„Na zabój kochałem moją dziewczynę, ale w końcu ta idiotka przegięła. Do dzisiaj prześladuje mnie ten smród i długi”
„Rzuciłem kobietę, która nie mogła znieść jednego psa. Gdy trafiłem na miłośniczkę zwierząt, byłem wniebowzięty. Niestety to, co stało się później było nie do wyobrażenia. Kłopoty nie ograniczyły się tylko do brzydkich zapachów. W grę weszły też pieniądze”.
- Leszek, lat 33
Zawsze kochałem zwierzęta. Były dla mnie naturalną częścią otoczenia, bowiem urodziłem się i wychowałem na wsi. W domu zawsze były zwierzęta. Po podwórku biegał pies, w stodole polował kot, który przychodził nad ranem wysypiać się w domu. Ojciec trzymał także króliki. Dziadek miał jeszcze krowy i kury, ale to już dawne dzieje. Kiedy przeprowadziłem się do miasta w poszukiwaniu pracy, bez zwierzęcia jakoś mi było pusto.
Dopóki wynajmowałem mieszkanie, miałem tylko kota. Gdy wreszcie kupiłem własną kawalerkę, od razu przyprowadziłem ze schroniska psa, a ściślej mówiąc – sukę. Z racji wątpliwej urody, w schronisku wołali na nią Kaszanka. A mnie ten beznadziejnie brzydki kundelek poturbowany przez życie, kuternoga z połową oklapniętego ucha, od razu się spodobał. Tak jak niektórym z powodu brzydoty podobają się pitbule.
Przywiązała mi psa do trzepaka. Koniec z nami!
Gdy skończyłem trzydzieści lat, doszedłem do wniosku, że czas się ożenić. Dobrze wiedziałem, jaka ma być moja przyszła żona. Nie musi być piękna, bo z pięknymi są tylko kłopoty. Inni faceci się oglądają, zagadują. Po co mam być zazdrosny? Moja przyszła żona miała być przede wszystkim dobra, ciepła i czuć sympatię do zwierząt. Tak sobie myślałem, że jak kobieta lubi zwierzęta, to i mnie polubi.
Dość długo spotykałem się z taką jedną Krystyną. Miła i sympatyczna. Osiem lat ode mnie starsza i bardzo chętna do małżeństwa. Dobrze mi z nią było, jeździliśmy razem na wycieczki za miasto, chodziliśmy do kina. Raz poszliśmy nawet do teatru i w ogóle nie miała mi za złe, że zasnąłem. W końcu sprowadziła się do mnie. Już po kilku dniach zaczęły się jednak kłopoty. Kaszanka zaczęła jej przeszkadzać. Jak pies leżał pod drzwi wejściowymi to źle, bo szczekał, gdy tylko klatką ktoś przechodził. Jak przegoniony spod drzwi leżał na kanapie, to niedobrze, bo brudzi kanapę. Jak przegoniony z kanapy wskakiwał na fotel, to też niedobrze, bo co będzie, jak ktoś przyjdzie w białych spodniach i usiądzie?
– Ależ Krysiu, nie znam nikogo, kto nosi białe spodnie – próbowałem ją przekonać.
– Moja mamusia nosi! – burknęła.
– Ale przecież nie mieszka z nami, znamy się od pół roku i tylko raz ją widziałem.
To nie był dla Krystyny argument. Dwa razy z rzędu, jak wróciłem z pracy, widziałem, że Kaszanka jest na smyczy, przywiązana do trzepaka na podwórku. Od rana, osiem godzin. Dobrze, że chociaż miskę z wodą miała postawioną obok.
– Dlaczego przywiązałaś tam psa? – spytałem.
Wzruszyła tylko ramionami. Po tym zdarzeniu wiedziałem już, że nic z naszego związku nie będzie. Zrozumiałem, że nie pasujemy do siebie. Mnie pies na kanapie nigdy nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie. Uważam, że jeśli trzyma się psa w domu, to kanapa jest tak samo dla psa, jak i dla człowieka. Pies pilnuje mieszkania, wyprowadza człowieka na spacer (bo przecież człowiek sam by się nie ruszył), ofiarowuje mu swoją przyjaźń, a nawet kapcie przynosi.
Jego obecność w domu jest więc głęboko uzasadniona. A jak jest uzasadniona w domu, to jest też uzasadniona i na kanapie. Nie bez powodu św. Franciszek mówił o zwierzętach, że to nasi bracia mniejsi. A jak ktoś jest bratem mniejszym to nie powinien być przez cały dzień przywiązany do trzepaka! To chyba oczywiste! Reasumując – Krystyna się wyprowadziła.
Taka powinna być żona idealna... Czy na pewno?
Paulina była jej przeciwieństwem. Gdy przyszła do mnie po raz pierwszy, to od razu poddałem ją testowi na psa. Test polegał na tym, że wziąłem Kaszankę pod pachę i usiadłem z nią na kanapie.
– Jaki piesiunio śliczniutki – zaszczebiotała słodko Paulina i tym mnie od razu do siebie przekonała, bo o Kaszance wiele można powiedzieć, czasami nawet dobrego, ale śliczna to ona na pewno nie jest.
Szybko się okazało, że Paulina ma dobre serce. Była honorowym krwiodawcą, ratownikiem WOPR-u i prezeską koła miłośników zwierząt. Jak szliśmy gdzieś na spacer, to nie było psiaka, do którego by nie zagadała, ani kota, nad którym by się nie pochyliła. Jak pewnego razu zobaczyłem, że przeprowadza staruszka przez jezdnię, to wiedziałem, że Paulina jest dziewczyną dla mnie. Do tego wszystkiego miała własny gabinet kosmetyczny i duże mieszkanie w szeregówce. Psa oraz dwa koty.
Po kilku miesiącach znajomości postanowiliśmy ze sobą zamieszkać. Wynająłem swoją kawalerkę studenckiemu małżeństwu i z Kaszanką przeprowadziłem się do Pauliny. Zwierzęta od razu się polubiły. Z nikim nie było mi tak dobrze jak z Pauliną. Chociaż rozumieliśmy się bez słów, to nigdy nie brakowało nam tematów do rozmowy. Miłość do zwierząt dodatkowo nas łączyła. Ludzie powinni mieć wspólne pasje, stają się przez nie jeszcze bardziej sobie bliscy.
Po roku się pobraliśmy. Skromnie, bez wesela, zaprosiliśmy tylko najbliższą rodzinę. Musieliśmy zacząć oszczędzać, bo do Polski zaczął docierać kryzys i z miesiąca na miesiąc Paulina miała coraz mniej klientów. W końcu zwolniła obie pracujące u niej do tej pory dziewczyny i zaczęła prowadzić gabinet sama. Całymi dniami nie było jej w domu. Wychodziła o ósmej, wracała po dwudziestej.
Kiedyś przy kolacji Paulina spojrzała na swoje koty i powiedziała:
– A gdybyśmy założyli hodowlę?
Oba koty, a właściwie kotki, Pauliny były rasowe, z rodowodami. Jedna była kotką syberyjską, druga maine coonem. Śliczne, towarzyskie, bardzo łagodne. Fajne zwierzaki. Ta syberyjska czasami tylko Kaszankę goniła, ale przeważnie był spokój.
– Hodowlę? Wspaniały pomysł! – zgodziłem się ochoczo.
Zrobiliśmy szybko biznes plan. Trzeba było dokupić dwa rasowe kocury. Koszt to 4–5 tysięcy złotych. Dużo, ale zwróci się po pierwszym miocie. Paulina zaczęła szukać. Ja akurat musiałem wtedy wyjechać służbowo. Gdy wróciłem, w domu było już pięć kotów. Dwie nasze kotki, dwa kocury i nowa kotka.
W życiu nie widziałem takiego kota! Rasy sfinks. Trochę paskudny. Bo całkowicie bez sierści, jakby ogolony. Skóra pofałdowana, różowo-szara. Głowa mała, trójkątna, z dużymi uszami, jak u nietoperza. Dziwny – to mało powiedziane. Kontrowersyjny z wyglądu – to też mało. Prawdę mówiąc, ten kot wydawał mi się przerażający. Kosztował 3 tysiące, ale Paulina przekonywała, że to i tak okazja, bo ma dobre pochodzenie i pozostałe koty z tego miotu sprzedawane były nawet po 6 tysięcy złotych.
– Za rok zarobimy na małych kotkach 10–15 tysięcy – kalkulowaliśmy.
– A jak się uda znaleźć partnera do sfinksa, to i dwa razy tyle – cieszyła się Paulina.
Mogłaby wtedy znów zatrudnić kogoś do pomocy w salonie i częściej bywać w domu. Ale nie tylko o zarobek chodziło. Oboje przecież bardzo lubiliśmy koty. Po pół roku przeżyliśmy pierwszą radość. Syberyjska będzie miała małe! No i rzeczywiście miała.
Później było tylko gorzej
Ale jakież było nasze zdumienie, gdy okazało się, że… kotki nie były rasowe. Brakowało nam wiedzy i naiwnie zakładaliśmy, że syberyjska nie będzie romansować z maine coonem. Sądziliśmy, że on wybierze kotkę przypisaną mu rasowo. Nieoczekiwanie mieliśmy więc pięć kociąt mieszańców. Razem dziesięć kotów. A potem już wszystko wymknęło się nam spod kontroli...
Najpierw, w wyniku romansu nie wiadomo z kim, okociła się łysa, czyli sfinks, wydając miot tak zdumiewający, że nie udało się ani jednego kociaka podarować, nie mówiąc już o jakimkolwiek zarobku. Strasznie mi się za to od Pauliny dostało, bo to ja miałem czystości rasy sfinksa pilnować. Przecież pilnowałem! Kotka siedziała zazwyczaj w osobnym pokoju, tyle że czasami udało jej się czmychnąć.
Później było tylko gorzej. Paulina nie zgadzała się na sterylizację ani kastrację zwierząt, mówiąc, że to nieludzkie i sprzeczne z naturą. Koty krzyżowały się więc ze sobą przypadkowo i potem trudno było kociaki komukolwiek oddać. W następnym roku mieliśmy już dziewiętnaście kotów, a moje życie zamieniło się w koszmar.
Paulina była zazwyczaj w swoim gabinecie, a ja po powrocie z pracy zastawałem dom w coraz gorszym stanie. Śmierdzący, brudny, pełen kociej sierści i żwirku z kuwet, nie do opanowania. Mieliśmy dziesięć wielkich kuwet, ale powinniśmy mieć dwa razy tyle. Codziennie nieczystości odkrywałem w najmniej spodziewanych miejscach. Najgorsze jest to, że nic z tymi kotami nie mogliśmy i nie możemy zrobić. Oddać nie ma komu, internet jest pełen ogłoszeń o kotach do przekazania. Paulinie one, o dziwo, w ogóle nie przeszkadzają, wydaje się nawet tym rozgardiaszem rozbawiona.
Za to ja wiem, że jeszcze jeden kot w tym domu i oszaleję. Znienawidziłem zwierzęta! Śnią mi się po nocach, prześladuje mnie ich zapach. A zwłaszcza ciężki smród kocurów. Powiedziałem Paulinie, że albo ja, albo one. Dwudziestego kota nie zniosę! Spojrzała na mnie z takim samym wyrzutem, z jakim ja spojrzałem na Krystynę, gdy przywiązała Kaszankę do trzepaka. Okropnie żałuję, że zgodziłem się na tę hodowlę w domu. Jeśli ktoś z waszych znajomych wpadnie na podobny pomysł, to opowiedzcie mu moją historię.