Reklama

Teraz jesteśmy we czwórkę – moja żona, nasz syn, córeczka no i oczywiście ja. Ale to, jak do tego doszliśmy, to dość pokręcona historia. Poznałem moją drugą połówkę i mojego syna dokładnie w tym samym momencie. I co ciekawe, wtedy nie był on ani moim, ani jej dzieckiem. Nasza córka przyszła na świat trochę później. Brzmi jak niezłe zamieszanie, prawda? Cóż, takie rzeczy się zdarzają...

Reklama

Szukałem dla siebie miejsca

Po ukończeniu studiów fizjoterapeutycznych moi koledzy z uczelni zaczęli szukać dobrze płatnej pracy w eleganckich klinikach. Liczyli na szybkie zarobienie sporej gotówki. Tymczasem ja od zawsze byłem inny i miałem odmienne priorytety. Moim marzeniem było pomaganie tym, którzy faktycznie tego potrzebują. Dlatego postanowiłem nawiązać współpracę z organizacją pozarządową, prowadzącą rehabilitację w placówkach takich, jak hospicja, domy opieki dla seniorów czy domy dziecka.

Spędziłem niemal pięć lat, współpracując z tą organizacją. Podróżowałem od ośrodka do ośrodka, niosąc wsparcie tym, którzy go najbardziej potrzebowali. Trafiałem zarówno na osoby w podeszłym wieku, jak i na młodszych podopiecznych, ale jedno było wspólne dla nich wszystkich – bliscy ich opuścili. Za każdym razem, gdy spoglądałem na maluchy pozbawione czułości rodziców, serce pękało mi na pół. Jednym z tych dzieciaków był mały Adaś, chłopczyk mający zaledwie pięć lat.

Borykał się z pewnymi kłopotami ze zdrowiem, na całe szczęście nie były one zbyt groźne. Uwielbiałem go odwiedzać. Witał mnie za każdym razem promiennym uśmiechem, wołając:

Czas na masaż!

Naturalnie na początku nie był aż tak bezpośredni. Przypominam sobie, że gdy ujrzał mnie pierwszy raz, zaczął wrzeszczeć i skrył się za plecami opiekunki. Jestem dość rosłym gościem, nic zaskakującego, że tak się wystraszył.

Malec rozpaczliwie pragnął czułości

Na początku musiałem powoli go do siebie przekonywać. Zacząłem od tego, że usiadłem obok i łagodnym głosem zacząłem mu opowiadać o sobie. Niestety, to nie przyniosło efektów. Chłopczyk wciąż kurczowo trzymał się swojej „cioci” i ani myślał jej puścić choćby na moment. Sięgnąłem nawet po pluszaka, którego specjalnie kupiłem na tę okazję – niedźwiadka w stroju pirata z przepaską na oku i fragmentem żagla w łapce. Ale to też nic nie dało.

Po kwadransie podniosłem się z drewnianego siedziska, na którym razem siedzieliśmy, i oznajmiłem, że nie będziemy go do niczego zmuszać, a następną próbę przekonania go podejmiemy kiedy indziej. Następnie zacząłem szykować się do opuszczenia pomieszczenia. W tym momencie malec wybuchnął płaczem i wyciągnął swoje małe rączki w moją stronę.

Zostań… – zwrócił się do mnie z prośbą.

Objąłem go ramionami, a on nie stawiał oporu. Już w tamtym momencie poczułem coś wyjątkowego. Nieokreśloną, szczególną więź z tym drobnym brzdącem.

– Nie do wiary… – na twarzy pani Joli, miłej opiekunki w podobnym wieku co ja, zagościł uśmiech. – Chyba jednak przypadł mu pan do gustu.

– Najwyraźniej – odpowiedziałem.

Opieka nad małym dzieckiem sprawiała mi ogromną frajdę. Chłopiec chętnie ze mną współpracował i był naprawdę odważny. Wykonywał wszystkie zadania, nawet te najbardziej wymagające, bez słowa skargi. Byłem pod wielkim wrażeniem! Można by rzec, że od razu skradł moje serce.

– Zakochał się pan? I to chyba ze wzajemnością – stwierdziła pewnego dnia pani Jola.

