Reklama

Nigdy nie należałem do tych, co wykrzykują „ja to nie mam szczęścia w życiu!” – choć szczerze mówiąc, przez czterdzieści lat raczej nie miałem. Średnio zarabiałem, średnio wyglądałem, mieszkałem w przeciętnym mieszkaniu i z przeciętną żoną – tak przynajmniej twierdziła jej matka. Ale pewnego dnia, zupełnie bez ostrzeżenia, trafił mnie piorun z nieba. W postaci sześciu trafionych liczb. Wysłałem kupon, bo został mi jeden banknot w kieszeni. Tak po prostu. A potem… no cóż, potem było już tylko dziwniej.

Nie miałem wielkich planów. Nie marzyłem o wyspach, jachtach ani domach w Hiszpanii. Chciałem tylko, żeby żona mogła zrezygnować z tej durnej roboty u bufetowej baby, żeby dzieci nie musiały mieć zeszytów z promocji, i żebyśmy w końcu mogli pojechać na wakacje bez kredytu. I, co ważne – postanowiłem się podzielić. Z rodziną. Również z teściem.

– Prawdziwi mężczyźni nie mają szczęścia, tylko pracują – warknął, kiedy zaproponowałem, że mu spłacę kredyt za działkę.

No i wtedy mi się ulało. Ale po kolei.

„Prawdziwi mężczyźni to pracują”

– Ty serio myślisz, że ja przyjmę te pieniądze? – zapytał teść, krzyżując ramiona i spoglądając na mnie jak na podejrzany towar w mięsnym.

Siedzieliśmy przy ich kuchennym stole, jeszcze z ceratą z makami i kubkami z logo herbaty z lat dziewięćdziesiątych. Żona przyniosła sernik i zrobiła picie, ale atmosfera była taka, jakbyśmy przyszli obwieszczać chorobę, a nie dobre wieści.

– To nie jest „przyjmowanie pieniędzy”, tylko pomoc. Tak sobie pomyślałem, że skoro... skoro mam teraz taką możliwość, to chciałbym się podzielić. Z rodziną.

– Co za rodzina? – prychnął teść. – Tyś zięć, nie rodzina. I co, wygrałeś, to teraz się bawisz w sponsora?

– Tato... – wtrąciła się cicho Kasia, moja żona.

– Nie „tatuj” mi tu teraz. To jest właśnie ten problem, Kasiu. Prawdziwi mężczyźni to pracują całe życie, a nie trafiają w szóstkę i nagle myślą, że są panami świata.

Zacisnąłem usta. Policzyłem w myślach do pięciu, potem do dziesięciu. Nie pomogło.

– Czyli jakbym harował jeszcze trzydzieści lat i w końcu miałbym odłożone tyle samo, to wtedy byłbym „prawdziwy facet”? Ale że wygrałem, to jestem... co? Leser? Oszust?

– Powiedziałem, co miałem powiedzieć – mruknął teść, sięgając po łyżeczkę. – I nie potrzebuję jałmużny od człowieka, co do roboty nie chodzi, tylko liczy fuksy.

Żona spuściła wzrok. Teściowa w ogóle się nie odzywała. A ja? Ja poczułem coś dziwnego. Mieszankę żalu, śmiechu i złości.

– Dobrze. Nie chcesz, nie bierz. Ale nie udawaj, że jesteś lepszy, bo nie miałeś szczęścia.

Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę.

– Ja nie udaję. Ja wiem, kim jestem.

Nie to nie!

Wróciliśmy z Kasią do domu w milczeniu. W radiu leciały jakieś stare hity z lat osiemdziesiątych, ale nie miałem siły ich wyłączyć. Patrzyłem tylko, jak śnieg rozmazuje się na szybie.

– Nie rozumiem go – powiedziała w końcu Kasia. – Przecież to miała być dobra wiadomość. Chciałeś pomóc...

– Chciałem, ale chyba za bardzo uwierzyłem, że to ma sens. Wiesz, że jakby ktoś obcy poprosił mnie o kasę, to pewnie powiedziałby: „dziękuję, szefie, złoty jesteś”. A twój ojciec mnie traktuje jak... jakbym mu kotleta z podłogi podał.

– On zawsze taki był. W jego świecie wszystko trzeba wypracować. Inaczej się nie liczy.

