„Chciałem zrobić konfiturę z głogu i przy krzaku spotkałem miłą wdówkę. Fascynowały nas nie tylko jesienne przetwory”
„Planowałem zrobić z nich konfiturę albo syrop, choć nie do końca wiedziałem, jak się za to zabrać. – Nie wszystko, co czerwone, można jeść – usłyszałem za sobą kobiecy głos. Odwróciłem się gwałtownie. Stała za mną, może w moim wieku, może trochę młodsza. Znałem ją z widzenia. Marta”.

- Redakcja
Samotność przyszła do mnie po cichu. Nie tak jak burza – gwałtownie, z wrzaskiem i trzaskającymi drzwiami. Ona raczej skrzypnęła delikatnie zawiasami w drzwiach, weszła bez pukania i rozsiadła się w moim fotelu, nie pytając o zgodę. Na początku nawet się cieszyłem z jej obecności. Po rozwodzie byłem zmęczony. Zmęczony hałasem, kompromisami, przeliczaniem każdej rozmowy na ewentualny konflikt. Marzyłem o ciszy. I cisza przyszła.
Teraz budzę się w tej ciszy codziennie. Wstawiam wodę na kawę, siadam przy kuchennym stole z gazetą, choć i tak rzadko ją czytam. Przeglądam rubrykę z krzyżówkami, czasem zerknę na horoskop. Mam swój stały rytm: poranna kawa, potem spacer – zawsze tą samą trasą, wzdłuż lasu, aż do starego przystanku autobusowego, gdzie nie zatrzymuje się już żaden autobus. Obiad gotuję sam. Nic wyszukanego – ziemniaki, jajko sadzone, zupa z proszku. Wieczorem oglądam jakiś film, najczęściej taki, który już kiedyś widziałem. Wiem, że brzmi to nudno. I może tak jest. Ale człowiek się przyzwyczaja. Nawet do pustki.
A jednak, ostatnio, gdy przechodziłem tą samą leśną trasą co zawsze, coś się zmieniło. W krzakach, tuż przy starej ławce, dojrzałem czerwone kulki. Głóg. Niby nic, a jednak... Zatrzymałem się. Przez chwilę patrzyłem na nie, jakby coś miały mi powiedzieć. Jakby chciały mnie zatrzymać na dłużej. Sięgnąłem po kilka owoców i przyjrzałem się im uważnie, jakby to był pierwszy głóg, jaki widzę w życiu. Chciałem zrobić z nich konfiturę. Sam nie wiem po co. Może z nudów. A może z tęsknoty.
Obudziła mnie z długiego snu
Zatrzymałem się przy krzaku. Głóg wyglądał jakby specjalnie na mnie czekał, czerwony, dojrzały, połyskujący w słońcu. Zerwałem kilka owoców i przyjrzałem się im, jakby miały mi przypomnieć coś, o czym zapomniałem dawno temu. Planowałem zrobić z nich konfiturę albo syrop, choć nie do końca wiedziałem, jak się za to zabrać.
– Nie wszystko, co czerwone, można jeść – usłyszałem za sobą kobiecy głos.
Odwróciłem się gwałtownie. Stała za mną, może w moim wieku, może trochę młodsza. Uśmiechnięta, z siatką w ręce. Poznałem ją – z widzenia, z klatki obok. Marta. Wdowa. Mijałem ją czasem na schodach, zawsze z jakimś ciepłym „dzień dobry”, ale nigdy nie zamieniliśmy więcej niż kilku słów.
– Ale głóg można – dodała. – Tylko z umiarem.
– A ja właśnie chciałem zrobić z tego konfiturę. Sam nie wiem, po co – odpowiedziałem, czując, że zaczynam się tłumaczyć jak chłopiec przyłapany na czymś dziwnym.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Może dla smaku. Może dla wspomnień.
Milczeliśmy chwilę. Ona patrzyła na owoce, ja na nią.
– Zna się pani na tych rzeczach? – zapytałem, niepewny, czy rozmowa ma sens.
– Trochę. Kiedyś robiłam syropy z mamą. Głóg, jarzębina, dzika róża. Takie czasy, że wszystko się wykorzystywało. A poza tym... głóg wzmacnia serce.
– To może dobrze. Moje chyba tego potrzebuje.
Zaśmiała się, a potem wyciągnęła rękę w moim kierunku.
– Marta. Mieszkam obok. Chyba się mijaliśmy nie raz.