Podczas lekcji Adaś nieoczekiwanie złapał mnie za koszulkę i z determinacją w głosie powiedział, że mam nigdzie nie iść. Zanosiłem się śmiechem.

Nie odchodź. Bardzo cię lubię – wyznał chłopiec.

Było to niesamowite, a równocześnie niezwykle skomplikowane przeżycie. Zdawałem sobie sprawę, że ten uroczy maluch rozpaczliwie pragnie bliskości, ale równocześnie wiedziałem, że niestety nie ma dużych perspektyw na adopcję. Poza kłopotami z kręgosłupem, miał już skończone pięć lat, a potencjalni rodzice zazwyczaj preferowali przygarnięcie młodszych pociech.

Nie mogłem przestac o nim myśleć

Kiedy tylko skończyłem pracę, jeszcze tego samego dnia wsiadłem do auta i pojechałem do moich rodziców.

Krzysiu, co jest? Widzę, że jesteś jakiś markotny – moja mama od razu zauważyła, że coś mnie gryzie.

– A tam, nic takiego… – zbagatelizowałem, bo nie miałem ochoty się nad sobą użalać.

– No przecież widzę, że coś jest na rzeczy. Gadaj! – rozkazała.

Rozsiadłem się wygodnie na krześle i zacząłem snuć opowieść o moim spotkaniu z małym Adasiem. Mówiłem mamie o wszystkich uczuciach, jakie targały mną podczas tej godzinnej rehabilitacji.

– Wiesz mamo, zrobiło mi się wtedy potwornie przykro. Uświadomiłem sobie, że wieczorem Adaś będzie układany do snu przez jedną panią, a rankiem prawdopodobnie obudzi go już inna. Życie takiej sierotki musi być strasznie trudne… – powiedziałem z ciężkim sercem.

– Przeczuwałam, że będziesz zbyt wrażliwy na taką pracę… – odparła mama, wzdychając. – Taki już ten świat jest, syneczku. Musimy to zaakceptować i starać się ze wszystkich sił, by choć odrobinę go ulepszyć.

Bezsenność dręczyła mnie przez pół nocy. Obraz małego Adasia nie dawał mi spokoju – jego rozradowany uśmiech podczas naszej pogawędki i przygnębienie, gdy przyszedł czas pożegnania. W pamięci wciąż rozbrzmiewały słowa mamy, że trzeba dawać z siebie wszystko, by pomagać innym.

Czy mam wątpliwości? Ani trochę!

Przez dłuższy czas dużo rozmyślałem nad Adasiem. Można powiedzieć, że nawiązaliśmy głębszą więź, jakby się zżyliśmy przez te wszystkie tygodnie. Aż w pewnym momencie wpadłem na pewien pomysł. Zacząłem się zastanawiać nad adopcją małego. Tylko czy istniała taka możliwość?

Potrzebowałem z kimś o tym porozmawiać. Jakoś odruchowo przyszła mi do głowy Jola, ta opiekunka z ośrodka. Byliśmy już ze sobą „na ty”, traktowałem ją niemal jak bliską kumpelę. Mieliśmy pokrewne dusze. Pracowała tutaj z takich samych pobudek jak ja. Kierowała nią chęć niesienia pomocy innym.

– Zastanawiam się, czy singiel około trzydziestki może w ogóle myśleć o przysposobieniu dziecka? – zagaiłem, a jej wzrok skupił się na mnie. – Bo wiesz… Chodzi mi o to, że… rozważałem możliwość zaadoptowania Adasia – wyrzuciłem z siebie w końcu.

Wciąż nic nie mówiła. Nie wyglądała na zaskoczoną. Po prostu wpatrywała się we mnie, jakby usiłowała dociec, czy nie żartuję.

– Jak to? Myślisz, że kłamię? – zdziwiłem się.

– Ważniejsze jest to, czy sam jesteś o tym przekonany – stwierdziła opanowanym głosem.

– O czym dokładnie mówisz?

– Czy masz absolutną pewność? – doprecyzowała. – Powtórzyłbyś to w obecności Adasia?

– Pewnie! – zapewniłem, gdy zadała mi to pytanie.

W pierwszej chwili ogarnęło mnie przerażenie. Przecież składając taką obietnicę w obecności małego, będę musiał jej dotrzymać… Ale zaraz potem strach odszedł, a zastąpiło go uczucie szczęścia.

Gdy dotarło do niej, że mówię całkiem serio, zaczęła snuć opowieść o długiej, mozolnej i skomplikowanej drodze adopcyjnej. Przypuszczam, że próbowała mnie trochę do tego zrazić, ale ja wpatrywałem się w Adasia i miałem pewność, że nic już nie jest w stanie odwieść mnie od tej decyzji. Poczułem lekki niepokój jedynie w momencie, gdy wspomniała, że placówki zajmujące się adopcją z rezerwą podchodzą do osób samotnych, a w szczególności do mężczyzn starających się o dziecko...

– Staram się i zarabiam uczciwie. Dam dziecku to, co jest mu niezbędne – argumentowałem swoje racje. – Chyba nie przekreślą mnie z powodu braku żony…

– Cóż, nie jestem pewna… – jej głos zdradzał wątpliwości.

– Ale z drugiej strony, moim atutem jest to, że z zawodu jestem fizjoterapeutą, a Adaś najprawdopodobniej będzie wymagał takiego wsparcia jeszcze przez długi okres.

Usiłowali wybić mi to z głowy

Kiedy przedstawiłem rodzicom swoją decyzję, spodziewałem się, że będą trochę zaskoczeni, ale nie myślałem, że aż do tego stopnia. Jaka była ich reakcja? Na początku tata zaczął oskarżać mamę, że to ona namawiała mnie do takich rzeczy. Później spojrzał na mnie, stukając się w głowę i wstał od stołu. W tym momencie przyszła kolej na mamę, żeby zabrać głos. Próbowała mnie przekonywać, abym nie utrudniał sobie życia i postępował zgodnie z przykazaniami. Mówiła, że powinienem najpierw poślubić jakąś kobietę, a dopiero później starać się o własne potomstwo.

– A co w tym złego, jeśli dziecko nie jest moje? – spytałem poirytowany. – Sugerujesz, że takie dzieci są jakieś gorsze?

– Ależ skąd, syneczku… – moja mama wzięła głęboki oddech. – Chodzi mi o to, że… Najpierw powinno się założyć własną rodzinę. No wiesz, jest sobie żona, mąż, a później pojawiają się dzieci. Masz jeszcze sporo czasu, by pomagać innym ludziom…

Tamtego wieczoru nasze zdania były podzielone. Ja upierałem się przy swoim, a oni obstawali przy własnym stanowisku. Moja decyzja mogła sprawiać wrażenie nieprzemyślanej, ale prawda była taka, że szczerze pokochałem tego dzieciaka. W ostatnim czasie nasze relacje bardzo się zacieśniły, bo odwiedzałem go zdecydowanie częściej, niż było to konieczne ze względu na jego rehabilitację. Sporo czasu spędziłem też na rozmowach z Jolą. Okazała się dla mnie ogromnym wsparciem. W końcu miała dużo większą wiedzę na temat dzieci z domu dziecka niż ja. O wiele lepiej znała się też na kwestiach związanych z adopcją. Przytaczała mi różne przypadki, które uświadamiały, jak odpowiedzialnym i niełatwym wyzwaniem jest podjęcie takiej decyzji.

Szczególnie utkwiła mi w pamięci jedna rozmowa z tamtych czasów, która realnie pozwoliła nam się do siebie przybliżyć. Chyba właśnie wtedy nasza koleżeńska relacja zaczęła ewoluować w kierunku czegoś głębszego.

– Jolka, kompletnie się pogubiłem i nie mam pojęcia, co dalej. Totalnie przepadłem za tym szkrabem, ale moi rodzice… – ciężko westchnąłem, czując się jak gówniarz, któremu rodzice nie pozwalają wybyć samemu na wakacje. – Oni sądzą, że powinienem to inaczej ogarnąć…

– No ale o co im dokładnie chodzi?

– No jak to o co? Najpierw ożenek, a dziecko później. Taką kolejność powinienem trzymać w życiu, a nie rzucać się od razu na głęboką wodę z samodzielnym ojcostwem.

