„Chciałam wygarnąć ojcu za to, co mi zrobił przed laty. Zamiast ostrej awantury na jego ślubie, odegrałam łzawy dramat”
„W pierwszej chwili chciałam list podrzeć i wyrzucić do śmieci. Ale coś we mnie kazało mi go odłożyć na stół. Może ciekawość, jak wygląda kobieta, dla której teraz będzie mężem. Może wściekłość, która aż prosiła się o ujście. Tak czy inaczej, wiedziałam jedno – pojadę. I zrobię awanturę życia”.

- Redakcja
List znalazłam w skrzynce między rachunkiem za prąd a ulotką z pizzerii. Biały, gruby papier, starannie napisany mój adres. Rozpoznałam charakter pisma od razu, chociaż minęło ponad dziesięć lat, odkąd widziałam te literki. Ojciec. Ten, który kiedyś wstał od stołu i po prostu wyszedł. Nie wrócił. Nie zadzwonił. Nie napisał. Otworzyłam kopertę – pachniała wodą kolońską, którą pamiętałam z dzieciństwa. W środku kilka zdań, chłodnych jak lód: „Kinga, biorę ślub. Chciałbym, żebyś przyszła. Uroczystość w sobotę, o 15. Wiem, że będzie to dla ciebie niespodzianka. Twój tata”.
„Twój tata” – prawie się roześmiałam. Jaki „twój”, skoro od ponad dekady był cudzy? W pierwszej chwili chciałam list podrzeć i wyrzucić do śmieci. Ale coś we mnie kazało mi go odłożyć na stół. Może ciekawość, jak wygląda kobieta, dla której teraz będzie mężem. Może wściekłość, która aż prosiła się o ujście. Tak czy inaczej, wiedziałam jedno – pojadę. I zrobię awanturę życia.
Chciałam mu wszystko wygarnąć
W sobotę miało padać. Idealnie – deszcz zawsze robił mi za orkiestrę, kiedy trzeba było roztrzaskać czyjąś porcelanową rzeczywistość. Przez dwa dni chodziłam po mieszkaniu z listem w dłoni jak z listą zakupów. Zaznaczałam w głowie: gniew – jest, sarkazm – zawsze, tusz wodoodporny – koniecznie.
– Serio chcesz tam iść? – zapytała mnie Marta, najlepsza przyjaciółka od czasów liceum, gdy wpadła z drożdżówkami „na odwagę”.
– Serio. Chcę zobaczyć, jak wygląda człowiek, który twierdzi, że jest moim ojcem, a zna mnie tylko z metryki. I chcę mu to powiedzieć w twarz.
– A jak tam będzie śliczna panna młoda i się popłacze?
– To trudno, płacz to chwyt, na który on zawsze leciał – prychnęłam. – W końcu ja też umiem.
Marta pochyliła się nad kopertą, jakby mogła z niej wyczytać dodatkowe paragrafy winy.
– Naprawdę „Twój tata”? – zapytała.
– Właśnie. Jeszcze mu się literki nie pomyliły. Mógł napisać „życzliwy znajomy z przeszłości”.
W lustrze przećwiczyłam kilka wersji mojej miny: obojętność, ironiczny uśmiech, zacięta szczęka. Wybrałam numer trzy. Do torebki wpakowałam chusteczki, szminkę i starą fotografię – ja na krześle, on trzyma mnie za rękę, zanim sobie poszedł „po papierosy” i skończył z całkiem nową rodziną.
– Nie chcesz, żebym z tobą poszła? – Marta uniosła brwi.
– Chcę i nie chcę. To mój mecz wyjazdowy. – Wsunęłam buty na obcasie. – Ale bądź pod telefonem. Jak będę milczeć dłużej niż godzinę, dzwoń po straż pożarną albo po terapeutę.
– Kinga… – przyciągnęła mnie do krótkiego uścisku. – Zrób, co musisz. Tylko nie daj mu wygrać.
– Spokojnie. Mam plan. – Uśmiechnęłam się krzywo. – Najpierw awantura. Potem demonstracyjne wyjście.
Plan brzmiał jak scenariusz do serialu klasy B, ale trzymałam się go jak ocalenia. Wieczorem, tuż przed snem, powiesiłam na krześle czarną sukienkę. Bo przecież to było trochę jak pogrzeb. Pogrzeb dziewczynki, która kiedyś czekała w oknie.
– Do zobaczenia, tato – mruknęłam do sufitu. – Zobaczysz swoją małą córeczkę. Tyle że z ostrymi jak brzytwa tekstami.
Serce biło mi w gardle
Droga do urzędu była jak przejażdżka wehikułem czasu. Każdy mijany blok przypominał mi inną kłótnię rodziców, a zapach mokrego asfaltu – wieczory, kiedy siedziałam na schodach i czekałam, aż wróci. Nie wrócił. Kiedy podjechałam pod USC, zobaczyłam tłum w pastelach i bielach. Ja – w czerni, z czerwoną szminką, jakby ktoś włożył w kadr plamę atramentu.
– Dzień dobry, mogę pani pomóc? – zagadnęła mnie kobieta z listą gości.
– Nie sądzę – odpowiedziałam. – Ale proszę zapisać: Kinga. Córka pana młodego.
Uniosła brwi, sprawdziła listę i przytaknęła, choć w jej spojrzeniu mignęło pytanie, którego nie zadała. Przeszłam przez tłum jak przez gęstą mgłę perfum i taniego lakieru do włosów. Przy ołtarzu stał on – wyższy niż zapamiętałam, z włosami przyprószonymi siwizną. Uśmiechał się szeroko, tak jak kiedyś do mnie, gdy chciał, żebym przestała płakać. Teraz ten uśmiech należał już do kogoś innego.
– Kinga? – rozpoznał mnie natychmiast. Zaskoczenie przemknęło mu po twarzy, ale zaraz je ukrył. – Miło, że przyszłaś.
– Jeszcze nie wiesz, czy miło – syknęłam. – Poczekaj do wesela.
– Nie rób tego dzisiaj… proszę.
– A co? Popsuję ci bajkę? – uśmiechnęłam się kpiąco.
Jego przyszła żona odwróciła się w moją stronę. Była młodsza od niego o jakieś piętnaście lat, z uśmiechem tak szerokim, że aż bolało patrzeć.
– To musi być Kinga – powiedziała, jakby chciała mnie przytulić.
– Musi? – powtórzyłam chłodno. – Cóż, wygląda na to, że tak.
W głowie miałam tysiące zdań, którymi mogłam przeciąć to sztuczne ciepło, ale nagle poczułam, że moje ręce drżą. Serce biło mi w gardle. Zamiast ciosu wyszło mi krótkie:
– Gratulacje.
On spojrzał na mnie, jakby nie wiedział, czy to sarkazm, czy pojednanie. A ja już sama nie wiedziałam.
Czułam się jakoś dziwnie
Usiadłam w ostatnim rzędzie, tuż przy drzwiach – idealne miejsce na wypadek, gdyby nagle przyszła mi ochota zrobić scenę albo po prostu wyjść. W powietrzu unosił się zapach lakieru do włosów i tanich perfum, a za oknami lało jak z cebra. Sala była jasna, sterylna, z czerwonym dywanem prowadzącym do biurka urzędniczki. Na ścianie orzeł, pod nim kwiaty w wazonie, które wyglądały, jakby widziały już setki takich ceremonii. On stał w granatowym garniturze, ona w prostej białej sukience. Młodsza, uśmiechnięta jak aktorka w reklamie pasty do zębów. Spojrzał w moją stronę, kiedy zajmowałam miejsce. Uśmiechnął się lekko, ale w tym uśmiechu było jakieś napięcie.
– To twój tata? – szepnęła starsza kobieta siedząca obok mnie.
– Tak jakby – odpowiedziałam sucho.
Palce miałam zaciśnięte na poręczy krzesła. Wystarczyłby jeden ruch. Jedno zdanie. Ale siedziałam cicho. Może dlatego, że nagle poczułam się jak nastolatka stojąca w przedpokoju, czekająca na trzask klucza w drzwiach. Po złożeniu podpisów wyszliśmy na korytarz. Deszcz bębnił o szyby, a goście ustawiali się do zdjęć. On podszedł do mnie.
– Cieszę się, że przyszłaś. Naprawdę.
– Jeszcze nie wiem, czy ja się cieszę – odpowiedziałam, patrząc na plamki deszczu spływające po szybie za nim.
Ktoś go zawołał. Odszedł, a ja zostałam, czując, jak cała moja wściekłość powoli ustępuje miejsca dziwnej, ciężkiej pustce.
W gardle rosła mi gula
Sala bankietowa wyglądała jak ślubny katalog – białe obrusy, złote wstążki na krzesłach, stoły uginające się od jedzenia. Pachniało kwiatami, lakierem do włosów i czymś sztucznym, co miało udawać radość. Weszłam w czerni, z czerwoną szminką, i od razu poczułam na sobie spojrzenia. Plotki musiały krążyć szybciej niż kelnerzy z tacami. Złapałam jednego z nich.
– Poproszę czystą wódkę. Bez soku, bez lodu.
– Już niosę – odparł, ale widziałam, jak kątem oka mnie taksuje.
Ojciec siedział przy głównym stole, obok nowej żony. Śmiał się, nachylał do niej, jakby cały świat poza tym stołem nie istniał. Moje istnienie najwyraźniej też. Orkiestra zapowiedziała pierwszy taniec. Goście zebrali się wokół parkietu, a ja zostałam z tyłu, przy filarze. On trzymał ją blisko, prowadził powoli. Patrzył jej w oczy z tym samym skupieniem, z jakim kiedyś trzymał mnie za kierownicę roweru i mówił: „Dasz radę, córeczko”. Poczułam, jak w gardle rośnie mi twarda gula.
– Kinga, nie wierzę, że tu jesteś – usłyszałam obok głos Marka, wujka od strony mamy.
– Wiem. Miałeś nadzieję, że ominie cię ten pokaz – prychnęłam.
– Miałem nadzieję, że nie będziesz się katować – odparł poważnie.
– Nie katować? Widzisz to? – wskazałam na parkiet, gdzie oni tańczyli, jakby nie istniało nic przed tym dniem. – To jest teatr dla naiwnych.
– Kinga… – Marek westchnął. – Czasem lepiej zostawić przeszłość.
– Powiedz to komuś, kto ją dostał w pakiecie ze złamanym dzieciństwem – ucięłam.
Orkiestra zagrała głośniej, goście bili brawo. Ja dopiłam kieliszek i poprosiłam kelnera o następny. Wiedziałam, że dopiero się rozkręcam.
Nie spojrzał w moją stronę
Po kilku toastach atmosfera zgęstniała od alkoholu i fałszywych uprzejmości. Goście mieszali się przy stołach, a ja zaczęłam się czuć jak egzotyczna zwierzyna w terrarium – wszyscy chcieli mnie zobaczyć, ale nikt nie odważył się podejść. W końcu jednak trafiła się odważna. Starsza ciotka w zielonej sukience, której imienia nawet nie pamiętałam, przysiadła się z szerokim uśmiechem.
– No i jak tam, Kinga, cieszysz się szczęściem taty?
– A czy pani cieszyłaby się, gdyby ktoś sprzedał pani mieszkanie i nawet nie zapytał o zgodę? – zapytałam spokojnie, upijając łyk wódki.
– Oj, nie można tak patrzeć na życie – machnęła ręką, ale po chwili wymknęła się do innych.
Po parkiecie sunęły pary, a orkiestra grała nieśmiertelne przeboje. Ojciec tańczył z nią, potem z jakąś dziewczynką, pewnie jej siostrzenicą. Ani razu nie spojrzał w moją stronę. I to bolało bardziej niż jakiekolwiek słowa. Marek wrócił, siadając obok.
– Wiesz, mogłabyś z nim porozmawiać.
– O czym? O tym, jak świetnie wyszło mu zapomnienie o mnie? – syknęłam.
– O tym, jak się czujesz. Bo widzę, że się dusisz.
– Duszę się od lat, wujku – odparłam. – Dziś tylko zmienił się wystrój pokoju.
Chciałam dodać coś jeszcze, ale poczułam, jak gardło mi się zaciska. Wstałam, przeszłam obok parkietu i wyszłam na zewnątrz. Deszcz przybrał na sile. Stałam pod daszkiem, patrząc w ciemność, aż nagle łzy wymieszały się z kroplami na mojej twarzy. Nie zrobiłam awantury. Nie rozbiłam mu wesela. Zamiast tego stałam tam i płakałam – nie nad nim, tylko nad tym, co mi zabrał. Nad wszystkim, czego nigdy już nie odzyskam.
Życie toczy się dalej
Wracałam taksówką przez nocne miasto, z zaparowanymi szybami i głową opartą o chłodne szkło. Ulice błyszczały od deszczu, światła latarni rozmywały się w złote smugi. W torebce wciąż miałam ten stary list – teraz zmięty, jakby przeszedł razem ze mną cały ten dzień.
W domu zdjęłam buty i czarną sukienkę, rzucając je na krzesło. W lustrze zobaczyłam zmęczoną twarz, rozmazaną szminkę i oczy czerwone od łez. Nie wyglądałam jak wojowniczka, która przyjechała zrobić awanturę. Wyglądałam jak ktoś, kto przegrał bitwę, zanim w ogóle ją zaczął.
Zrobiłam herbatę, ale jej nie wypiłam. Usiadłam na podłodze, oparłam się o ścianę i pozwoliłam, żeby cisza wypełniła mieszkanie. Tylko zegar tykał uparcie, przypominając, że życie toczy się dalej – z ojcem czy bez niego. Tego wieczoru zrozumiałam, że nie można odzyskać tego, czego nigdy się nie dostało. I że czasem najgłośniejsza awantura to ta, której nie robisz.
Kinga, 25 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dla rodziny zawsze byłem nikim. Gdy dostałem spadek, ich pogarda zamieniła się w nienawiść”
- „Po aferach z mężem gnałam w ramiona sąsiada. Pocieszał mnie tak skutecznie, że teraz nie wiem, czyje nasionko noszę”
- „Teściowa dała nam dach nad głową, ale zabrała prywatność. Grzebała w koszu z brudną bielizną, jakby szukała skarbu”