„Chciałem zostać w Warszawie, ale mama kazała mi wrócić do domu. Byłem wściekły, do czasu, gdy poznałem prawdę”
„Im bliżej końca studiów, tym większą presję czułem. Ostatnio przestałem wracać do domu na dłużej niż dwa dni. Bałem się”.

- Redakcja
Pochodzę z niewielkiego miasteczka, które zna każdy, kto kiedykolwiek przejeżdżał trasą z Radomia do Lublina. Ludzie mówią, że to „tam, gdzie jest dobra piekarnia”. No właśnie – piekarnia. Od dziecka słyszałem, że to miejsce będzie kiedyś moje. Że najpierw tata ją zbudował, a potem mama podtrzymała tradycję. I że ja powinienem być kolejnym ogniwem. Tylko że… ja nigdy tego nie chciałem. W ogóle.
Matka to twarda kobieta. Zawsze pierwsza na nogach, ostatnia przy piecu. Dla niej życie to praca. I odkąd pamiętam, rzadko się uśmiechała. Po śmierci taty zrobiła się jeszcze bardziej skupiona, zimna, konkretna. Kiedy próbowałem jej powiedzieć, że marzę o innym życiu – pracy w firmie konsultingowej, podróżach, świecie bez mąki i zakwasu, mówiła, że to bajki, a tu jest prawdziwe życie. Im bliżej końca studiów, tym większą presję czułem. Ostatnio przestałem wracać do domu na dłużej niż dwa dni. Bałem się rozmów. Domyślałem się, że nie chodzi jej tylko o piekarnię.
Krew pulsowała mi w uszach
– I co dalej? – zapytała mama, jakby od niechcenia, nakładając sobie kolejną łyżkę rosołu. – Studia się kończą, trzeba w końcu poważnie pomyśleć o przyszłości.
Przez chwilę milczałem, licząc, że to tylko niewinny komentarz. Ale nie. Spojrzała na mnie tym swoim uporczywym wzrokiem. Czekała.
– Myślę o niej – odparłem w końcu. – Tylko że moja przyszłość niekoniecznie musi się wiązać z piekarnią.
– Co ty opowiadasz? – uniosła brwi. – Całe życie mówiłeś, że…
– Nie, całe życie to wy mówiliście – przerwałem jej ostrzej, niż planowałem. – Ja słuchałem, bo byłem dzieckiem. Teraz wiem, czego chcę.
– Czyli co? Chcesz zostawić wszystko, co budowaliśmy przez tyle lat? Co twój ojciec…
– Nie jestem tatą! – podniosłem głos. – Chcę czegoś innego! Pracy, która mnie kręci, życia, w którym nie wstaję o czwartej rano do pieca. Ty nigdy nie pytałaś, czego ja chcę. Zawsze tylko: „musisz”, „powinieneś”, „to twoje miejsce”.
Na chwilę zapadła cisza. Czułem, jak krew mi pulsuje w uszach. Mama wbiła wzrok w stół. Nie krzyczała. Nie komentowała. Po prostu... zamilkła. Zdziwiło mnie to. Zawsze odpowiadała – ciętą ripostą, ironicznym uśmieszkiem. A teraz – jakby coś w niej pękło. Coś, czego nie rozumiałem. Reakcja mamy, nie pasowała do niej. Nie była tylko rozczarowana – była przestraszona. Coś ukrywała. I czułem, że właśnie niechcący coś ruszyłem.
Coś było nie tak
Mama siedziała przy kuchennym stole z gazetą, ale widziałem, że nie czyta. Wzrok miała wbity w jeden punkt. Wszedłem, nalałem sobie herbaty i przez chwilę milczałem. W końcu nie wytrzymałem.
– Możemy porozmawiać?
– Przecież rozmawialiśmy przy obiedzie – odpowiedziała cicho, nie podnosząc głowy.
– Co się dzieje?
Złożyła gazetę, powoli. Jakby potrzebowała czasu, żeby zebrać się w sobie.
– Jestem po prostu zmęczona. Wstałam dziś o czwartej rano.
– Nie kłam – powiedziałem ostrzej, niż chciałem. – Coś cię ruszyło. Zawsze mnie strofujesz, a dziś… jakbyś się wystraszyła.
– Przesadzasz – odparła krótko, ale nie patrzyła mi w oczy.