– Andrzej – odpowiedziałem. – Tak, mijaliśmy się.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Było w tym coś dziwnego. I coś przyjemnego. Dawno nie rozmawiałem z nikim dłużej niż dwie minuty. Dawno nikt nie podał mi ręki tak zwyczajnie, bez powodu. Kiedy poszła, stałem jeszcze przez chwilę przy krzaku. Czułem się jak ktoś, kto obudził się z długiego snu. Taki, co długo był sam i już nawet nie próbował zaczynać rozmów, bo wydawały się bez sensu. Aż tu nagle… rozmowa się zdarzyła. I to z kobietą, która zna się na głogu.
Zrobiło mi się głupio
Nie minęły trzy dni od naszego spotkania przy głogu, kiedy znów ją zobaczyłem. Szła z torbą, chyba wracała z targu. Uśmiechnęła się, a ja odwzajemniłem uśmiech, zaskoczony własną reakcją. Zazwyczaj spuszczałem wzrok, kiedy ktoś mnie zaczepiał. Tym razem było inaczej.
– Gdyby pan miał ochotę, zapraszam na herbatę. Albo kawę. Mam świeżą miętę. I domowe ciasto. Prosto z piekarnika – zachęciła.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. W głowie szukałem wymówki, ale żadna nie przyszła. Skoro powiedziała to tak lekko, bez oczekiwania, to mogłem po prostu powiedzieć „tak”. Więc powiedziałem. Jej mieszkanie było przytulne, ciepłe, trochę staroświeckie, ale nie w sposób przygnębiający. Na kuchennym stole stała ceramiczna cukiernica z wyszczerbioną pokrywką. Mięta pachniała intensywnie. Usiadłem ostrożnie, jakbym nie chciał zostawić po sobie śladu.
– Często pan chodzi tą trasą wzdłuż lasu – powiedziała, nalewając herbaty. – Widziałam pana nie raz z okna.
– Tak. Z przyzwyczajenia chyba. Wiem dokładnie, gdzie co rośnie. Kiedy trawa zmienia kolor, gdzie błoto nawet po suchym tygodniu. Wszystko znajome.
– To dobrze – powiedziała. – Znajome rzeczy są jak kotwica. Człowiek się mniej gubi.
Zamilkliśmy na chwilę. W kuchni było cicho, tylko garnek na kuchence pykał pod przykrywką.
– Robi pani przetwory? – zapytałem, bardziej, żeby coś powiedzieć.
– Robiłam. Teraz już mniej. Ale czasem coś mnie najdzie. W tym roku też chcę zrobić syrop z głogu. Tak po prostu. Dla siebie. A może i dla kogoś jeszcze.
– A ja nie mam komu robić przetworów – rzuciłem, zanim zdążyłem się powstrzymać. Potem zrobiło mi się głupio.
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się ciepło.
– Zawsze można zrobić trochę więcej dla siebie. Na zapas.
Ten uśmiech. Było w nim coś tak prostego i ludzkiego, że poczułem ukłucie gdzieś w środku. Nie wiedziałem, czy to wstyd, czy wdzięczność. A może jedno i drugie. Herbata smakowała inaczej niż ta w mojej kuchni. W tym zapachu mięty, w cieple sączącego się przez firanki światła było coś, czego nie czułem od lat. Jakby ktoś otworzył okno w zbyt długo zamkniętym pokoju.
Patrzyłem, jak nalewa herbaty, jak odkrawa kawałek ciasta i podaje mi go na spodeczku. I miałem wrażenie, że już tu byłem. Że to nie pierwszy raz siedzę w tej kuchni. Że może to wcale nie jest takie obce miejsce. Po wyjściu długo stałem na klatce, zanim wróciłem do siebie. W głowie miałem jedno zdanie, które nie dawało mi spokoju, że samotność nie musi być stałym stanem.
Czułem w sobie zgodę
Zaczęło się od jednego zdania. Marta zapytała, czy pomógłbym jej zebrać głóg, bo drapie i ciężko sięgnąć do owoców w głębi krzaka. Zgodziłem się od razu. Nie dlatego, że miałem doświadczenie. Raczej dlatego, że chciałem. Czekałem na to pytanie, choć nie umiałbym przyznać się przed sobą. Staliśmy przy krzaku, który wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, gdy się poznaliśmy, tylko byliśmy teraz jakby mniej obcy. Tym razem Marta miała rękawice ogrodowe i dwie siatki. Ja przyniosłem stary wiklinowy kosz, który od lat stał w piwnicy i zbierał kurz.
