Reklama

Gdy skończyłam trzydziestkę, postanowiłam zrobić coś dla siebie. W końcu raz w życiu człowiekowi trafia się taka okazja. Dla wielu osób to przełomowa data, która ma symboliczne znaczenie. Kończy się czas studenckiej beztroski i pierwszych kroków w pracy. Po trzydziestce większość z nas chce być już samodzielna, niezależna, spełniona.

Reklama

Wiem, wiem. To takie gadanie, które nie zawsze odbija się w rzeczywistości, a trzydzieści lat wcale nie oznacza jakiejś straconej szansy na spełnianie marzeń, bo życie jest jednak jeszcze przed nami. No, ale to wcale nie oznacza, że nie warto uczcić tej okazji. I ja postanowiłam właśnie z okazji swoich trzydziestych urodzin zrobić coś specjalnie dla siebie.

Nie, nie kupić nowej torebki czy całej góry drogich ciuchów. Ani nie zafundować sobie botoksu między brwiami w przekonaniu, że to już ostatni dzwonek na zaczęcie i wygranie walki z pierwszymi zmarszczkami, które pokazują, że nasza młodość powoli odchodzi w siną dal. Co to, to nie. Miałam zupełnie inny pomysł. Jaki?

Marzyło mi się prawdziwe wyciszenie

Chciałam wewnętrznej równowagi. Zen, wyciszenia duszy – jak to teraz mówią topowe influencerki z mediów społecznościowych. Wiecie, te wszystkie nowe celebrytki, którym Internet stworzył okazję do zostania prawdziwą gwiazdą. A przynajmniej dzielenia się ze wszystkimi wokół swoim stylem życia (czytaj: modnymi cytatami motywacyjnymi). Przyznam szczerze, że sama się w to wkręciłam. Bo kto nie chciałby wyciszenia, chwili spokoju i relaksu z dala od pracy, wymagającego szefa, stresu, ciągłego zabiegania, dzieci i odhaczania kolejnych domowych obowiązków?

Znalazłam więc coś, co idealnie brzmiało. Niczym prawdziwy balsam na moje przemęczenie i zszargane nerwy. Reklama ośrodka była naprawdę zachęcająca: „Leśny detoks dla kobiet” – joga, medytacje, zdrowe jedzenie. Bez telefonów, bez dzieci, bez męża. Czyż takie coś naprawdę nie brzmiało niczym prawdziwy raj na ziemi?

– Kochanie, serio jedziesz sama do lasu? – zapytał mój Hubert z miną, jakbym właśnie oznajmiła, że wstępuję do sekty i będę starała się dążyć do objęcia posady jej guru.

– Tak, jadę do lasu. Wiesz, mnóstwo zieleni. Tylko drzewa, trawa, kwiatki i śpiew ptaków o poranku. Bez dostępu do Wi-Fi. Bez mięsa. I bez ciebie – rzuciłam z uśmiechem i satysfakcją.

W głowie już widziałam siebie wypoczętą i zrelaksowaną. Z oczyszczonym umysłem wolnym od wszelakich problemów. Siedzącą po turecku na mchu, oddychającą świadomie i wsłuchaną w delikatny szum drzew. Niestety, rzeczywistość szybko pokazała mi, że nie każdy las prowadzi do oświecenia. A to, co wydaje się idealnym pomysłem na spokojny wypoczynek, może okazać się czymś, co niepotrzebnie zszarga nam nerwy.

Nastał pierwszy zgrzyt

Na miejsce dotarłam w piątek po południu. Leśna polana, namioty rozstawione w półkolu, sznureczki z proporczykami, na stole dzbanek z wodą, cytryną i zielonym listkiem mięty – wszystko wyglądało jak z katalogu „eko życie”. Z pozoru było więc idealnie. Ale tylko z pozoru. Dlaczego? Bo wszystko było perfekcyjne, poza jedną rzeczą.

– Hej, hej, hej! – usłyszałam za plecami i zanim zdążyłam się odwrócić, zostałam porwana w objęcia jakiejś obcej kobiety. – Jestem Zośka! To mój czwarty detoks! Ale luzik. I tak zawsze kończy się piciu prosecco! – wykrzykiwała jak szalona.

Boże, co za głośna kobieta! Uśmiechnęłam się nieśmiało, próbując nie wyrazić swoją miną, że jej zbyt bezpośredni sposób bycia wcale nie przypadł mi do gustu.

Jak się później okazało, Zośka miała nie tylko najbardziej donośny głos w obozie, ale i najgłośniejszy śmiech. Taki, co to niesie się przez drzewa i pewnie straszy sarny pasące się gdzieś na oddalonych polankach. Jej namiot stał dokładnie obok mojego. Przypadek? Nie sądzę. Chyba los sobie ze mnie po prostu zażartował. Bo przecież zupełnie nie o tym marzyłam, rezerwując ten pobyt w leśnej oazie, prawda? Miała być cisza, spokój, okazja, żeby wsłuchać się w siebie. Swoje uczucia, emocje, pragnienia. Czy dało się to zrobić w tych warunkach?

Chyba już łatwiej byłoby mi medytować na swoim własnym balkonie. W bloku, na czwartym piętrze, w samym środku dużego miasta. Z samochodami sunącymi pobliską ulicą i zatrzymującymi się z piskiem opon na skrzyżowaniu ze światłami.

Zamiast medytacji był rechot

Pierwsza sesja jogi miała odbyć się o świcie. Miała. Bo o 5:30 zamiast „powitania przez promienie słońca nieśmiało wnikające do namiotu” usłyszałam coś zupełnie innego:

Hahahaha! I ja wtedy mówię do niego: „Zen? Zen to był, jak ciebie tu nie było, Zenek!” – i znowu salwa śmiechu.