– Od lat próbujesz mnie wciągnąć w ten biznes, jakby to był jakiś obowiązek do spłacenia. Czemu ci aż tak zależy?
– Bo piekarnia to wszystko, co mamy! – wybuchła. – To miejsce, które nas utrzymało, uratowało nas...
– Nas czy ciebie?
Zamilkła. Wstała i zaczęła coś nerwowo przekładać w szafce. Zgniotła opakowanie po herbacie, jakby chciała na czymś wyładować napięcie.
– Całe życie robiłam wszystko dla ciebie – syknęła w końcu. – Ale ty i tak nic nie rozumiesz.
– Bo nigdy mi nic nie tłumaczysz! – odpowiedziałem. – Tylko wymagasz. Jakbyś chciała, żebym odpokutował coś za ciebie.
Odwróciła się do mnie gwałtownie. Oczy miała czerwone.
– Nie masz pojęcia, ile mnie to wszystko kosztowało!
I wyszła z kuchni, zostawiając mnie z sercem bijącym jak oszalałe. Coś było nie tak. I wiedziałem, że muszę się dowiedzieć co.
Byłem bliski prawdy
Nie spałem tej nocy. Przewracałem się z boku na bok, w głowie mieląc każde słowo mamy. Około drugiej w nocy wstałem, założyłem bluzę i zszedłem na dół po wodę. Zatrzymałem się, słysząc ciche głosy z salonu.
– On coś podejrzewa – mówiła mama. Jej głos był drżący, złamany. – Powiedział dziś rzeczy, które... Haniu, ja nie wiem, co robić.
Zamarłem. Głos cioci Hani – spokojny, zaspany – odpowiedział:
– A może już czas? Jest dorosły. I tak zaczyna coś czuć. Lepiej, żeby usłyszał to od ciebie.
– Nie mogę. Jeśli się dowie... znienawidzi mnie. Całe to poświęcenie, te lata… tego nie da się wytłumaczyć.
– Ale przecież nie zrobiłaś tego w złej intencji.
– A co, jeśli tak to odbierze? On myśli, że chodzi tylko o piekarnię. A ja… ja się jej kurczowo trzymam, bo to jedyne, co mi po nim zostało…
Nie zrozumiałem wszystkiego, ale wystarczyło. Odepchnąłem się od ściany i wszedłem do salonu. Mama zamilkła. Jakbym przyłapał je na kradzieży.
– Co mi masz do powiedzenia? – zapytałem. – Nie jestem już dzieckiem.
Patrzyła na mnie długo. Potem skinęła głową, jakby przegrała walkę z samą sobą.
– Dobrze. Powiem ci wszystko. Ale musisz mi obiecać, że wysłuchasz do końca.
Załamałem się
Usiedliśmy w kuchni. Mama nalała nam herbaty, ale żadne z nas jej nie tknęło. Patrzyła w blat stołu, jakby tam szukała słów.
– Zbyszek cię wychował. Był twoim ojcem, ale nie biologicznym.
Zamarłem. Chciałem coś powiedzieć, zaprzeczyć, zaśmiać się. Ale nie mogłem.
– Twój tata... twój prawdziwy tata... nazywał się Artur. Miał piekarnię, był... inny niż wszyscy. Ciepły. Kochaliśmy się, chociaż wiedzieliśmy, że to nie jest proste. Potem okazało się, że jestem w ciąży. Artur chciał, żebyśmy byli razem, ale... nie zdążyliśmy nic ułożyć.
Zacisnęła dłonie. Drżały jej palce.
– Zginął w pożarze. W nocy. Sam tam został, próbował uratować jakiś stary piec. Kiedy znaleźli jego ciało, miał przy sobie twoje zdjęcie z USG.
Zakręciło mi się w głowie.
– A Zbyszek? – wyszeptałem.
– Wiedział. I mimo wszystko postanowił cię wychować. Wyszłam za niego dla ciebie, dla spokoju. Ale piekarnia... to było wszystko, co mi po Arturze zostało. Dlatego tak się jej trzymam. Nie dla pieniędzy, nie dla tradycji. Dla niego.
Wyszedłem bez słowa. Nie wiedziałem, dokąd idę. Błąkałem się po miasteczku, które nagle przestało być domem. Wróciłem do mieszkania i wyjąłem rodzinne albumy. Teraz widziałem to wyraźnie: powycinane postacie, podpisy pełne niedopowiedzeń. Całe moje życie było fikcją.
Miałem mętlik w głowie
Następnego dnia zapukałem do drzwi cioci Hani. Otworzyła w szlafroku, zaskoczona, ale wpuściła mnie bez słowa. Usiadłem na jej kanapie jak worek kamieni.
– Wiesz już wszystko? – zapytała.
– Wiem, że Artur był moim ojcem. I że matka przez całe życie żyła, udając, że to nieprawda. Ale… chcę usłyszeć resztę. Od ciebie.
Hania usiadła naprzeciwko mnie, popijając z kubka.
– Twoja mama była szaleńczo zakochana w Arturze – zaczęła. – To był jedyny raz, kiedy widziałam ją naprawdę szczęśliwą. Ale sytuacja była zagmatwana. Zbyszek był już wtedy jej narzeczonym. Kiedy Artur dowiedziała się, że zostanie ojcem, chciał walczyć. Chciał ułożyć wszystko, jak trzeba.
– I wtedy zginął? – zapytałem cicho.
– Tak. Dla niej to był koniec świata. Nie mogła sobie z tym poradzić, więc... zaczęła wszystko od nowa ze Zbyszkiem. On cię pokochał, naprawdę. A dla twojej mamy piekarnia to coś więcej. To był jego świat. Jej ostatni kawałek życia z Arturem.
Siedzieliśmy w milczeniu.
– Czy mama mnie kochała? Czy kocha?– zapytałem nagle.
Ciocia Hania spojrzała na mnie ze smutkiem.
– Z całych sił. Ale czasem ludzie, którzy najbardziej kochają, najbardziej ranią. Boją się stracić, więc kurczowo się trzymają. Nawet jeśli to ich dusi.
Pokiwałem głową. Czułem się rozdarty. Gniew mieszał się z żalem. I z czymś jeszcze – może współczuciem?
Musiałem podjąć decyzję
Wróciłem do domu późnym wieczorem. Światła w kuchni były zapalone, ale mama nie siedziała przy stole. Słyszałem szum wody z łazienki i odgłos kroków na piętrze. Minęliśmy się dwa razy – raz w korytarzu, raz przy schodach. Nie odezwała się. Ja też nie. Następnego ranka obudził mnie zapach chleba. Od lat nie piekła sama, miała ludzi do pracy. Zeszła do piekarni, jakby chciała cofnąć czas. Stała przy stole z rozwałkowanym ciastem, w fartuchu, z włosami spiętymi byle jak.
– Dzień dobry – powiedziała cicho, nie patrząc na mnie.
Skinąłem głową. Zrobiłem sobie kawę i usiadłem przy stole.
Po kilku minutach milczenia odezwała się:
– Nie proszę cię, żebyś przejmował biznes. Ale proszę… żebyś mnie zrozumiał.
Spojrzałem na nią. Pierwszy raz nie była silna. Nie była tą zimną kobietą z harmonogramem w głowie i wiecznym planem na przyszłość. Była matką. Zmęczoną, złamaną, ale prawdziwą. Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przez kolejne dni krążyliśmy wokół siebie jak dwa ciała niebieskie – blisko, ale bez zderzenia. I może właśnie o to chodziło. O tę przestrzeń, której nam zabrakło przez lata.
Nie wiem, czy zostanę. Nie wiem, czy wyjadę. Ale wiem, że wreszcie zaczynam rozumieć, skąd tyle w niej było ciszy. Nie każdy koniec musi być dramatyczny. Czasem największe zmiany zaczynają się od tego, że ktoś przestaje udawać. Czy zawsze musimy znać całą prawdę, by wybrać własną drogę? Nie wiem. Ale wiem, że chcę iść swoją.
Michał, 24 lata
Czytaj także:
- „Cieszyłam się na wizytę u przyszłych teściów na Roztoczu. Gdy dojechaliśmy, nie mogłam uwierzyć, jak można tak żyć”
- „Przyjaciółki mojej żony wlazły nam w życie z butami. Panoszą się w domu jak mrówki, grzebią po szafkach i pod kołdrą”
- „Na komunię dałam wnuczce książkę, bo nie miałam co włożyć do koperty. Córka nazwała mnie dusigroszem i zerwała kontakt”