„Chciałem podstępem zyskać awans i przypadkiem rozwaliłem szefowi małżeństwo. Sam przyznał się, że ma kochankę”
„Mijały kolejne minuty, a do mnie docierało powoli, że zamiast zacieśnić więzy przyjaźni z szefem, właśnie zafundowałem mu koszmarne przeżycia. I że nawet jeżeli nic złego się nie przydarzy, z pewnością nie będzie mi wdzięczny. Zacząłem się żegnać z marzeniem o pewnym awansie”.
- Emil, 38 lat
Przyznaję, wymyślając to zaproszenie, nie byłem całkowicie bezinteresowny. Jestem ambitny i chciałem awansować. Od zawsze rozumiałem, że nie da się zrobić kariery samą pracowitością i talentem. Że trzeba dobrze żyć z ludźmi, pielęgnować kontakty, a od czasu do czasu po prostu wypić trochę wódki z kimś, kto może pomóc sprawie. Najlepiej z szefem…
Damian był starszy ode mnie o dwadzieścia lat. Lubił mnie i nawet trochę faworyzował. Miał niebawem odejść do centrali w Warszawie i wyraźnie widział we mnie swojego następcę. Ale nie mogłem spać spokojnie. W każdej chwili mógł pojawić się ktoś młodszy i może nawet zdolniejszy.
Postanowiłem zaprosić go na weekend do domu moich rodziców i siostry
To piękne miejsce tuż nad rzeką, obok lasu. Każdy, kto tam przyjedzie, z pewnością się zachwyci. A moja rodzina bardzo lubi wizyty, więc pokój gościnny jest zawsze gotowy. Kiedy powiedziałem mamie, że razem ze mną przyjedzie mój szef, bardzo się ucieszyła i zapowiedziała kilka kulinarnych atrakcji. Damian szczerze się ucieszył.
– Bardzo dawno nigdzie nie pojechałem, żeby odpocząć – powiedział. – Zawsze tylko delegacje, konferencje, hotele… Mam ich serdecznie dość.
Będzie mi bardzo miło poznać twoją rodzinę. Ale mam nadzieję, że nie ma tam żmij? Tym ostatnim pytaniem zupełnie mnie zaskoczył. Moi rodzice nie trzymali w domu węża boa, ale chyba nie o to chodziło.
Zobacz także
– Jestem alergikiem. Jeżeli ugryzie mnie żmija, mogę umrzeć w ciągu paru godzin – wyjaśnił Damian.
Musiałem się bardzo postarać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Wbrew legendom, ukąszenie żmii zygzakowatej jest groźne tylko dla małych dzieci albo osób osłabionych ciężką chorobą. Zdrowemu, prawie dwumetrowemu mężczyźnie w sile wieku, nic nie groziło. Poza tym nie pamiętałem już, kiedy widziałem żmiję. Może w dzieciństwie. Według mnie Damianowi nic złego nie groziło.
Było jednak oczywiste, że mój szef ma jakiś rodzaj fobii związanej z wężami, więc z całą powagą zapewniłem go, że prędzej spotka dzika albo jelenia niż żmiję. Oczywiście, nie mogłem całkowicie wykluczyć takiego zdarzenia, ale moja mama jest emerytowaną pielęgniarką i w razie czego doskonale wiedziałaby, co robić.
Tu muszę wyjaśnić, dlaczego zaprosiłem Damiana samego. Był żonaty, jednak wszyscy w naszej firmie wiedzieli, że w małżeństwie szefa od dawna się nie układa. Być może już by się rozwiedli, ale żona Damiana była niezwykle religijna. Poza tym była siostrą dość ważnego, lokalnego polityka. Konflikt z żoną mógł mieć fatalny wpływ na karierę mojego szefa i było oczywiste, że Damian dożyje emerytury jako przykładny mąż.
Nie mieliśmy wątpliwości, że ma jakiś romans
Podczas przerw na papierosa krążyły plotki i padały imiona koleżanek z pracy. Ale oczywiście nikt nie wiedział niczego na pewno. Jeżeli Damian miał kochankę wśród swoich podwładnych, to bardzo starannie ukrywał jej tożsamość, a i ona nie zamierzała się tym chwalić…
Tak jak się spodziewałem, Damian zachwycił się naszym rodzinnym domem i jego okolicą. Szybko znalazł wspólny język z moimi rodzicami – w końcu należeli to tego samego pokolenia. Zabrał ze sobą jakieś wędki i postanowił łowić ryby.
Nie znam się na tym, ale wiedziałem, że tata będzie umiał mu pomóc, a gdyby Damian przypadkiem coś złowił, oczyści i usmaży zdobycz. Łowienie ryb zawsze mnie nudziło, ale nie zamierzałem porzucić Damiana nad rzeką i zająć się czymś innym. Ten wyjazd miał przecież służyć pogłębieniu naszej przyjaźni. Zabrałem butelkę dobrego trunku i wyruszyłem razem z nim nad wodę, żeby obserwować ruchy spławika i co jakiś czas napełniać szkło.
Był ciepły, słoneczny dzień. Usiedliśmy na kamieniach, Damian zarzucił wędkę, ja napełniłem szklaneczki, a butelkę okopałem w piasku, żeby się nie przewróciła. Ryby nie bardzo brały, ale miło gadaliśmy i czułem, że mój szef ma z tego dużą przyjemność – bez względu na efekty połowu. Minęła godzina, dwie, może trzy…
To stało się tak nagle, że niewiele zdążyłem zauważyć. Żmije lubią wygrzewać się w słońcu i ona musiała się położyć na kamieniu, za plecami Damiana. Nie zauważył jej i w pewnej chwili oparł się o ten kamień. Oczywiście gad zareagował instynktownie. Damian zaczął wrzeszczeć, a potem wyciągnął w moją stronę rękę. Zobaczyłem zaczerwienienie i dwie identyczne dziurki stanowiące dowód ukąszenia, a Damian zrobił się zupełnie blady.
Bardzo starałem się go uspokoić. Dom był w zasięgu wzroku, więc natychmiast tam pobiegliśmy. Moja mama od razu zapewniła Damiana, że nic mu nie grozi, ale mój szef nie dał się uspokoić. Powtarzał, że musi jechać do szpitala, że czuje się z każdą chwilą coraz gorzej, że zaraz będzie za późno na ratunek… Mama zawsze trzymała w kuchni świetnie wyposażoną apteczkę i teraz też błyskawicznie zrobiła, co trzeba. Założyła Damianowi fachową opaskę uciskową i powiedziała, żebym go zawiózł do najbliższego szpitala – tego samego zresztą, w którym przepracowała czterdzieści lat.
– Nic mu nie będzie, to tylko panika – powiedziała mi na boku. – Owszem, to boli, ale nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Zadzwonię do dziewczyn, powiem, żeby mu dały coś mocnego na uspokojenie. Może zresztą, zanim dojedziecie, sam poczuje, że nic mu nie jest.
Niestety, nadzieje mamy okazały się płonne. Histeria Damiana rosła z każdą minutą – bolała go głowa, było mu niedobrze, miał duszności i zawroty… Kiedy wpadliśmy na izbę przyjęć, zorientowałem się, że mama zdążyła się już dodzwonić, bo Damian został natychmiast przyjęty przez lekarza.
Ja usiadłem w poczekalni
Mijały kolejne minuty, a do mnie docierało powoli, że zamiast zacieśnić więzy przyjaźni z szefem, właśnie zafundowałem mu koszmarne przeżycia. I że nawet jeżeli nic złego się nie przydarzy, z pewnością nie będzie mi wdzięczny. Bo to przecież ja zapewniałem go, że nie spotka żadnej żmii. Zacząłem się żegnać z marzeniem o pewnym awansie. Po piętnastu minutach wyszedł młody lekarz. Odszukał mnie wzrokiem.
– To pan przywiózł pana Damiana, tak? Pan Emil, prawda?
Potwierdziłem, a lekarz uśmiechnął się jakby nieco zakłopotany.
– Pana kolega jest zupełnie zdrowy, nie jest uczulony na jad żmii i nie ma żadnego zagrożenia, ale musimy go zatrzymać w szpitalu ze względu na stan psychiczny. Zagroził nam sądem, jeżeli go teraz wypuścimy. Jest przekonany, że w każdej chwili może umrzeć, i gotów jest zrobić jakąś głupotę. A tak poleży sobie bezpiecznie do jutra i może się poczuje lepiej. Ale jest jeszcze coś… – zawiesił głos.
Nie mogłem uwierzyć w to, co potem powiedział. Otóż Damian oświadczył, że chce przekazać swoją ostatnią wolę i prosi, abym to ja był świadkiem. A ponieważ w takiej sytuacji należy mieć dwóch świadków, poprosił także tego lekarza. Z punktu widzenia prawa wszystko się zgadzało. Testament ustny, wygłoszony w obecności dwóch świadków, jest tak samo ważny jak ten spisany przed notariuszem. Choć zwykle bywa ostatecznością – kiedy umierający człowiek koniecznie chce naprawić jakiś błąd lub zaniechanie. Mimo że sytuacja była raczej zabawna, czułem trudny do sprecyzowania lęk, kiedy stanęliśmy nad łóżkiem Damiana. Wiedziałem, że nie umiera, lecz wyglądał i mówił jak człowiek, który właśnie żegna się z życiem. Ale to co powiedział, zaskoczyło mnie całkowicie.
– Mam nieślubne dziecko z…
Tu szef podał nazwisko Ewy, mojej koleżanki z pracy, osoby, którą doskonale znałem i lubiłem!
– Przez ostatnie cztery lata łączył nas bardzo bliski związek – ciągnął słabym głosem. – W obliczu śmierci chciałbym zadysponować majątkiem inaczej niż w testamencie. Chcę, żeby połowa mojego majątku przypadła temu dziecku i oficjalnie uznaję je za swoje. Postąpiłem źle, nie przyznając się do związku z kobietą, którą kocham, i zmuszając ją do jego ukrywania. Nasze dziecko ma prawo mieć oboje rodziców. Jeżeli nie zdążę już tego naprawić, przysięgnijcie, proszę, że zeznacie w sądzie, jaka była moja ostatnia wola…
Przysięgliśmy, rzecz jasna. Umierającemu się przecież nie odmawia
Damian trochę się uspokoił, a ja wyszedłem na korytarz i zadzwoniłem do Ewy. Powiedziałem, co się stało, i że moim zdaniem powinna natychmiast przyjechać. Nie dlatego, że Damian umiera, ale dlatego, że być może właśnie ten moment zadecyduje o ich przyszłości i szczęściu.
Ewa musiała być w absolutnym szoku, ale nie zadawała żadnych pytań, tylko faktycznie przyjechała – już dwie godziny później. Czekałem na nią na korytarzu – zdecydowany doprowadzić tę misję do końca. Nie mam pojęcia, co wydarzyło się potem w sali szpitalnej między Ewą a moim szefem, ale kiedy stamtąd wyszła, objęła mnie i pocałowała.
– Dziękuję… Nie wiem, skąd wziąłeś tę żmiję, ale dziękuję wam obojgu – tobie i jej. Damian to jest bardzo dobry człowiek, ale tchórz. Boi się żmij, a jeszcze bardziej żony. Ja nigdy nie umiałam sobie z tym poradzić. Najwyraźniej potrzebował wstrząsu, żeby oprzytomnieć. Dziękuję…
Damian oczywiście nie umarł i nawet zrozumiał, że nie ma i nie miał żadnego uczulenia na jad. Ale, co ważniejsze, miesiąc później wystąpił o rozwód, a rok później byłem świadkiem na jego ślubie z Ewą. Dlaczego akurat ja? Głupie pytanie…