Otworzyłam oczy. Za cienką, materiałową ścianką namiotu słychać było poranne rozmowy Zośki i jej nowo poznanej bratniej duszy – Agaty. Obie ewidentnie przyjechały bardziej dla nawiązywania nowych relacji niż relaksu na łonie natury.

Ja natomiast leżałam w swoim śpiworze z zaciśniętymi zębami. I z uporczywą myślą, że jeśli zaraz nie wyciszę nerwów, to przynajmniej rzucę im dzbanek z melisą na głowę.

Były zielone koktajle i suche żarty

– Dzisiaj na obiad zupa z pokrzywy i koktajl z jarmużu – ogłosiła prowadząca, Ewelina, z uśmiechem prawdziwego guru. – Zdrowo, pysznie i z mnóstwem witamin – dodała głosem prawdziwej ekspertki.

A będzie jakiś ketchup do tego? – zapytała Zośka z kamienną twarzą. – Bo ja to dzieciom zawsze dodaję, jak czegoś nie lubią, żeby nabrało smaku. No i żeby nie płakały.

Śmiech grupy był tak głośny, że nawet ptaki przestały ćwierkać. No tak, świetny żart. Naprawdę udany.

Podczas gdy ja próbowałam zrozumieć, czy dusza faktycznie mieszka w brzuchu, inni zdawali się prowadzić imprezę na świeżym powietrzu. Były tańce przy właśnie rozpalonym ognisku, głośne śpiewy z mnóstwem fałszowania, rozmowy o byłych facetach i... rechot. Ciągły, wszechobecny, przeszywający.

Tego śmiechu nie dało się pomylić z niczym innym. Był dosadny, przeszywający człowieka na wskroś. Kto w nim górował? Oczywiście nikt inny, tylko moja sąsiadka Zofia. Chociaż to imię dla tej dziewczyny brzmiało zbyt dostojnie. Zofia to miała na imię moja babcia. Ciepła kobieta, która lepiła najlepsze pierogi na świecie, zabierała mnie za rękę na spacery i potrafiła rozproszyć największe dziecięce smutki. A tutaj? Tutaj była po prostu Zośka. Wszędobylska. Wszędzie widoczna, a raczej słyszalna. Wtórowała jej Agata, z którą znalazły wspólny język i opanowały niemal cały obóz.

Pewnego wieczoru, gdy zasypiałam w swoim namiocie, z zatyczkami w uszach i mokrym ręcznikiem na głowie (tak, próbowałam wszystkiego), usłyszałam:

– Kasia to chyba z tych bardziej uduchowionych – ewidentnie był to głos Zośki.

– Albo po prostu nie lubi ludzi – dorzuciła Agata, zanosząc się dziwnie niewyraźnym śmiechem.

A miało być bez alkoholu. Eh, zdrowy detoks i tak dalej. Akurat. No, ale przecież to nie kolonie dla licealistów. Tutaj nikt nie będzie pilnował uczestników obozu. To nie dzieciaki, które wymagają nadzoru nauczycieli i nocnych dyżurów. Wszyscy są dorośli i powinni wiedzieć, po co przyjeżdżają do takiego miejsca. Chyba nie wiedzą. A może to jednak ja nie wiem? Może podeszłam do tej reklamy zbyt dosłownie? A żywienie się jarmużem i medytacja w lesie to tylko zabawny dodatek do całkiem innych atrakcji.

W każdym razie dziewczyny zgadły tylko w połowie. Ludzi lubiłam. Ale nie przyjechałam tutaj na balangę ani na firmową imprezę integracyjną. Program był jednak inny i w tej chwili nie potrzebowałam szalonej zabawy w namiotach ustawionych pośrodku lasu. Naiwnie uwierzyłam, że tutaj rzeczywiście się wyciszę i oderwę od codzienności. A tu… A tu klops – jak to się powszechnie mówi.

W końcu powiedziałam swoje

W niedzielę, podczas „ceremonii ciszy” (trwającej całe 15 minut), spojrzałam na prowadzącą i zapytałam:

– Ewelino, a gdzie tu jest właściwie miejsce na... no nie wiem... ciszę?

Kobieta się zmieszała, a Zośka parsknęła śmiechem.

– Chcesz ciszy? To idź do klasztoru, kochana. Przecież tutaj żadna z nas nie jest jakąś mniszką, która ma zakładać szaty pokutne i kajać się za grzechy na kolanach – rzuciła z ironicznym uśmiechem.

I wtedy wszystko zrozumiałam. Nie chodziło o to, że to miejsce było złe. Ono po prostu nie było dla mnie. Zebrałam swoje karimaty, śpiwór, plecak i ostatnią resztkę cierpliwości. I pojechałam do domu.

Wróciłam do mieszkania o wiele wcześniej, niż planowałam. Dzieci patrzyły na mnie, jakbym wróciła z kosmosu. Mąż zapytał:

– Już? Nie wyciszyłaś się?

– Wyciszyłam. Ale nie tam.

Weszłam do łazienki, nalałam sobie gorącej wody do wanny, nalałam do niej swojego ulubionego olejku i dosypałam soli do kąpieli. Potem zamknęłam drzwi... i wreszcie poczułam spokój.

Prawdziwe wyciszenie to jednak nie trend. To nie jarmuż i świece z ylang-ylang. A co? Dla mnie w tej chwili tym wyciszeniem po prostu była chwila bez Zośki. I bez jej donośnego rechotu.

Katarzyna, 30 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama