeżego chrzanu, bez tych rodzinnych „tradycji”, które od lat bardziej przypominały listę zadań z pracy niż cokolwiek duchowego. Miała być zmiana. Oddech. A jednak... Ta cisza nie była odpoczynkiem. Była wyrzutem.
Zacisnęłam palce na fotelu. Chciałam ich zabrać w miejsce, gdzie będziemy razem. Gdzie znowu będziemy rodziną. Ale jak to zrobić, skoro już w drodze nawet nie umiemy się do siebie odezwać?
Czułam się tam obco
Hotel był dokładnie taki, jak na zdjęciach. Drewniane bale, duże przeszklenia z widokiem na góry, wszędzie pachniało lawendą i czymś, co miało przypominać „świeże pieczywo”. Dziewczyna w recepcji miała idealny kok, nienaganny makijaż i szeroki, wyuczony uśmiech.
– Witamy państwa serdecznie. Pokój rodzinny z balkonem na panoramę? Tak, wszystko gotowe. Życzymy cudownego wypoczynku! – powiedziała z taką werwą, jakby naprawdę nas to miało uszczęśliwić.
Na chwilę dałam się nabrać. Naprawdę chciałam poczuć tę ulgę. Patrzyłam na wnętrze jak ze zdjęć – biel, drewno, przytulność na pokaz. Ale to tylko scenografia.
Zeszliśmy na kolację. Bufet wyglądał jak z katalogu: małe etykietki przy każdym daniu, pascha z białą czekoladą, jajka faszerowane na dziesięć sposobów, kącik dziecięcy z kolorowymi talerzykami.
– Zobaczcie, mają paschę z czekoladą! – zawołałam, z przesadnym entuzjazmem.
– Nie przepadam za wielkanocnymi rzeczami – mruknęła Julia, zerkając w telefon.
– Jest ketchup? – zapytał Franek, przeglądając dania jakby to był fast-food.
– Dobry wybór hotelu – rzucił Marek, wracając z talerzem, na którym miał tylko zupę i chleb.
Usiedliśmy przy stoliku. Niby razem, ale każdy osobno. Nikt nie zapytał, jak minął dzień. Nikt się nie roześmiał. Ja też nie. Ugryzłam kawałek mazurka i poczułam, jak słodycz robi się nagle gorzka.
To miał być lepszy sposób na święta. Ale wszystko, co się zmieniło, to wystrój. Zabraliśmy pustkę z domu i rozłożyliśmy ją między kieliszkiem soku a talerzem z pizzą.
Zazdrościłam tym ludziom
Następnego dnia jadalnia była pełna. Ludzie krzątali się między stolikami, zderzali się przy ekspresie do kawy, wymieniali poranne „dzień dobry” jakby naprawdę byli w dobrych nastrojach. Nasz stolik był przy oknie, ale nie widok przykuwał uwagę – tylko to, co działo się przy stole obok.
– No chodź, mały, tu jest więcej miejsca! – kobieta w średnim wieku, w kraciastej chuście, zawołała do Franka, który wracał z talerzem pełnym frytek.
Franek się zawahał, ale po chwili przysiadł się do dzieci przy tamtym stole. Było ich tam z dziesięcioro, może więcej – gwar, śmiech, kolorowe pisanki, papierowe kurczaki. Ktoś podawał chrzan, ktoś obierał jajka, dzieci wymieniały się czekoladowymi królikami.
– Mogę pokolorować z nimi? – spytał Franek, patrząc błagalnie na kobietę.
– Jasne, kochanie. U nas zawsze znajdzie się kredka i wolne krzesło – zaśmiała się serdecznie.
Patrzyłam na to z niepokojem.
– Nie chcę, żeby im przeszkadzał... – powiedziałam, bardziej do siebie niż do kogokolwiek.
Julia spojrzała na mnie znad talerza z jakąś nieokreśloną miną.
– On im nie przeszkadza. Nam też mogłoby to nie przeszkadzać. Gdybyśmy się w ogóle widywali – dodała, jakby od niechcenia.
Zrobiło mi się wstyd. I żal. Patrzyłam na tamtą rodzinę – obcy ludzie, a wyglądali jak żywcem wyjęci z jakiegoś filmu o miłości i ciepłych relacjach. A my? Przypadkowi współlokatorzy z osobnych pokoi.
Usłyszałam śmiech Franka, taki prawdziwy. Rozświetlił na moment całą salę. Tęskniłam za tym śmiechem. Za nimi wszystkimi. Za nami.
Usłyszałam trudną prawdę
Wracaliśmy w milczeniu. Marek nacisnął guzik windy i stanął z boku. Julia z telefonem w dłoni nawet nie podniosła wzroku. Franek, zadowolony po kolorowankach i zabawach z nowymi „ciociami”, miał nadal rumieńce na policzkach.
Drzwi windy się rozsunęły. Wszyscy ruszyli, ale Julia zatrzymała się nagle. Odwróciła się do mnie i powiedziała to bez żadnego przygotowania, po prostu – tak, jakby od dawna zbierała się w sobie:
– Mamo, może i masz wolne od garów, ale co z nami?
W środku zamarło mi serce.
– Przecież jesteśmy razem – wydukałam, czując, jak ciepło z policzków odpływa.
– Tak się tylko wydaje. Ale tak naprawdę jakby cię tu nie było – prychnęła Julia.
– Ej, spokojnie… – próbował załagodzić Marek, ale ona już się rozkręcała.
– Pamiętasz jak robiłaś mazurki z babcią? Ja nie. Bo nigdy nie miałaś na to czasu.
Westchnęłam. Byłam zmęczona, naprawdę. Nie z lenistwa, tylko z tego, że zawsze chciałam dobrze. Zawsze wszystko na czas, zawsze ładnie, zawsze perfekcyjnie.
– Ale ja też jestem zmęczona, Julia… Nie mogę już wszystkiego ciągnąć sama.
– Tylko że my cię nie prosiliśmy, żebyś robiła wszystko sama – rzuciła, a drzwi windy zaczęły się zamykać.
Marek złapał je ręką i nagle też zabrał głos:
– Julia ma rację. To nie o kuchnię chodzi. O to, że już nic nie robimy razem. Nawet kolacja to dla nas wyścig po frytki. To miały być inne święta, Maja. A są takie same, tylko w ładniejszym opakowaniu.
Nie odpowiedziałam. Głos ugrzązł mi w gardle. Bo nagle poczułam, że ten cały wyjazd to nie była ucieczka od obowiązków. To była ucieczka od nich.
Uczyłam się tradycji na nowo
W niedzielę rano przyszliśmy do jadalni z opóźnieniem. Julia miała spuchnięte oczy, ja wciąż czułam ciężar w piersi po wczorajszej rozmowie. Marek tylko mruknął „dzień dobry” i ruszył po kawę. Franek ciągnął mnie za rękę w stronę sąsiedniego stołu.
– Mamo, mogę z nimi zjeść? Oni mają jajka z farbkami!
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, kobieta w czerwonym swetrze uśmiechnęła się do mnie i machnęła ręką.
– Proszę, proszę! U nas zawsze jest miejsce dla jeszcze jednej duszy. Albo czterech – dodała z uśmiechem.
Zawahałam się. Patrzyłam, jak dzieci biegają z kolorowymi pisankami, jak starszy pan nalewa żurek i dodaje jajka na talerze, jak kobieta z długim warkoczem pokazuje Julii, jak robi się ozdoby z bibuły.
Julia… usiadła. Z własnej woli. Przysunęła krzesło i uśmiechnęła się do dziewczyny w jej wieku. Dzieliły się jajkiem, a potem rozmawiały o tym, co kto dodał do farszu. Franek już zanurzał pędzelek w żółtej farbie. Marek… Marek siedział obok tego dziadka i rozmawiał o świętach z dzieciństwa. I też się uśmiechał.
– Dziękujemy. Naprawdę – powiedziałam cicho, gdy babcia z sąsiedniego stołu podała mi pajdę chleba ze smalcem i ogórkiem.
– Święta to nie jedzenie – powiedziała cicho. – To stół. I ludzie przy nim.
Nie miałam siły odpowiedzieć. Łzy same napłynęły do oczu. Przecież nie chodziło o to, żeby odpocząć od garów. Chodziło o to, żeby być razem – nawet przy stole, który nie był „nasz”.
– Może w przyszłym roku jednak zrobimy te jajka faszerowane – powiedziała nagle Julia.
Spojrzałam na nią. I wiedziałam, że coś się właśnie we mnie naprawia.
Wróciłam jak nowo narodzona
Wróciliśmy w ciszy. Ale tym razem była inna – miękka, spokojna. Jakby coś, co długo było napięte, w końcu puściło. Marek prowadził bez pośpiechu. Franek zasnął z głową na poduszce – takiej z puchatym kurczakiem, którą dostał od „cioci z hotelu”. Julia miała słuchawki na uszach, ale raz po raz zerkała przez okno. Widziałam, że myśli. Ja też myślałam.
Nie obiecywałam sobie cudów. Wiedziałam, że po powrocie znowu będzie pranie, faktury, korki i szkolne zebrania. Ale coś we mnie się zmieniło.
Już nie muszę być najlepsza. Najładniejsza Wielkanoc, najładniejsze ciasta, najczystszy stół. Nie muszę się zasłużyć na bycie matką. Po prostu… wystarczy być.
Usiedliśmy potem razem w kuchni – pierwszy raz od dawna. Julia zrobiła tosty. Marek zaparzył herbatę. Franek przyniósł kredki, bo chciał jeszcze dokończyć rysunek z hotelu. Był na nim długi stół, dużo ludzi, kolorowe pisanki i śmiech narysowany w formie małych dymków. Pod spodem napisał „Wielkanoc 2025”.
Patrzyłam na to i czułam… ulgę. A może nadzieję.
– Nie wiem, czy dam radę wrócić do świąt pełnych garów – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do nich. – Ale wrócę do wspólnego stołu. Nawet jeśli zaczniemy od tostów i rozmowy.
Julia uśmiechnęła się i podała mi swój kubek.
– No to… za nowe święta, mamo?
– Za nowe święta – powiedziałam. I stuknęłyśmy się herbatą.
Maja, 43 lata
Czytaj także:
- „Wielkanoc z żoną i matką była dla mnie jak utknięcie między młotem a kowadłem. O rodzinnej sielance nie było mowy”
- „Na Wielkanoc odmówiłam żurku z kiełbasą z babcinego przepisu, bo jestem weganką. Matka się obraziła i milczy do dziś”
- „Ja na Wielkanoc podałam słodkiego mazurka, a teściowa gorzką krytykę. Ten toksyczny babsztyl nie umie siedzieć cicho”