– No to mu życzę miłego dalszego spłacania rat za działkę – burknąłem.

W salonie rozebrałem się z kurtki i rzuciłem ją niedbale na krzesło. Kasia podeszła i objęła mnie od tyłu.

– Dziękuję, że próbowałeś. Wiem, że to było szczere.

– Próbowałem, bo pomyślałem, że... może wreszcie mnie zaakceptuje.

– On? Ciebie? – westchnęła z rezygnacją. – Szymon, on nie akceptuje nawet mojego brata, bo zamiast ciągnąć traktorem, robi zdjęcia na śluby.

Usiedliśmy razem na kanapie.

– Co teraz zrobisz z pieniędzmi? – spytała cicho.

Mam parę pomysłów. Ale chyba najpierw kupię coś sobie. Małego. Dla równowagi psychicznej.

– Czyli?

– Skórzaną kurtkę. Taką, żeby go szlag trafił, jak mnie w niej zobaczy.

Kasia się zaśmiała. Po raz pierwszy tego dnia.

– To bierz czarną. Wiesz, że on zawsze twierdzi, że czarne noszą cwaniaki.

Oporny człowiek

Nowa kurtka wisiała już w przedpokoju. Pachniała skórą, kosztowała więcej niż moja pierwsza pensja i była dokładnie taka, jakiej by nie założył „prawdziwy mężczyzna” według teścia. Czerń, zamek na bok, kieszenie bez sensu.

Następnego dnia odwiozłem dzieci do szkoły, a potem pojechałem po bułki. Oczywiście musiałem natknąć się na niego przed sklepem.

– A co ty masz za pelerynę? – zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

– Dzień dobry, tato – odparłem z przesadną uprzejmością. – Ładny dzień, co?

– Nie wiem, nie patrzę na pogodę, tylko na ceny. Masz może jakieś numery na dziś? Może znowu ci się poszczęści.

– Nie gram już – wzruszyłem ramionami. – Jedna wygrana wystarczy.

– No właśnie. I co teraz? Co robi facet, który ma wszystko?

– Żyje. I próbuje nie zwariować od komentarzy ludzi, którym się nie udało.

Zamilkł na chwilę. Chyba nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Patrzył na moją kurtkę, jakby miała za chwilę przemówić ludzkim głosem.

– Myślisz, że jesteś lepszy, bo ci się trafiło? – zapytał z nagła.

– Nie. Ale nie czuję się też gorszy, bo mi się trafiło.

– Czego ty w ogóle ode mnie chcesz?

– Żebyś raz w życiu powiedział, że dobrze zrobiłem. Albo że jesteś ze mnie dumny. Albo cokolwiek, co nie brzmi jak wykład o robocie.

Popatrzył na mnie. Przez sekundę miałem wrażenie, że coś mu drgnęło w oku.

– Dobre bułki mają w środku. Te z makiem. Kup dzieciom – rzucił, odwrócił się i poszedł w stronę parkingu.

Przyjechali bez zapowiedzi

Minęły dwa tygodnie. Myślałem, że to całe spięcie rozejdzie się po kościach, jak zawsze. Ale nie – cisza z jego strony była lodowata. Nie odbierał, nie odpisywał na wiadomości Kasi, a kiedy dzwoniłem, rozłączał się.

– Może mu przejdzie – wzdychała żona, mieszając zupę.

– A może nie. Może właśnie pękło coś, co i tak się trzymało na słowo honoru.

– Przesadzasz. On po prostu nie potrafi okazywać emocji.

– Nie. On potrafi. Tylko wybiera, że tego nie robi. To jest różnica.

Tydzień później przyjechali bez zapowiedzi. On i teściowa. Weszli, jakby byli zaproszeni na kawę, chociaż nikt ich nie zapraszał. Ja siedziałem w dresie, z kubkiem kawy w ręce, dzieci oglądały bajkę.

– Dzień dobry – powiedziała teściowa.

– Dzień dobry – odparłem, wstając powoli. – Miło, że jesteście.

Teść nie powiedział ani słowa. Usiadł przy stole, spojrzał na dzieci, potem na mnie.

– Pomyślałem, że nie musimy się lubić – zaczął, zerkając przez okno. – Ale dzieci są nasze wspólne. Wnuki. I głupio by było, żeby przez dumę dorosłych cierpiały.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

– Masz rację – powiedziałem po chwili. – One nie mają z tym nic wspólnego.

– No to niech będzie po staremu – burknął, jakby każdy wyraz ważył tonę. – Ale nie musisz mi nic dawać. Ani działki nie spłacaj. Ja sam se poradzę.

– Nie chodziło o to, żebyś sobie nie poradził. Chciałem tylko być w porządku.

– No to jesteś – mruknął. – Ale kurtka dalej paskudna.

Nie poznaję teścia

W weekend zaprosiliśmy ich na obiad. Kasia zrobiła schab pieczony, dzieci nakryły do stołu, a ja zadbałem o dobre napoje. Teściowa była zachwycona.

– Ale żeś się popisał z tym stołem, Szymon. Kiedyś to ty zupki chińskie tylko jadłeś, pamiętasz?

– Czasy się zmieniają – uśmiechnąłem się. – I menu też.

Teść milczał. Siedział na swoim miejscu, grzebał widelcem w surówce, jakby ją przesłuchiwał. Dopiero po drugim kieliszku wina coś w nim puściło.

– W sumie... powiem ci, Szymon, że się zdziwiłem.

– Czym?

– Że ci tak nie odbiło. Że nie latasz po świecie, nie chwalisz się jak paw, nie kupiłeś sobie jakiegoś kabrioleta.

– A po co? Ja chciałem, żeby było normalnie. Tylko trochę spokojniej.

No to... dobra decyzja – przerwał, jakby się zawiesił. – I nawet ta kurtka... – spojrzał z ukosa – ...już mnie tak nie razi.

– Bo przywykłeś – zaśmiałem się.

– Albo może... może zrozumiałem, że to nie kurtka mnie boli.

Kasia spojrzała na mnie porozumiewawczo. Dzieci, zupełnie nieświadome przełomowej sceny, zaczęły rozlewać kompot na obrus.

– Wiesz – dodał teść cicho – ja całe życie myślałem, że żeby coś mieć, to trzeba się zarżnąć robotą. A ty mi pokazałeś, że czasem los daje coś za darmo. I że to nie znaczy, że człowiek jest gorszy.

Zaniemówiłem. Może pierwszy raz w życiu poczułem, że nie muszę się już z nim ścigać.

– Dzięki, tato.

– Nie mów do mnie „tato”. Brzmię wtedy jak stary – burknął.

Ale się uśmiechnął.

Coś się między nami zmieniło

Od tamtego obiadu minęło kilka miesięcy. Nic wielkiego się nie zmieniło – dalej chodzę w tej samej kurtce, dalej jeździmy tym samym autem (tylko teraz częściej do serwisu), a dzieci mają te same przyzwyczajenia: kakao wieczorem i bajka przed snem. Ale coś w naszych relacjach z teściem naprawdę pękło. W dobrym sensie.

Zaczął wpadać częściej. Czasem z warzywami z działki, czasem tylko „po drodze”, jak to mawiał. Nigdy nie przyznał się wprost, że trochę się mylił. Ale jego obecność mówiła wszystko.

Pewnego popołudnia siedzieliśmy razem na balkonie. Piliśmy kawę. On w roboczym polarze, ja w tej „paskudnej” kurtce.

– Szymon – powiedział nagle – jakbym był młodszy, to może i bym zagrał. Ale znając moje szczęście, to trafiłbym trójkę i dostał zestaw garnków.

– Albo parasolkę – dodałem.

Parsknęliśmy śmiechem.

– A tak poważnie – ciągnął – dobrze, że ty to wygrałeś, a nie jakiś narwaniec. Wiesz, czasem trzeba pokazać ludziom, że pieniądze nie zmieniają człowieka. Tylko człowiek sam siebie potrafi zmienić.

– Dobre. Zapiszę sobie na lodówce.

– Ale napisz „autor: teść”, dobra?

Spojrzałem na niego z boku.

– Wiesz co? Może kiedyś i się nie znosiliśmy. Ale teraz, jak tak na ciebie patrzę... To nawet cię lubię.

– Tylko nie mów tego Kasi. Jeszcze się rozczuli i każę cię całować w czoło.

Śmiał się. Ja też. I pomyślałem, że może nie wygrałem tylko pieniędzy. Może wygrałem coś więcej.

Szymon, 44 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama