Reklama

Święta to dla mnie zawsze był czas szczególny. Nie chodziło tylko o opłatek, kolędy czy prezenty, ale o te kilka chwil, kiedy rodzina siadała razem przy stole. Czasem ktoś się pokłócił, czasem padło kilka gorzkich słów – ale zawsze zależało mi, żeby było szczerze, po ludzku, od serca. Dlatego postanowiłam złożyć mojej synowej wyjątkowe życzenia. Chciałam, żeby poczuła, że ją akceptuję, że chcę dla niej dobrze. Że nie jestem jej wrogiem, choć nasze światy tak bardzo się różnią. Niestety, wypowiedziałam jedno zdanie za dużo. I wszystko potoczyło się w zupełnie innym kierunku, niż planowałam.

To nie były moje święta

Wiedziałam, że będą problemy już wtedy, gdy zobaczyłam choinkę, którą Kinga przytargała do salonu. Biała, sztuczna, z różowymi bombkami i srebrnym brokatem. Nie mogłam oderwać od niej oczu – nie z zachwytu, z niedowierzania.

Nie tak wyglądała choinka w moim domu. Choinka powinna pachnieć lasem. Mieć swoje lata, pamiątkowe ozdoby, zawieszone aniołki z waty, łańcuch z papieru zrobiony przez dzieci. Krzysiek kiedyś zrobił taki na nasze drzewko. Mam go do dziś w kartonie, choć już wyblakł, ale wisi co roku. I to dla mnie są święta. Wspomnienia, tradycja, ciepło.

A to? To wyglądało jak coś, co pasuje do sklepu z biżuterią, a nie do domu.

– Skarbie, mówiłaś, że chcesz coś nowoczesnego – powiedział Krzyś z wyraźnym zmęczeniem w głosie, patrząc na Kingę, która z triumfem poprawiała lampki na gałęziach.

No i jest nowocześnie! A nie jak u twojej mamy – dodała, jakby to był komplement.

Zamrugałam szybko, by powstrzymać łzy. Przełknęłam tę uwagę. Już się przyzwyczaiłam, że Kinga rzuca takie szpileczki mimochodem, z uśmiechem. Miała talent do okazywania pogardy w taki „dyplomatyczny” sposób. Nie powiedziałam nic. Nie chciałam psuć Wigilii. Myślałam wtedy, że może to tylko kwestia estetyki, może inna wrażliwość. Że najważniejsze jest to, że siedzimy razem. Że próbujemy. Chciałam wierzyć, że jakoś się zbliżymy. Nie miałam pojęcia, jak bardzo się myliłam.

Czułam się jak intruz

Kolacja przebiegała pod przykrywką miłych słów i kurtuazyjnych uśmiechów. Kinga przygotowała wszystko sama, włącznie z muzyką – leciała składanka ze świątecznymi hitami, wśród których nie było ani jednej kolędy. Czułam się jak na firmowym wydarzeniu, nie w domu mojego syna.

Siedziałam przy stole, patrząc, jak Krzyś dolewa barszczu jej matce, jak poprawia jej krzesło, jak uśmiecha się, próbując zachować spokój. Mój chłopiec, mój syn. Taki dorosły, taki obcy.

Kinga śmiała się z czegoś, co powiedział jej brat. Śmiała się zbyt głośno, teatralnie. Złapałam się na tym, że jej śmiech mnie męczy. Był jak dzwonek w szkole – nie dało się go ignorować, choć miało się ochotę uciec.

– Kinga, Kochanie, odłóż ten telefon choć na godzinę – szepnął Krzyś, ledwo słyszalnie.

– To tylko wiadomość od szefa. Przecież nie odpisuję – odpowiedziała, nie odrywając wzroku od ekranu.

Zamknęłam oczy na chwilę. Pomyślałam o tych wszystkich wigilijnych kolacjach, które przygotowywałam przez lata. O tym, jak Krzyś przynosił do pokoju zapaloną świeczkę. Jak uczyłam go dzielić się opłatkiem. Jak zawsze patrzył mi w oczy, mówiąc: „Mamusiu, kocham cię najmocniej na świecie”. Teraz nawet nie spojrzał. Przeżuwał coś, co nazywało się „pasztetem z ciecierzycy”.

– Mamo, zrozum, Kinga nie je nabiału, więc zrobiła po swojemu. Mnie smakuje – powiedział spokojnie, gdy nie sięgnęłam po kawałek wegańskiego sernika.

– Może trochę dziwny – dodał jej brat z chichotem – ale przynajmniej oryginalny.

Westchnęłam. Tak bardzo się starałam nie oceniać, naprawdę. Ale coraz trudniej było mi udawać, że nie widzę, jak moje miejsce w tej rodzinie znika. Krok po kroku.

Chciałam się zapaść pod ziemię

Przyszedł moment dzielenia się opłatkiem. Wstałam i podeszłam do Kingi, opłatek w dłoni drżał lekko. Patrzyła na mnie z uprzejmą rezerwą, jakby właśnie chciała sobie przypomnieć, czy ma mi coś do powiedzenia. Zebrałam się na odwagę. Chciałam jej dać coś więcej niż formułkę. Chciałam być mądra. Życzliwa, autentyczna.

– Kinga – zaczęłam, cicho, niemal szeptem – chciałam ci życzyć, żebyś naprawdę poczuła się częścią tej rodziny. Żebyś nauczyła się, że nie wszystko trzeba robić po swojemu, że czasem warto coś zostawić tak, jak było…

Poczułam, jak na chwilę zesztywniała.

– Okej... – odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem, marszcząc czoło.

– I żebyś kiedyś zrozumiała, że Krzysiek potrzebuje nie tylko partnerki, ale też kogoś, kto go zna. Kto pamięta, co lubił, zanim się zmienił dla ciebie...

Zamarła. Na moment w pokoju zrobiło się cicho, jakby cały świat wstrzymał oddech.

– To miały być życzenia, czy wyrzuty? – zapytała z zimnym spokojem.

Zrobiło mi się gorąco. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. To nie tak miało zabrzmieć.

– Chciałam dobrze...

– Tak? Bo brzmi to jak pasywno-agresywna krytyka, ale dziękuję. Ja też mam dla pani życzenia. Żeby pani kiedyś przestała traktować mnie jak intruza.

Odeszła do kuchni, zostawiając mnie z opłatkiem w ręku. Niezłamanym. Nie miałam siły iść za nią. W uszach dźwięczało mi to jedno słowo: „intruza”.

Miałam tego dość

Po tamtej rozmowie atmosfera zgęstniała. Siedziałam przy stole, czując się jak nieproszony gość. Na stole stały potrawy, ktoś ukradkiem poprawił serwetkę, ktoś dolał barszczu, ktoś próbował rzucić jakiś żart.

Kinga chodziła nerwowo między kuchnią a salonem, jakby szukała pretekstu, żeby nie wrócić na swoje miejsce. Krzysiek siedział z twarzą schowaną w dłoniach. Wiedziałam, że coś w nim walczy – jego lojalność wobec mnie i potrzeba świętego spokoju w jego małżeństwie. Znałam go. Był tym, który zawsze chciał wszystko naprawiać, łagodzić. Ale czasem nie da się już łagodzić.

Świąteczne piosenki leciały dalej z głośnika. Zbyt radosne jak na to, co działo się między nami.

– Może ktoś chce herbaty? – zapytała Kinga. Jej głos był tak napięty, że aż trzeszczał.

– Ja poproszę – odezwała się jej mama, z szerokim uśmiechem, zupełnie jakby nie słyszała wcześniejszej wymiany zdań. Może naprawdę nie słyszała, a może tylko udawała.

Spojrzałam na Krzyśka. On na mnie nie patrzył. Wodził wzrokiem po serwetce, obracał ją w dłoniach, jakby tam szukał odpowiedzi. Wtedy coś we mnie pękło.

– Pójdę już – powiedziałam, cicho, ale wyraźnie. Wstałam i zaczęłam zbierać swoje rzeczy. Czułam, że zaraz się rozpłaczę. A nie chciałam. Nie przy nich.

– Mamo, nie wygłupiaj się – Krzyś próbował mnie zatrzymać, ale bez przekonania. Miał minę zdesperowanego człowieka, który nie wie, jak uratować sytuację.

Zostaw, niech idzie – rzuciła Kinga zza kuchennych drzwi. Nawet na mnie nie spojrzała. Jakby odejście teściowej w Wigilię było czymś całkiem normalnym.

