„Chciałem tylko wyrwać się od pracy. Nie szukałem towarzystwa, samo mnie znalazło. Ta znajomość zmieniła mnie na zawsze”
„Traktował mnie jak kolegę i, sam będąc przełożonym, uczył mnie, jak radzić sobie z szefem. Od czasu do czasu wpadał jednak w dziwny, melancholijny nastrój. Jego oczy robiły się przeszklone i nawet łaszący się Łatek nie potrafił wyrwać go z tego stanu. Wiedziałem, że myśli wtedy o swoim proroczym śnie”.
- Kacper, 31 lat
Na początku czerwca miałem już tak serdecznie dosyć pracy, że postanowiłem wziąć sobie niezapowiedziany urlop. Wiedziałem, że szef nie będzie szczególnie zachwycony, ale na szczęście trafił się akurat spokojniejszy okres, więc pomyślałem: raz się żyje. Ileż można wpisywać liczby w tabelki i wróżyć z nich prognozowane sprzedaże produktów? Z niewolnika nie ma pracownika. Załatwiłem więc sobie dziesięć dni wolnego (o więcej nie śmiałem prosić), spakowałem się i ruszyłem samochodem nad polskie morze.
Będąc u celu podróży, pod wpływem impulsu skręciłem z drogi krajowej, widząc zjazd na znajomą mieścinę. W dzieciństwie parę razy byłem tam z rodzicami i na plaży zawsze panował wyjątkowy spokój. Marzyłem o chwili wyciszenia, samotności, a trudno o to w Kołobrzegu czy Międzyzdrojach, pośród budek z goframi i wrzeszczącej dzieciarni.
Znalazłem pokój w miłym hoteliku, odespałem długą podróż i następnego ranka, jeszcze przed szóstą, wybrałem się na spacer. Nad morzem nadal było stare molo, które od czasu mojej ostatniej wizyty chyba nie doświadczyło remontu. Wymieniano na bieżąco jedynie złamane lub spróchniałe deski. Ale nadal rozciągał się z niego piękny widok na granatowe, a czasami zielonkawe fale. Przystanąłem na samym końcu, oparłem się o barierkę i patrzyłem na horyzont. Niemalże czułem, jak tabelki pełne liczb znikają z mojego umysłu, wymazywane ogromną gumką. Od dłuższego czasu właśnie czegoś takiego potrzebowałem.
Mój spokój przerwało przybycie przyjacielskiego dalmatyńczyka. Podbiegł do mnie, szczekając wesoło, i zaczął się łasić. Z uśmiechem podrapałem go za uchem. Wkrótce nadszedł jego pan – co najmniej pięćdziesięcioletni, szpakowaty jegomość. Przedstawił się jako Michalski. Pies wabił się mało oryginalnie – Łatek.
– Lubi pana – stwierdził mój nowy znajomy, kiwając na merdającego ogonem pupila.
Zobacz także
– Na to wygląda – uśmiechnąłem się.
Nie znam daty ani miejsca, ale wiem, jak umrę
Na molo nie było nikogo poza nami, więc siłą rzeczy zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o pogodzie, później o miasteczku, wreszcie o pracy. Michalski miał własną firmę i mógł sobie pozwolić na urlop znacznie częściej ode mnie. Narzekanie to jednak nasza cecha narodowa, niezależna od stanu społecznego i majątkowego, więc prędko się dogadaliśmy. Szczególnie miło pomstowało nam się na podatki.
W pewnym momencie Michalski umilkł i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w przepływający w oddali statek. Wykorzystałem ten moment, by sprawdzić, czy Łatek nie odbiegł za daleko. Smukły, piękny dalmatyńczyk wciąż obwąchiwał muszle na brzegu, jakby szukał w niech pereł. Albo małży, trudno powiedzieć.
– Wie pan, przyjechałem nad morze, żeby nie umrzeć.
Odwróciłem się gwałtownie, zaskoczony tym nagłym wyznaniem.
– Lekarz zalecił panu pilnie nawdychać się jodu? – zapytałem na wpół żartem.
– Nie, to nie to – odparł. – Choć na pewno nie zaszkodzi. Nie wiem, czy powinienem panu o tym mówić. To głupie…
– Skoro już pan zaczął, proszę kontynuować – zachęciłem go, bo zaczynała zżerać mnie ciekawość.
Oparł plecy o barierkę. Wyciągnął z kieszeni papierosy, poczęstował mnie, ja uprzejmie odmówiłem. Dość się nacierpiałem, rzucając palenie ostatnim razem. Wolałem nie ryzykować, że znów wpadnę w nałóg. On zapalił, z pewnym trudem z powodu wiejącej bryzy.
– Miałem sen – powiedział z ciężkim westchnieniem, wypuszczając kłąb dymu. – Normalnie nie wierzę w takie rzeczy. Wie pan, prorocze wizje i tym podobne, bo to zwyczajny zabobon. Jeśli wszechświat próbuje nam coś powiedzieć, to tylko smutną prawdę, że w skali kosmosu jesteśmy nic nieznaczącym pyłkiem. Co moje życie może obchodzić jakąś siłę wyższą? Ale czegoś takiego jak ten sen nie doświadczyłem nigdy przedtem.
Jakbym przez całe życie chodził z zamkniętymi oczami…
On opowiadał, a ja słuchałem jego historii.
Zawsze, gdy brał sobie wolne, jeździł w Tatry. Łatek też lubił góry. Jak co roku zarezerwował miejsce w hotelu, spakował się i dosłownie noc przed wyjazdem miał ten sen. Wizja była krótka i gwałtowna: wspinaczka, poślizgnięcie, upadek, ciemność. Podobno męczyło go to przez całą noc, raz za razem, jak w zapętleniu. Zawsze to samo. Wspinaczka, utrata równowagi i krótki lot w dół – i tak kilkadziesiąt razy. Obudził się zlany potem i jeszcze zanim dobrze wstał z łóżka, zmienił plany. To było tak, jakby kosmos nie tyle postawił mu na drodze znak ostrzegawczy, co przystawił do ucha syrenę. Tak to przynajmniej określił…
– Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze pojadę w góry – wyznał na koniec, pstrykając niedopałek trzeciego z kolei papierosa do kosza stojącego na molo. – Po prostu wiem, że jeśli będę się gdzieś wspinał, wszystko wydarzy się dokładnie jak we śnie. Z jakiegoś powodu nie znam daty ani miejsca, ale znam sposób, w jaki umrę.
Odtąd co rano spotykaliśmy się z Michalskim na molo, żeby porozmawiać. O śnie już nie wspominał, ale miał wiele do powiedzenia na temat polityki czy historii. Polubiłem nasze poranne dyskusje. Napełniały mi głowę tematami do rozmyślań na cały dzień. Parę razy, gdy się zapędziliśmy i zastało nas popołudnie, jedliśmy razem obiad w restauracji na promenadzie, a raz nawet wyskoczyliśmy na piwo. Nie przeszkadzało mu to, że jestem młodszy o jakieś dwadzieścia lat. Traktował mnie jak kolegę i, sam będąc przełożonym, uczył mnie, jak radzić sobie z szefem.
Od czasu do czasu wpadał jednak w dziwny, melancholijny nastrój. Jego oczy robiły się przeszklone i nawet łaszący się Łatek nie potrafił wyrwać go z tego stanu. Wiedziałem, że myśli wtedy o swoim proroczym śnie. To naprawdę przerażająca perspektywa – wiedzieć, w jaki sposób się umrze. Nie byłem do końca przekonany, czy wierzę w jego sen, ale on z całą pewnością w niego wierzył. Widział nad sobą wiszący miecz i chciał za wszelką cenę uniknąć spadającego ostrza. Kto z nas nie postąpiłby podobnie?
Przed pewnymi rzeczami po prostu nie ma ucieczki
Miła atmosfera miasteczka sprawiała, że szybko zapominałem o dręczących Michalskiego niepokojach. Może to był błąd? Może powinienem być uważniejszy? Nie wiem, ludzie zawsze się obwiniają w takich sytuacjach. Ale gdybanie nic nie da, trzeba żyć dalej.
Dzień przed moim wyjazdem poranek był chłodny i wietrzny. Jak zwykle stawiłem się na molo, ale Michalski nie przyszedł. Czekałem na niego niemal do południa, ale zjawiła się tylko para zakochanych oraz banda miejscowych dzieciaków płoszących mewy. Pogoda nie dopisywała, nie miałem z kim porozmawiać, a spokój prysnął. Pora wracać.
W ostatniej chwili zmieniłem kierunek i ruszyłem naokoło, plażą. Michalski zawsze nadchodził brzegiem od strony swojego hotelu i miałem cichą nadzieję, że może jednak go spotkam. Dotarłem aż do klifów. I już miałem zawrócić, gdy nagle na krętej, piaszczystej dróżce wiodącej pod górę dostrzegłem znajomy kształt. Łatek. Popędziłem w kierunku dalmatyńczyka. Rozszczekał się na mój widok, ale wyjątkowo nie łasił się, ani nie merdał ogonem. Zauważyłem, że do obróżki ma przypiętą smycz. Nigdzie jednak nie widziałem jego pana.
Przeczuwając najgorsze, wspiąłem się na klif, ciągnięty przez Łatka. Odkryłem miejsce, gdzie oberwał się fragment skalnej ściany i już wiedziałem, co się wydarzyło. Sen Michalskiego się spełnił, choć pojechał nad morze, nie w góry. Po prostu nadszedł jego czas…
Policja znalazła ciało mężczyzny na skałach na dole. Zostałem tam na tyle długo, by złożyć zeznania i wyjaśnić, skąd znam denata. W tym całym zamieszaniu zabrałem ze sobą Łatka. Nie protestował, zdążył się już do mnie przyzwyczaić. Michalski i tak nie miał rodziny, uznałem więc, że nikt nie będzie tęsknił za osieroconym psem.
Od tego zdarzenia minął tydzień. Wróciłem do pracy i znów wklepuję liczby w tabelki, generując wykresy. Nie mogę się jednak pozbyć myśli, że przeznaczenie jest okrutnie nieugięte. Czy mamy jakąkolwiek szansę na obronę, na uniknięcie wiszącego nad nami fatum? Michalski widział we śnie wspinaczkę i upadek, więc odwołał wyjazd w góry. Tymczasem spadł z morskiego klifu. Co jeszcze mógł zrobić? Do końca życia unikać wysokich miejsc? Mam wrażenie, że przed pewnymi rzeczami po prostu nie ma ucieczki. Jedną z nich jest praca. Kolejną śmierć. I nic się nie poradzi, więc może najlepiej w ogóle nie zawracać sobie nimi głowy.
Tyle dobrego, że mam teraz łaciatego towarzysza, który czeka na mnie w domu i pomaga zapomnieć o tych niewesołych myślach. Może to właśnie jest klucz do szczęśliwego życia? Kto wie…