Reklama

Świt wstał cicho, jakby nie chciał nikogo obudzić. Patrzyłem przez okno, czekając na Jasia. Miał dziś przyjechać z córką – mój mały wnuk, pełen energii i pytań, które tak uwielbiam. Planowałem ten dzień od tygodni. Dzień Dziecka. Nasz dzień. Pójdziemy na lody, odwiedzimy miejsce, które pamięta moje dzieciństwo. Chcę, by zapamiętał. Smak truskawkowych lodów, śmiech pod kasztanem. I moją dłoń, ciepłą i pewną.

Reklama

Chciałem zapamiętać ten moment

Gdy tylko usłyszałem dźwięk dzwonka, od razu wiedziałem, że to oni. Jaś wbiegł do mieszkania jak mała burza, z rozwianym włosem i dziecięcym krzykiem na ustach.

– Dziadku, dziadku! – rzucił się na mnie z impetem, ściskając mnie mocno. – Jedziemy po lody?

– Jasne, że jedziemy – uśmiechnąłem się, z trudem ukrywając ból w krzyżu. – Ale najpierw założymy buty, co ty na to, młody odkrywco?

Po drodze do lodziarni opowiadałem mu o swoim dzieciństwie. Jak z moim ojcem biegaliśmy tą samą alejką, zbieraliśmy kasztany, chowaliśmy się pod tym samym mostkiem, który za chwilę mieliśmy zobaczyć.

– A ty też miałeś Dzień Dziecka, dziadku?

– Miałem. Ale nie dostawałem prezentów jak teraz. Najważniejsze było to, że mogłem cały dzień być z tatą.

Jaś spojrzał na mnie ze zmarszczonym czołem.

– Ale to przecież trochę mało…

Wtedy to było wszystko – odpowiedziałem cicho.

Lodziarnia pachniała świeżo pieczonymi waflami. Zamówiłem dwa truskawkowe i usiedliśmy na ławce pod kasztanem.

– Dziadku, a co to za mostek?

– Tajemniczy. Tylko dla wtajemniczonych. Kiedyś skakaliśmy tam przez potok. I wiesz co? Dzisiaj ty jesteś wtajemniczony.

Jaś zaniemówił z wrażenia. Trzymałem jego małą dłoń w swojej i czułem, jak bije mi serce. Mocno, jakby chciało zapamiętać ten moment na zawsze.

Było mi żal

Noc po naszym wspólnym dniu nadeszła zbyt szybko. Leżałem w łóżku, wsłuchując się w ciszę. Zegar tykał głośno, a ja czułem, jak coś jest nie tak. Z początku to zignorowałem. Pomyślałem, że to pewnie przemęczenie. Lód, spacer, emocje. Ale ból nie odpuszczał. Około trzeciej nad ranem zadzwoniłem po karetkę. Mówiłem spokojnie, choć w środku panikowałem. Nie z powodu bólu – jego się nie bałem. Bałem się, że to naprawdę już. I że Jaś zapamięta mnie tylko jako staruszka, który zniknął nagle po dniu z lodami.

Szpital pachniał środkami czystości i zmęczeniem. Leżałem pod cienkim kocem, słuchając stukotu kółek wózków i cichych rozmów pielęgniarek. Jedna z nich – młoda, o delikatnych ruchach – nachyliła się nade mną.

– Zaraz zrobimy kolejne badania. Czy bardzo boli?

– Już nie tak bardzo. Bardziej... szkoda.

Czego szkoda?

Zamyśliłem się na chwilę.

– Że nie zdążę już ich nauczyć wszystkiego, co wiem. I że nie powiem, jak bardzo ich kocham.

Uśmiechnęła się smutno, jak ktoś, kto słyszał już zbyt wiele podobnych wyznań.

– Może jeszcze zdąży pan więcej, niż pan myśli.

Kiwnąłem głową, nie wierząc. Było we mnie pogodzenie, ale i żal. Przeszedłem przez tyle lat, a teraz każda minuta miała wagę złota. Chciałem ich jeszcze choć raz zobaczyć, przytulić.

Kochałem wnuka bezwarunkowo

Leżałem bez ruchu, wsłuchując się w rytm serca, jakby próbując zapamiętać jego regularność. Tyle lat biło, dla tylu ludzi. Dla mojej żony, zanim odeszła. Dla córki, gdy była małą dziewczynką i potrzebowała mojej siły. A teraz – dla Jasia. Tylko dla niego. Zawsze myślałem, że najważniejsze jest to, co człowiek zbuduje – dom, kariera, zabezpieczenie rodziny. A przecież wszystko to może zniknąć z dnia na dzień. Ważne są wspomnienia. Taki dzień jak wczoraj – lody, mostek, śmiech – to jest coś, co zostanie z Jasiem na zawsze. Nawet gdy mnie już nie będzie.

Nie wiedziałem, jak mówić o śmierci. Nawet sam przed sobą długo udawałem, że mam jeszcze czas. Ale ciało nie dało się już oszukać. Z każdym dniem bardziej mnie zdradzało. Nie byłem już tym dziarskim mężczyzną. Ale wciąż byłem dziadkiem. Chciałem dać wnusiowi coś więcej niż zabawkę. Coś, co będzie nosił w sobie. Poczucie, że był kochany bezwarunkowo. Że był moim całym światem, choćby przez kilka godzin. Jeśli zostanie mu ten dzień w pamięci, to może, gdy kiedyś poczuje się samotny, wróci tam. I przypomni sobie, że kiedyś był tu z dziadkiem, w którym ktoś trzymał go za rękę i wszystko było dobrze.

Miałem nadzieję

Wyobrażałem sobie dorosłego Jasia. Może miałby już swoją rodzinę, własne dzieci. I może któregoś dnia zaprowadziłby je do tej samej lodziarni. Usiadłby z nimi pod tym samym kasztanem, opowiadając historię, którą sam usłyszał kiedyś ode mnie.

– Tu dziadek Kazik zabrał mnie na lody. Truskawkowe. I powiedział, że to jest „tajemnicze miejsce” z jego dzieciństwa. Wtedy myślałem, że chodzi o jakiś skarb.

Śmiałby się, przypominając sobie, jak bardzo się wtedy ekscytował. Jak mocno ściskał moją dłoń. I jak wierzył, że wszystko będzie trwało wiecznie. A może nawet wróciłby tam sam. Po cichu, bez słów. Usiadłby na tej samej ławce, zapatrzony w alejkę. I poczułby, jak bardzo go wtedy kochałem. Że ten dzień nie był przypadkiem. Że był prezentem – takim, którego nie da się zapakować. Czasem wspomnienia są jak latarnie w ciemności. Świecą wtedy, kiedy świat jest zimny, obcy, nieprzyjazny. Mam nadzieję, że mój wnuk będzie miał w sobie taką latarnię. Że przypomni sobie mnie, nie przez łzy, ale przez ciepło, które zostawiłem.

Może nawet opowie komuś, że jego dziadek mówił o czasie jak o darze. I że najpiękniejsze chwile nie kosztowały ani grosza, a były cenniejsze niż wszystko. To była moja forma nieśmiertelności. Mój sposób na zostanie z nim – choć mnie już nie będzie.

Pogodziłem się z losem

Poranek w szpitalu był inny. Nie bolało już tak bardzo albo po prostu przywykłem. Za oknem słońce wlewało się do sali przez firankę. Cisza była gęsta, niemal namacalna. Nie bałem się, byłem już gotowy. Przeszedłem przez swoje życie z miłością, choć czasem nieudolną. Byłem człowiekiem, jakich wielu – nieidealnym, ale obecnym. Najwięcej mogłem dać Jasiowi. Kiedy słuchałem jego opowieści o smokach, dinozaurach i szkolnych kłopotach. Wtedy czułem, że moja obecność w jego życiu jest czymś więcej niż przypadkiem. Była wyborem. Świadomym darem.

Na stoliku obok leżała laurka z rysunkiem kasztana. Przyniosła ją moja córka. Jaś narysował ją specjalnie dla mnie po naszej wyprawie. Pod spodem dziecięcym pismem napisał:

„Dziękuję za lody, dziadku. I za mostek”.

Zamknąłem oczy – słoneczny dzień, truskawkowe lody, chłopięcy śmiech. Wszystko, co ważne, działo się tam. Nadchodziła cisza. Ale w tej ciszy nie było pustki. Był spokój. I myśl, że kiedyś, może za wiele lat, Jaś zrozumie. Że to nie były zwykłe lody, a ten dzień był zapisem miłości.

Miałem jedno marzenie

Czas zwolnił, a potem jakby całkiem stanął. Świat przestał hałasować, ustał stukot butów na korytarzu, nawet oddech maszyny obok przycichł. Cisza ogarnęła mnie zupełnie – ciepła i łagodna. To była cisza końca, ale i początku. Przez zamknięte powieki widziałem światło. Było jasne, ale nie oślepiające, jak poranek, którego nie ma się ochoty przespać. Ożyły we mnie wspomnienia, uczucia i pragnienie, by choć na moment znów być tam, pod kasztanem z wnukiem przy boku. Zostawiłem mu wszystko, co mogłem. Nie majątek, nie wielkie słowa, ale jedno wspomnienie, które – mam nadzieję – zakorzeni się w jego sercu jak drzewo, które rzuca cień przez całe życie.

Jeśli kiedyś usiądzie z własnym dzieckiem na ławce, jeśli opowie mu o moście, o truskawkowych lodach, jeśli zaśmieje się tak, jak śmiał się wtedy – to będę z nim. Choćby nie wiedział, że tam jestem. Miłość nie umiera. Ona po prostu zmienia kształt. Czasem wchodzi w zapach lodów, w szelest liści, w głos, który przychodzi we śnie. Nie bałem się końca. Bo wiedziałem, że zostawiłem po sobie coś dobrego. I to wystarczy. Chciałem, żeby Jaś pamiętał. Tylko tyle.

Kazimierz, 78 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama