Reklama

Chętnie rozprostuję kości i cię wyręczę – wyszczerzyłem zęby do Joli, sekretarki dyrektora naszego oddziału, bo pomstowała, że szef wysyła ją po kwiaty dla żony, a ona nie może się odgrzebać spod papierów…

Reklama

– Naprawdę, mógłbyś?! – jej mina wyrażała bezgraniczne zdziwienie.

Nikt w oddziale Joli nie lubił, a tu nagle taka propozycja! Tym razem jednak antypatia do sekretarki przegrała z chęcią spotkania z piękną właścicielką kwiaciarni z naprzeciwka. Nie wiem, co sobie uroiłem, ale odkąd po raz pierwszy zobaczyłem tę kobietę, miałem ochotę ją uwieść.

Pociągało mnie w niej wszystko: harmonijna twarz, piękne włosy, piekielnie kuszący dekolt, fantastycznie zgrabne nogi… I jeszcze do tego ten cudowny uśmiech, pogodny sposób bycia.

Wydawało mi się, że i ona patrzy na mnie pożądliwie

Piękna Anita miała męża. Pana Adama poznałem rok temu, kiedy w lokalu naprzeciwko trwał remont i nawet nie wiadomo było, co tam otworzą. Zajeżdżał codziennie przed sklep, z bagażnika wynosił jakieś farby, pudła, i znikał wewnątrz budynku na kilka godzin.

Któregoś wieczoru po zamknięciu banku, w którym pracuję, zaczepiłem go, pytając o parametry techniczne jego audi. Zawsze marzyłem o takiej maszynie.
Facet sprawiał wrażenie człowieka bardzo majętnego, pewnego siebie biznesmena. Tymczasem remontował nieduży sklepik, pilnował robotników i sam udzielał im wskazówek.

– Szykuję lokal dla żony. Uparła się, żeby otworzyć kwiaciarnię… A niech ma – machnął ręką. – Nawet jak straci na tym interesie, damy radę. Nic nie poradzę, że chce mieć swój własny biznes. Rozumie pan, kobieta wyzwolona… – roześmiał się, pokazując rząd równiutkich zębów.

Kilka dni po otwarciu z ciekawości zajrzałem do kwiaciarni żony pana Adama.

Sklepik był urządzony z wielkim smakiem niczym francuski butik. Wewnątrz panował niebiański zapach, po ścianie na wprost wejścia wąskimi strużkami spływała woda z delikatnym pluskiem.

W wazonach z ciemnego szkła stały różne kwiaty, w większości fioletowe i różowe. Kwiaciarka tego dnia miała na sobie elegancką sukienkę, w kolorze fiołków…

– Jak tu pięknie – nie mogłem powstrzymać się od komentarza. – Ten cudowny zapach i niezwykłe kolory…

– Dziś jest Dzień Fioletów. Zapraszam – piękna kobieta wyszła z zaplecza i obdarzyła mnie najcudowniejszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziałem. –

Dzień dobry, czym mogę służyć? – spytała uprzejmie, a ja nagle zapomniałem języka w gębie i stałem jak słup, nie mogąc oderwać od niej oczu…

Powtórzyła pytanie, a ja – zawsze gotowy do skoku, żeby złowić zwierzynę – ledwie wydukałem „Dzień dobry”. To więc ona zaczęła rozmowę, pytając, na jaką okazję ma być wiązanka.

Chyba do końca nie zachowywałem się normalnie, w każdym razie wyszedłem z gałązką fioletowej eustomy. Przez jakiś czas omijałem kwiaciarnię pani Anity, pamiętając, że dałem się jej poznać jako totalny gamoń i niemota.

Pewnego dnia jednak piękna kwiaciarka sama przyszła do naszego banku. Pracowałem na froncie, ale byłem zajęty otwieraniem rachunku dla jakieś staruszki. Anita od razu mnie rozpoznała, bo rzuciła mi piękny uśmiech, lecz skierowała się do stanowiska, które obsługiwała Milena, nasza oddziałowa seksbomba.

Podobno wynikło jakieś nieporozumienie w związku z danymi pani Anity.

– Wcześniej podała pani inny adres – zauważyła moja koleżanka z pracy.

Klientka puściła tę uwagę mimo uszu, spoglądając w moim kierunku. Na twarzy Mileny pojawiło się zniecierpliwienie:

– To który jest właściwy? Mickiewicza czy Zamoyskiego? – wysyczała.

Jej niechęć do kobiet, zwłaszcza ładnych i dobrze ubranych, zawsze była widoczna. Moja koleżanka wyraźnie faworyzowała panów, którzy zazwyczaj
z zachwytem gapili się na jej dekolt.

– Zamoyskiego oczywiście – słodko odpowiedziała pani Anita.

Żałowałem, że to nie mnie przypadło w udziale obsługiwanie tej klientki. Miałem jednak już sporą wiedzę na temat kobiety, na którą chciałem zastawić sidła.

Mieszkała na Zamoyskiego, pracowała do 19… Była co prawda mężatką, ale jej małżonek często wyjeżdżał służbowo, o czym mnie informował, gdy się poznaliśmy. Miałem nadzieję, że prędzej czy później znajdę sposobność, aby móc służyć jej swoim ramieniem.

Gdy weszliśmy na zaplecze, poczułem dreszcze

Nadszedł dzień imienin mojej mamy. Po pracy poszedłem do kwiaciarni.

– Dzień dobry – wchodząc, od razu poczułem intensywną woń lilii.

Właścicielka miała na sobie kremową sukienkę, która podkreślała jej opaleniznę.

– Dzień dobry, dziś jest Dzień Biały, ale mam też pąsowe róże, jeśli szuka pan kwiatów dla ukochanej – uśmiechnęła się.

– Tak, dla mojej ukochanej mamy…

– Skoro dla mamy, to proponuję bukiet tych kremowych. Cudnie pachną, spodobają się jej na pewno. Ja byłabym zachwycona, dostając…

– Tak, naturalnie – nie wiem, czemu przerwałem jej w pół słowa. – Są tak piękne jak… – teraz ja nie mogłem skończyć zdania, bo do kwiaciarni weszła klientka.

– Takie storczyki jak na wystawie, to po ile? – spytała od progu.

– Nie wiem, o których pani mówi, muszę tam podejść i sprawdzić, teraz szykuję bukiet. Za sekundę… – odpowiedziała pani Anita grzecznie, choć z nutą przygany dla braku manier nieznajomej.

Po chwili trzymałem w ręku kwiaty dla mamy. Wypadało zapłacić i wyjść, jednak ociągałem się, odliczając odpowiednią kwotę. Pani Anita w tym czasie podeszła do witryny, a ja za nią. Wtedy po raz pierwszy miałem okazję spojrzeć na twarz właścicielki w świetle dziennym.

Zauważyłem siateczkę drobnych zmarszczek wokół oczu, pogłębione bruzdy biegnące od ust do nosa, cienką, zniszczoną skórę na szyi i dekolcie… Pani Anita była starsza, niż myślałem.

Wyciągnęła rękę na pożegnanie. Ująłem ją delikatnie i kłaniając się nisko, złożyłem pocałunek na opalonej dłoni.

Mijały tygodnie, a ja nie miałem okazji, by zbliżyć się do obiektu moich westchnień. I wtedy natknąłem się na Jolkę.

– Naprawdę możesz iść po te kwiaty? – spytała, a ja skinąłem głową.

– Super! Tu są dwie stówy, mają być róże.

Gong przy drzwiach wybrzmiał dawno, W sklepie panował dziwny półmrok.

– Och, jak dobrze, że to pan. Mam awarię światła. To pewnie tylko korki. Kiedy włączyłam pompę, coś strzeliło i wszystko zgasło. Wezwałam już męża, ale on przyjedzie dopiero, kiedy skończy naradę – jednym tchem powiedziała to wszystko pani Anita ze zmartwioną miną.

– Nie znam się na prądzie, ale zrobię, co w mojej mocy – poszedłem za nią.

Na zapleczu panowały jeszcze większe ciemności, więc pani Anita wzięła mnie za rękę i poprowadziła do szafki z bezpiecznikami. Poczułem dreszcz podniecenia. Pomyślałem, że teraz albo nigdy. Już chciałem ją pocałować, gdy nagle puściła moją dłoń i dała mi do ręki latarkę.

Chcąc nie chcąc, zajrzałem do szafki, wcisnąłem przycisk bezpiecznika i stała się jasność. Pomieszczenie było dosyć ciasne. Poza wielką chłodnią stały tam wiadra, doniczki, worki z ziemią.

Na biurku zaś, obok lampki stała ramka ze zdjęciem, na którym rozpoznałem panią Anitę i jej męża. Była tam też fotografia młodego mężczyzny…

Chyba go już gdzieś widziałem.

– To mój syn – usłyszałem głos właścicielki kwiaciarni. – Jest pewnie w pana wieku. Może nawet razem studiowaliście. Rafał też pracuje w banku, w Anglii…

O nie! Z Olkiem byłem na roku, dostał stypendium w Cambridge. A ja chciałem uwieść jego matkę! Ta kobieta była mi po prostu życzliwa, może nawet dlatego, że tęskni za synem, który jest za granicą. A ja myślałem… Ale dureń ze mnie!

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama