Reklama

Kiedy dostałam miejsce na stażu w szpitalu neurologiczno-psychiatrycznym, wszyscy mówili mi, że będzie ciężko.

Reklama

– To nie praktyki. To praca z prawdziwymi wariatami! – mówiła moja mama, która zawsze żałowała, że nie zdecydowałam się zostać dermatologiem, okulistą czy ortopedą. – Któryś z nich może chcieć cię zabić albo zgwałcić i co wtedy zrobisz?

– Mamo, ta rozmowa jest bez sensu – ucięłam. – Zostanę psychiatrą i nic nie zmieni mojej decyzji.

– Ja też uważam, że to ciężki kawałek chleba – dorzucił tato, znany reumatolog. – Mogłabyś przecież pracować w moim instytucie, załatwiłbym ci pracę na oddziale. Pacjenci u nas są spokojni, uprzejmi…

– Tato, błagam…

Doskonale wiedziałam, że wielu z moim pacjentów prawdopodobnie będzie stwarzało zagrożenie dla otoczenia. Zdawałam sobie sprawę, że będę świadkiem ataków paranoi, epizodów psychotycznych i wybuchów agresji, ale to właśnie było moje powołanie. Chciałam zrozumieć, jak działa ludzki mózg i pomóc tym, u których działał wadliwie. Nie znosiłam słów takich jak „wariat” czy „świr”, dla mnie brzmiały nie tylko obraźliwie, ale też świadczyły o niedouczeniu osób ich używających. Osoby cierpiące na zaburzenia umysłowe są bowiem dokładnie tak samo chore jak ci, którym szwankuje system immunologiczny albo krążeniowy. A przecież nikt nie wypowiada się z pogardą o ludziach z wieńcówką.

– Proszę się zapoznać z grafikiem dyżurów. – Nowa szefowa, doktor Sielska, była osobą oschłą i konkretną. – Pierwszy ma pani jutro.

I tak zostałam sama na oddziale pełnym niezrównoważonych psychicznie pacjentów w szpitalu pamiętającym dziewiętnasty wiek. Niby miałam do pomocy zespół pielęgniarzy i pielęgniarek oraz ochronę, ale i tak ciarki chodziły mi po krzyżu, kiedy słyszałam wrzaski z sal albo wysokie, nieludzkie zawodzenie, które ucichło dopiero po wizycie jednej z pielęgniarek. Generalnie personel dawał sobie radę beze mnie i wyczułam, że doświadczone kobiety i mężczyźni traktują mnie, dziewczynę świeżo po studiach, z chłodną rezerwą.

– W której sali tak wyje pacjent? – zainteresowałam się koło pierwszej w nocy, wychodząc z pokoju lekarzy. – I dlaczego nikt mnie nie wezwał?

Starsza, korpulentna pielęgniarka z hełmem czarnych włosów popatrzyła na mnie obojętnie.

– Tu ciągle ktoś wyje. Dopóki nie ma incydentów z użyciem przemocy, nie budzimy lekarzy.

Domyślałam się, jakie tabletki niosła pacjentom pielęgniarka

Odeszła, dzwoniąc lekami w małych, szklanych kieliszkach, a ja wróciłam na swoją niewygodną kanapę.

Nim jednak zamknęłam za sobą drzwi, ktoś przebiegł korytarzem z twarzą wykrzywioną strachem i oglądając się za siebie, jakby goniło go stado demonów. Najwyraźniej jakiś pacjent nie mógł zasnąć, ale to także nie należało – zdaniem personelu pielęgniarskiego – do zmartwień lekarza dyżurnego. Zaczęłam się domyślać, jakie tabletki miała w swoich kieliszkach moja rozmówczyni.

Praca w dzień wyglądała zupełnie inaczej. Prowadziłam konsultacje, brałam udział w obchodach i dyskutowałam w gronie lekarzy o metodach terapii. Szefowa kliniki wysłuchiwała z uwagą moich opinii, choć miałam wrażenie, że nie chce mnie zostawić ani na sekundę samą z pacjentami.

Czułam się zbędna

Cztery dni później znowu zostałam sama na dyżurze. Miałam do pomocy ten sam zespół, między innymi dwie pielęgniarki – czarną i rudowłosą. I znowu zderzyłam się ze ścianą. Kiedy chciałam interweniować przy jednoznacznym napadzie psychotycznym, pacjent nagle uspokoił się, gdy tylko weszłam do sali. Nie wiedziałam, czy miało to związek ze mną, czy ze strzykawką w ręce rudej pielęgniarki.

– Co mu pani podała? – zapytałam ostro. – Ja nie wydałam żadnych zaleceń.

– Doktor S. wydała stałą dyspozycję – odpowiedziała Ruda, biorąc do ręki kartę pacjenta. – Dlatego pani nie budziliśmy. Już wszystko w porządku.

Rzeczywiście, pacjent, który przed chwilą wytrzeszczał oczy w ewidentnym wyrazie grozy, leżał teraz wgapiony tępo w sufit.

Poczułam się tam zbędna, najwyraźniej moja obecność była jedynie formalnością. Nim jednak wróciłam do pokoju, stanęłam przy wielkim, okratowanym oknie i zapatrzyłam się na szpitalny ogród. Zaglądające w okna ogromne dęby i kasztanowce w nim musiały mieć kilkaset lat.

Pomyślałam, że pewnie były świadkami niejednej mrożącej krew w żyłach sceny, a pewnie nawet ucieczki. Jakby w odpowiedzi na moje myśli, coś poruszyło się na dole, wśród krzaków. Dostrzegłam wyraźną plamę bieli poruszającą się w kierunku ogrodzenia. To była szpitalna piżama.

– Siostro! – zawołałam do najbliższej pielęgniarki. – Tam jest pacjent!

Momentalnie zbiegło się kilka osób, ale oczywiście uciekinier zdążył już zniknąć w gęstwinie. Wszyscy wpierali mi, że to przywidzenie.

– Proszę wysłać ochroniarzy, żeby sprawdzili ogród – zażądałam mimo tego. – A pani niech sprawdzi obecność w salach.

Pół godziny później dwóch ochroniarzy wróciło z niczym, za to Ruda oznajmiła, że w salach nikogo nie brakuje. Sugestia, że młoda lekarka sama zaczyna wariować wyraźnie zawisła w powietrzu…

Zawsze czułam się inna

Warto tu wyjaśnić, dlaczego zdecydowałam się na tę specjalizację. Otóż zawsze wydawało mi się, że jestem inna. Widziałam, czułam i odbierałam zmysłowo więcej niż inni. Moja mama mówiła, że jestem nadwrażliwa, brat wołał na mnie „dziwadło”. Prawda była taka, że miałam po prostu bardzo wysoki poziom empatii – patrząc na człowieka od razu wiedziałam, w jakim jest nastroju. Współczułam każdemu, kto cierpiał, zwłaszcza psychicznie i miałam poczucie winy, że nie każdemu mogę pomóc. Właśnie dlatego zainteresowałam się metodami psychoterapii i opisami leków psychotropowych.

Naturalną konsekwencją tych zainteresowań był zwrot w stronę psychiatrii, bo to, że pójdę na medycynę było postanowione od kiedy nauczyłam się mówić. Sądziłam, że ta empatia pomoże mi w zrozumieniu osób, które albo przerażały, albo budziły wstręt u innych. Chciałam wczuć się w ich poplątaną psychikę i pomóc im wrócić do normalności.

Przestałam mówić rodzicom, co się dzieje nocą na oddziale

No i kiedy miałam piętnaście lat, moja najlepsza przyjaciółka postanowiła odejść z tego świata, a ja latami nie mogłam się uporać z poczuciem winy, że temu nie zapobiegłam.

– No i nic dziwnego, że sama zaczęłaś wariować – skwitowała mama, kiedy opowiedziałam jej, co widziałam w szpitalnym ogrodzie. – Jeszcze nie jest za późno, ojciec wciąż może ci załatwić etat na reumatologii.

I tak zrozumiałam, że lepiej będzie nie mówić rodzinie o tym, co się dzieje w szpitalu nocami. A działo się coraz więcej. Na przykład umarła nam pacjentka. Starsza kobieta, która w atakach paranoi wszędzie widziała szczury, a bała się ich śmiertelnie.

Zgon nastąpił wczoraj rano – powiedziała szefowa oddziału. – Zawał serca.

– Przecież ona nie miała problemów z sercem – przypomniałam zdziwiona.

Zbyto mnie jakąś odpowiedzią, do czego zaczynałam się już przyzwyczajać.

Drugi zmarł Pan Mucha. Nazywaliśmy go tak, bo trzeba było wypróbować siedem różnych leków, nim udało się wytłumić jego poczucie, że jest owadem. Kiedy był pobudzony, ciągle rozglądał się, czy skądś nie skrada się pająk-gigant, żeby go pożreć. Pan Mucha również zszedł z powodu niewydolności krążeniowo-oddechowej. I znowu nie było mnie przy zgonie.

Zobaczyłam obcego mężczyznę w staromodnym fartuchu

Szybko zauważyłam pewną prawidłowość w organizowaniu dyżurów. Otóż zawsze wraz ze mną dyżurowała Ruda i Czarna oraz ich kolega, którego w myślach nazywałam Wezuwiusz, bo był ogromny i co godzinę kopcił trzy papierosy. Cała trójka wyraźnie dbała o to, żebym miała jak najmniej kontaktu z pacjentami, zwłaszcza tymi, którzy stwarzali kłopoty. Kiedy zaskakiwałam ich, zwabiona wrzaskami chorych, powoływali się na stałe zalecenia szefowej kliniki.

Którejś nocy obudziłam się w zupełnej ciszy. Wyszłam do toalety, ale po drodze nagle zgasło światło, jakby ktoś strzelił do rzędu jarzeniówek na suficie. Nim zdążyłam kogoś zawołać, zauważyłam w lekkiej poświacie wpadającej za okna wychodzącego na ogród, że z jednej z sal wychodzi mężczyzna w fartuchu.

To nie był Wezuwiusz, a ochrona nosiła mundury.

– Hej! – zawołałam instynktownie. – Jak pan tu wszedł? Ochrona!

Zerknął na mnie przez ramię i zobaczyłam, że to mężczyzna około pięćdziesiątki o siwych włosach i takiej samej, gustownie przystrzyżonej bródce. Nosił okulary w staromodnych oprawkach, a jego fartuch wyglądał jakoś dziwnie… Był długi, szeroki i miał krój, który kojarzył mi się z filmami kostiumowymi.

– Wzywała mnie pani? – ochroniarz wyrósł u mojego boku i jednocześnie wróciło światło.

– Tak. Tam jest jakiś obcy człowiek! – wskazałam na koniec korytarza. – Proszę go zatrzymać! Ma lekarski fartuch, ale nie znam go! No już, niech pan biegnie!

Ochroniarz ruszył korytarzem, wołając coś do krótkofalówki na ramieniu, co oczywiście obudziło wszystkich pacjentów. Okazało się, że wszczęty przeze mnie alarm był fałszywy, nikogo obcego na oddziale nie było, za to do rana mieliśmy istny „bal wariatów”, jak to określiła Czarna. Wszyscy wyraźnie mnie za to obwiniali. Nie, nie powiedzieli tego wprost, ale przy mojej wrażliwości wiedziałam, kiedy ktoś uważa, że jestem czemuś winna…

Przy obchodzie moja szefowa nie pozwoliła mi zadać pacjentom ani jednego pytania. Najwyraźniej powiedziano jej, jak narozrabiałam. Kiedy wezwała mnie do siebie, czułam, co powie.

– Jak się pani czuje? – w jej głosie zabrzmiała troska.

– Doskonale. Jestem bardzo zadowolona ze stażu i…

– Nie o tym mówię – przerwała mi.

– Wiem, że udziela się pani atmosfera tego miejsca. To niedobrze. Trudno być dobrym psychiatrą, kiedy łatwo ulega się sugestii…

– Ja naprawdę widziałam tego mężczyznę – broniłam się uparcie. – Starszy, siwy, z bródką. Miał okulary i staromodny fartuch lekarski. Myśli pani, że co? Że wariuję?

– Może po prostu zanadto pani przeżywa pobyt u nas – zasugerowała. – W młodości przeszła pani traumę. Pani ojciec przypuszczalnie ma rację, że byłaby pani doskonałym reumatologiem.

Podobno konikiem profesora była „śmierć ze strachu”

Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz sobie uświadomiłam, że mój ojciec zna połowę szefów klinik w tym kraju. Poddałam się i wyszłam.
Któregoś dnia, po śmierci kolejnego pacjenta z ciężką psychozą (ten panicznie bał się klaunów i widział je wszędzie, dopóki nie dostał konkretnej dawki lorazepamu) na oddziale nic się nie działo, więc zaczęłam w smartfonie czytać o historii tego szpitala.

Faktycznie, budynek pochodził z końca osiemnastego wieku, ale szpital przeżywał czasy świetności w wieku dziewiętnastym. Pod jego koniec wydarzył się skandal, który na prawie dekadę postawił pod znakiem zapytania dalsze działanie kliniki. Otóż wyszło na jaw, że ordynator szpitala, profesor przeprowadzał okrutne zabiegi na pacjentach. Jego konikiem była tak zwana „śmierć ze strachu” czyli zjawisko, którego istnienia dotychczas nauce nie udało się potwierdzić. Ordynator „badał” zatem, czy da się człowieka przerazić tak, by ten umarł. O jego szalonych poczynaniach wiedział cały szpitalny personel, ale wszyscy siedzieli cicho, zastraszeni przez wpływowego profesora.

– Czyta pani o Brandcie? – młoda lekarka zajrzała mi przez ramię. Ona jedna nie traktowała mnie tu protekcjonalnie i nie odsuwała od pacjentów. – To był szaleniec. Podawał pacjentom mieszanki leków, które potęgowały psychozę, a potem ich straszył. Nieszczęśnicy dostawali zawałów serca, tracili przytomność, wpadali w drgawki albo katatonię. Profesor jednak najbardziej cenił zgony, a potem uczestniczył w autopsji, szukając dowodów na to, że śmierć została spowodowana przez silny strach.

– Boże, to chore! – pokręciłam głową.

– Ale w końcu się wydało, prawda?

– Tak, ale ordynator miał wpływowych przyjaciół, również w rządzie. Nigdy nie postawiono go w stan oskarżenia, tylko uznano za niepoczytalnego i zamknięto na własnym oddziale.

– Czyli tutaj? – poczułam ciarki na plecach. – Był pacjentem naszego szpitala?

– Zgadza się. Niektórzy uważają, że ciągle nawiedza to skrzydło. – Lekarka się uśmiechnęła krzywo. – Podobno niektórzy pacjenci widują go, kiedy nocami uskutecznia swoje upiorne „obchody”. Nie mam pojęcia, kto szerzy takie bzdury, ale to szkodzi pacjentom. Trzeba im potem zwiększać dawkę leków przeciwlękowych…

Lekarkę zawołano, a ja zostałam sama ze smartfonem i tymi sensacjami. Właściwie chyba już wtedy wiedziałam, co zobaczę na ekranie, gdy zacznę szukać nazwiska profesora wśród grafik. A mimo to krzyknęłam cicho i podskoczyłam na krześle, kiedy moim oczom ukazała się dziewiętnastowieczna fotografia przedstawiająca starszego, siwego jegomościa z elegancką bródką. Nie miał na sobie szpitalnego fartucha, ale rozpoznałam oprawki od okularów…

Rany boskie… Przecież ten człowiek był psychopatą!

– To on! To ten! Widziałam go tutaj! On straszy! – usłyszałam własny głos i wiedziałam, jak to brzmi. Jak wariacki bełkot… – Nie zwariowałam! Naprawdę!

– Pani doktor! – lekarka potrząsnęła mnie za ramiona. – Kamilo! Uspokój się! Wiem, że nie zwariowałaś.

– Jak to? – momentalnie się uciszyłam.

– Pani wie? Ale co?

– Że ten szpital jest nawiedzony – powiedziała cicho. – Jestem psychiatrą od czterdziestu lat i nasłuchałam się takich opowieści, że włos się jeży na głowie. To wszystko brednie, ale kiedy kolejny pacjent tutaj opisał mi ordynatora, zrozumiałam, że coś w tym jest.

– Może powtarzają, co słyszeli od innych? – nagle zrobiłam się racjonalna.

– Sęk w tym, że ci, którzy o nim mówili, często potem umierali… – westchnęła. – Wystawiałam akty zgonu. Zawsze to samo: niespodziewany zawał serca, atak paniki prowadzący do samoistnego zaciśnięcia mięśni krtani i uduszenia, a raz uraz głowy na skutek miotania się w histerii po sali. Wszyscy, którzy zmarli, choć ich stan fizyczny był dobry, wcześniej opowiadali, że widują starego profesora, który opowiada im o tym, czego najbardziej się boją, albo pojawia się w towarzystwie przedmiotów ich fobii. Czytałam kiedyś, jak doprowadził do śmierci pacjentki. Panicznie bała się węży, więc naszpikował ją lekami zwiększającymi percepcję, a potem przypiął pasami do łóżka i wyrzucił na nią z wiadra kilkanaście padalców.

– Rany boskie… – aż zabrakło mi tchu. – Był psychopatą!

– Klasycznym – przytaknęła. – Kimś niczym doktor Mengele, tylko że działał wcześniej i skupiał się na torturach psychicznych.

– A jak zmarł? – zainteresowałam się nagle.

– Nie wiadomo. Uciekł im – zagryzła wargę. – W gazetach pisano, że Doktor Strach jest na wolności i posiadł wiedzę zabijania bez dotykania ofiary. Ludzie bali się bać, to dopiero jest psychoza!

– Więc sądzi pani, że ja… hm… widziałam zjawę? – wróciłam do tematu z lekkim zażenowaniem.

– Sądzę, Kamilo – mówiła z namysłem – że twoja decyzja o zostaniu psychiatrą bazuje na niewłaściwych fundamentach. Znam dobrze twojego ojca i myślę, że ma rację. Dręczy cię poczucie winy, że nie zdołałaś uratować przyjaciółki, do tego z natury jesteś niezwykle wrażliwa. A ta specjalizacja jest dla ludzi, którzy urodzili się w tytanowym pancerzu. Jeśli masz kruchą psychikę, prędzej czy później zaczniesz sama przepisywać sobie psychotropy, żeby to jakoś wytrzymać… A twoja psychika nie jest z żelaza… Właśnie dlatego chcieliśmy cię trzymać z dala od pacjentów, którzy nam opowiadali, że widzieli ordynatora. Dwie pielęgniarki i pielęgniarz, z którymi zawsze zostawałaś na dyżurach mieli cię pilnować na moje polecenie. Chronili cię.

No to przynajmniej to się wyjaśniło, pomyślałam.

Tego dnia nie miałam dyżuru, więc prosto po pracy poszłam do parku. Grupa rozchichotanych nastolatek siedziała na gzymsie fontanny i pokazywała sobie coś w telefonach.

Poczułam znany ból w okolicy serca, bo przypomniało mi się, jak wraz z Kasią urywałyśmy się z lekcji i siedziałyśmy na tym samym murku, gadając o szkole i chłopakach. Jej odejście było dla mnie szokiem. Tak potwornym, że przez kilka tygodni wydawało mi się, że ona chodzi po moim pokoju nocami. Nie mogłam się chyba po prostu z tym pogodzić – tak bym dzisiaj sama siebie zdiagnozowała.

I rzeczywiście, uważałam, że mogłam jej zapobiec. Pomóc jej wyjść z dołka. Ale wtedy byłam skupiona tylko na sobie i swojej nowej miłości, więc nie zauważyłam, że Kasia ma jakieś ogromne problemy w domu. Nie mogłam już nic zrobić. Ale właśnie wtedy narodziła się myśl, że mogę pomóc innym. Wyciągać ich z dołków i przywracać do normalności. Wtedy postanowiłam zostać psychiatrą.

Czy doktorka miała rację? Czy to były niewłaściwe fundamenty życiowej decyzji? Pierwszy raz w życiu zwątpiłam w słuszność swojego wyboru.

– Tato, czy u ciebie na reumatologii jest miejsce dla stażysty? – zapytałam wieczorem.

– Jest! – ożywił się ojciec. – Ale czy na pewno chcesz być reumatologiem?

Reklama

– Nie wiem – przyznałam. – Ale chciałabym to sprawdzić.

Reklama
Reklama
Reklama