Zebraliśmy prawie cały kosz. Jej ręce pachniały liśćmi, moje ubranie przesiąkło chłodem lasu i zapachem kory. Wróciliśmy do jej mieszkania, gdzie znów powitała mnie ta sama kuchnia, ale tym razem poczułem się od razu jak ktoś znajomy, nie jak gość. Głóg trafił do garnka, woda zaczęła bulgotać, a Marta przygotowała słoiki. Siedzieliśmy obok siebie, w milczeniu, patrząc jak owoce tracą kolor i miękną.
– Pamięta pan swoją pierwszą miłość? – zapytała nagle.
Zaskoczyła mnie. Milczałem chwilę.
– Pamiętam. Tylko nie wiem, czy to naprawdę była miłość, czy tylko tak mi się wydawało.
– U mnie chyba to drugie – odpowiedziała. – Ale boli tak samo.
Mówiła o swoim mężu. O tym, jak umierał długo, nie chcąc się żegnać. Jak przez pół roku nosiła w sobie jego tajemnicę, bo nie chciał, by ktoś wiedział. A potem nagle został po nim kubek na półce i cichy pokój.
– Pomyślałem, że po tylu jesieniach samotności, jedna razem to dobry pomysł – powiedziałem cicho.
Nie spojrzała na mnie. Uśmiechnęła się spokojnie i dolała mi herbaty. Jakby to było zupełnie naturalne, że takie słowa się mówi, że one nie muszą nic zmieniać. Syrop już się studził, a ja czułem się jak ktoś, kto właśnie powiedział coś ważnego i nie musi się z tego tłumaczyć. Na duszy było mi lekko, ale też odsłoniłem się bardzo i trochę się bałem. Wziąłem jeden z jeszcze ciepłych słoików do ręki.
– Smakuje gorzko. Zostaje na języku – powiedziałem, próbując kroplę.
– Jak wspomnienia – dodała.
W tym zdaniu była zgoda. Na wszystko, co było. I może na to, co będzie.
Nic nie było pewne
Szliśmy znów tą samą trasą wzdłuż lasu. Cisza była inna niż zwykle. Nie spokojna, nie ciężka. Raczej wyczekująca. Marta szła kilka kroków przede mną, trzymała dłonie w kieszeniach kurtki. Zatrzymała się przy sośnie i odwróciła.
– Nie wiem, czy umiem być z kimś po raz drugi – powiedziała cicho.
– A ja nie wiem, czy potrafię znów być sam – odpowiedziałem, patrząc gdzieś obok niej, nie w oczy.
Usiedliśmy na pieńku. Nikt nie próbował ratować tej rozmowy. Ona mówiła dalej, bez patosu.
– Nie chcę cię zranić.
– W samotności człowiek i tak się rani – powiedziałem, nie wiedząc, skąd się wzięły we mnie te słowa.
Nie padło żadne „zostań” ani „chodźmy razem”. Tylko to, co najważniejsze. Prawda o lękach. O tym, że nic nie jest pewne. A jednak już wiedziałem. Nie chcę wracać do pustego mieszkania, nie po tej ciszy, która miała znaczenie.
Trwaliśmy obok siebie
Codzienność się zmieniła, choć nikt niczego nie nazwał. Nadal robiłem kawę rano, czytałem gazetę, chodziłem na spacery, ale już nie sam. Czasem we dwójkę szliśmy w milczeniu, czasem mówiliśmy dużo. Gotowaliśmy razem – nie codziennie, ale wystarczająco często, by poczuć, że ktoś jest po drugiej stronie stołu. Jej kuchnia stała się miejscem, gdzie herbata nie parzyła dłoni, tylko koiła. Czasem tylko siedzieliśmy – ona szyła, ja układałem pasjansa. Nic spektakularnego, a jednak... było inaczej.
Marta nigdy nie odpowiedziała na to, co powiedziałem przy syropie. Nie powiedziała „tak”. Ale też nie odeszła. Nie zamknęła drzwi. Trwaliśmy obok siebie – cicho, z ostrożnością, ale razem. Ostatnio zapytała, czy posadziłbym głóg pod jej oknem. Kupiłem dwa krzaczki. Może smak głogu zostaje na języku, bo przypomina, że nawet to, co gorzkie, może być czasem warte zapamiętania.
Andrzej, 61 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „5 lat czekałam, aż kochanek odejdzie od żony. Gdy moje życie umierało w poczekalni jego decyzji, on bawił się z inną”
- „Po ślubie mąż chciał mnie trzymać na krótkiej smyczy. Wybiera mi znajomych i sprawdza, gdzie chodzę po bułki”
- „Romans z żonatym szefem wydawał mi się przygodą życia. Moja naiwność zaprowadziła mnie na samo dno”