– Słuszna uwaga – skwitowała z lekkim uśmiechem.

– Wiesz co? Jakoś mnie to nie pociesza.

– No a co, mam ci słodzić i ściemniać? Taka prawda, Adasiowi byłoby lepiej w pełnej rodzinie. Jest tylko jeden sposób na to…

– Niby jaki? – zerknąłem na nią, bo jej uśmiech wydał mi się jakiś taki podejrzany.

– Nie ma rady, trzeba ci poszukać żony.

Patrzyła się na mnie w taki specyficzny sposób… I nagle mnie oświeciło. Przecież ta dziewczyna mnie podrywała! Miałem tyle na głowie – dzieciaka, adopcję, rehabilitację, same kłopoty, że kompletnie to przegapiłem. Dopiero teraz wszystko zrobiło się oczywiste. A gdy tylko to do mnie dotarło, też zacząłem patrzeć na nią zupełnie innym wzrokiem.

Tak! W końcu nam się udało i jesteśmy jedną, wielką rodziną

Jola to była naprawdę świetna dziewczyna. I do tego taka piękna. Miała idealne ciało – smukłe nogi, wcięcie w talii jak marzenie, a jej uśmiech i to błyskotliwe spojrzenie były po prostu nie z tej ziemi.

– Hej! Co się tak wpatrujesz? – dźgnęła mnie łokciem, ciągle chichocząc.

Zastanawiam się, czy się nadasz! – odparłem z szerokim uśmiechem.

– Niby do czego? – zrobiła minę, jakby nie wiedziała, o co chodzi.

– No jak to do czego? Na moją żonę, a jak myślałaś?

Wszystko zaczęło się właśnie w taki sposób. Gadaliśmy sobie z Jolką i w końcu wyszło na to, że idziemy na randkę. Potem była druga, trzecia i następne. Podczas naszych spotkań nie poruszałem tematu adopcji. Nie chodzi o to, że porzuciłem tę ideę, po prostu rozmawialiśmy o innych sprawach. W końcu dotarło do mnie, że zanim nie ogarnę własnego życia, to nie ma co angażować w to Adasia.

Spotykaliśmy się ze sobą przez parę miesięcy, a następnie zdecydowaliśmy, że weźmiemy ślub. Bez zbędnego szumu, przyjęcia weselnego i całej otoczki. Głównym powodem było to, że chcieliśmy zaadoptować Adasia. Darzyliśmy się uczuciem, to prawda, ale gdyby nie Adaś, to raczej odłożylibyśmy ceremonię w czasie.

Jasne, że to nie było łatwe zadanie. Urzędnicy patrzyli krzywo zarówno na świeżo upieczone małżeństwa, jak i na singli, którzy chcieli adoptować dziecko. Ale w naszym przypadku sytuacja wyglądała trochę inaczej. Jola zajmowała się Adasiem jako jego przedszkolanka, a ja pomagałem mu w ćwiczeniach rehabilitacyjnych. To dawało nam pewną przewagę i stawiało w lepszym świetle.

Moi rodzice wprost przepadają za moją ukochaną. Nie ma w tym nic zaskakującego – w końcu to wspaniała osoba! Nie mieli również zastrzeżeń, kiedy zdecydowaliśmy się rozpocząć starania o adopcję. Jeszcze nie tak dawno sądzili, że samodzielnie będę się zajmował wychowaniem synka… Jola w zeszłym roku zaszła w ciążę, więc musiała porzucić pracę w placówce opiekuńczej. Ja nadal byłem aktywny zawodowo, ale kiedy na świat przyszła nasza córunia, dziadkowie bardzo nam pomogli w opiece nad Adasiem.

Kiedy minęły pierwsze tygodnie i nadeszły kolejne lata, pokazaliśmy wszystkim niedowiarkom, że choć podjęliśmy decyzje w mgnieniu oka, okazały się one trafione. Najlepszym na to dowodem jest nasza dwójka – Adaś i Małgosia. Te maluchy to prawdziwe anioły, choć z wyglądu zupełnie do siebie niepodobne. Ale wiecie co? Nas wcale to nie obchodzi, bo liczy się to, co w środku.

Reklama

Krzysztof, 38 lat

Reklama
Reklama
Reklama