Zapięłam płaszcz, włożyłam rękawiczki. Nikt mnie nie odprowadził. Tylko ich pies szczeknął, jakby chciał coś powiedzieć, ale i jego uciszono. Wyszłam na mróz, który w tamtej chwili był przyjemniejszy niż to ciepło, z którego mnie wypchnięto.

Nie tak miało być

Czekałam. Nie na przeprosiny, nawet nie na wyjaśnienia. Tylko na jakiś gest, zwykłą wiadomość, choćby krótkie: „Jak się czujesz?”. Cokolwiek. Minął dzień, a potem drugi. W międzyczasie rozebrałam swoją choinkę – żywą, pachnącą, jak co roku. Odłożyłam bombki, każdą z sentymentem. Zawieszkę z masy solnej zrobioną przez Krzyśka, aniołka od mojej mamy, łańcuch z papieru.

Trzeciego dnia rano zadzwonił telefon. Ekran pokazał: Krzysztof. Zanim odebrałam, kilkanaście razy zdążyłam sobie wyobrazić, co powie. Jak zabrzmi jego głos. Czy będzie skruszony, czy zdenerwowany.

Mamo, co ty narobiłaś? – zapytał od razu, bez żadnego „cześć”, bez pytania, czy mam czas.

– Ja?

– Kinga była całą noc roztrzęsiona. Mówi, że ją upokorzyłaś. Że zepsułaś święta.

Usiadłam, żeby nie upaść. Jego słowa wbiły się we mnie jak szpilki. Poczułam się jak dziecko karcone przez nauczyciela za coś, czego nie zrobiło.

– Chodzi o życzenia? Powiedziałam, co czuję. Że chciałabym, by poczuła się zaakceptowana i by zaakceptowała także mnie, razem z moimi tradycjami i wspomnieniami. Czy to aż tak niewłaściwe?

– Mamo, nie wiem... Ale... mogłaś po prostu złożyć normalne życzenia.

– A ona? Ona może mnie ignorować? Odpowiadać na moje pytania jak urzędniczka w okienku? Zmieniać twoje życie, twoje wspomnienia, przyzwyczajenia? A ja mam siedzieć cicho i uśmiechać się, jakbym nic nie widziała?

Krzyś zamilkł. Po dłuższej chwili westchnął.

– Może lepiej... żebyśmy trochę ochłonęli. Dajmy sobie czas.

– Na co? – zapytałam, choć już znałam odpowiedź.

– Nie wiem, na cokolwiek. Po prostu nie chcę teraz eskalować tego wszystkiego.

Eskalować. Użył słowa jak z poradnika dla par w kryzysie. A ja poczułam ciężar wyrzutów sumienia. Szybko pożałowałam, że tak się to wszystko potoczyło. Nie taka była moja intencja. Ale nie mogłam już cofnąć czasu.

Wszystko się zmieniło

Od tamtej rozmowy minęły tygodnie. Styczeń, luty, marzec – miesiące, które zawsze kojarzyły mi się z oczekiwaniem na wiosnę, w tym roku przyniosły tylko jedno: pustkę. Nie było mnie na urodzinach Kingi, nie zostałam zaproszona. Nie przyszli do mnie na śniadanie wielkanocne. Napisali, że mają inne plany. Nie widziałam się z Krzyśkiem od Wigilii. Moje dziecko, mój syn.

Z każdym kolejnym dniem próbowałam przekonywać samą siebie, że to wszystko przejdzie. Że w końcu się odezwą, że zatęsknią. Ale w środku już wiedziałam: coś się zmieniło.

Mówią, że prawda wyzwala. Ale nie mówią, że najpierw może zostawić cię samą przy zimnym stole, w pustym domu, ze wspomnieniami, które bolą bardziej niż samotność. Nie wiem, czy jeszcze spędzimy razem święta. Nie wiem, czy Kinga kiedyś mi wybaczy, że chciałam być z nią szczera.

Ale wiem, że serce matki nie przestaje kochać. I że miłość, choć czasem niewidoczna, nigdy nie znika. Po prostu chowa się głęboko, czekając na moment, kiedy znów ktoś zechce po nią sięgnąć.

Maria, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama