Reklama

Uważam się za całkiem ogarniętego gościa – no, przynajmniej do momentu, kiedy w grę wchodzą dwie rzeczy: kobiety i gotowanie. W obu przypadkach działam jak dziecko we mgle. Gdyby ktoś zrobił ranking najbardziej nieporadnych randkowiczów, obstawiam, że byłbym w pierwszej dziesiątce. A jednak… zaprosiłem ją.

Reklama

Ola. Zielonooka, z tym rozbrajającym uśmiechem i cichym głosem, który brzmi jakby czytała wiersze nawet wtedy, kiedy pyta o rozkład jazdy autobusu. Spotkaliśmy się trzy tygodnie temu na wernisażu. Ja, totalny laik, przyszedłem dla darmowego wina. Ona, bo kocha sztukę. Zagadałem, nie wiem jakim cudem, ale zadziałało. I tak od słowa do słowa... wziąłem numer telefonu. Przez kolejne dni wymienialiśmy wiadomości. Z każdą kolejną moja głowa coraz bardziej wariowała. Bo ona mi się naprawdę cholernie podoba. I nie chciałem schrzanić sprawy. A wtedy wpadłem na pomysł. „Może wpadniesz kiedyś na kolację?” – zapytałem pewnego wieczoru, jakby od niechcenia. Cisza. Sekundy ciągnęły się jak spaghetti. „Brzmi super” – odpisała w końcu.

I wtedy mnie trafiło. Bo o ile wizja wspólnej kolacji przy świecach wydaje się romantyczna i dorosła, o tyle w mojej głowie zaczął się chaos. Bo co ja niby potrafię ugotować? Jajecznicę. I herbatę z fusami. Ale nie! Nie zamówię pizzy. Nie pójdę na łatwiznę. Tym razem zrobię coś sam. Z klasą. Z uczuciem. Jak mężczyzna. Tak oto narodził się plan: makaron. Pasta. Klasyka. Co może pójść nie tak? Nie wiem, co mnie bardziej stresuje – to, że chcę jej zaimponować, czy to, że nie mam pojęcia, jak się gotuje makaron al dente. Ale jedno wiem na pewno, że nie chcę udawać kogoś, kim nie jestem. Chcę, żeby ten wieczór był wyjątkowy. I dla niej, i dla mnie. Nawet jeśli skończy się katastrofą.

Najpierw byłem dumny

Wstałem o dziewiątej, choć to była sobota i miałem wolne. Z nerwów nie mogłem spać. Obudziłem się z uczuciem, jakbym miał dzisiaj egzamin z dojrzałości, a nie tylko kolację. A może właśnie – z dojrzałości. Szybki prysznic, kawa bez smaku i przegląd przepisów w internecie. Wpisałem: „łatwa pasta na randkę” i wybrałem ten, który wyglądał najbardziej efektownie na zdjęciu. Sos pomidorowy, czosnek, oliwa, bazylia. Banał. Albo tak mi się wydawało.

W sklepie chodziłem jak po muzeum, zatrzymując się przy każdym regale z taką miną, jakbym właśnie odkrywał nowe gatunki roślin. Po dziesięciu minutach wybierania pomidorów byłem pewien, że panie z warzywniaka zaczęły się zastanawiać, czy nie zamierzam tam zamieszkać. Wziąłem trzy rodzaje makaronu, bo nie byłem pewien, który będzie najbardziej romantyczny. W końcu postawiłem na spaghetti. Długie, eleganckie, wymagające uwagi. Dokładnie tak, jak dzisiejszy wieczór.

Wróciłem do domu z torbą pełną ziół, winem, czosnkiem i czymś, co miało być parmezanem. Włączyłem muzykę, puściłem coś z radia, ustawiłem wszystko na blacie. Zająłem się krojeniem czosnku, komentując wszystko, co robię, jakbym prowadził program kulinarny. Miałem nawet przygotowaną kwestię: „a teraz dodajemy pomidory z duszą”, ale kiedy rozpaćkałem je po całej kuchni, ta dusza trochę uleciała. Sos bulgotał na patelni, a ja, zamiast skupić się na gotowaniu, co chwila sprawdzałem godzinę. Miałem jeszcze półtorej do jej przyjścia, ale czułem się, jakbym był już spóźniony.

Wrzuciłem makaron do gotującej się wody, odruchowo mieszając, jakby od tego zależało powodzenie kolacji. Czosnek przypalił się lekko, więc dolałem oliwy. Potem doszedł koncentrat, przyprawy, pomidory. Mieszałem, jakbym miał zamiar wygrać w ten sposób jej serce. W kuchni zrobiło się gorąco. Okno zaparowało, ja się spociłem. Mimo to byłem dumny. Wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Czułem, że może mi się uda.

I właśnie wtedy, jakby ktoś nagle przekręcił wajchę w mojej głowie, przypomniałem sobie, że nie odcedziłem makaronu. Zamiast go wyjąć, w panice złapałem garnek z sosem i po prostu wlałem go do garnka z wodą. Sos, który tak starannie doprawiałem, pływał teraz jak zagubiony podróżnik po oceanie. Na powierzchni unosiły się kawałki bazylii i pomidorów, a pod nimi makaron, z którego miała powstać kolacja, wyglądał jakby właśnie próbował się schować przede mną.

Stałem nad tym garnkiem z chochlą w ręku, wpatrując się w swoją porażkę. Z jednej strony miałem ochotę to wylać i zamówić pizzę. Z drugiej, wiedziałem, że to nie o smak chodzi, tylko o gest. Usiadłem na krześle, patrząc na to swoje dzieło. Zrobiłem coś z sercem. Tyle że serce nie znało przepisów. Zegar tykał. Zostało czterdzieści minut. Ola miała przyjść o osiemnastej.

Wyszła mi pomidorówka

Dwadzieścia minut przed jej przyjściem wpadłem w szał sprzątania. Rzucałem ściereczką po blacie, jakby od niej zależało moje życie. Stół już wcześniej nakryłem – biały obrus, dwie świece, kieliszki na wino, które pożyczyłem od sąsiadki z góry. Wino stało na blacie, jeszcze nieotwarte. Pachniałem ziołami i stresem. O siedemnastej pięćdziesiąt dziewięć zadzwonił dzwonek. Podskoczyłem, wytarłem dłonie o spodnie i poszedłem otworzyć drzwi. Ola stała przede mną w płaszczu, z rozwianymi włosami i uśmiechem, który kazał mi zapomnieć, że mam w garnku zupę pomidorową zamiast pasty.

– Cześć – powiedziała. – Pięknie pachnie.

– Cześć. Tak, no… Włożyłem w to serce – odpowiedziałem, robiąc krok w tył, żeby ją wpuścić. Zamknąłem za nią drzwi i pokazałem jej drogę do kuchni.

Weszła z zaciekawieniem, zdjęła płaszcz i rozejrzała się po pomieszczeniu. Kuchnia wyglądała całkiem nieźle, jeśli ktoś nie zaglądał do zlewu. Niestety, w garnku było dokładnie to, czego się obawiałem – zupa. Pomidorowa. Z makaronem.

– To… – zacząłem, wskazując na garnek – miało być pasta al pomodoro, ale zrobiłem nową wersję. Zupa-kolacja.

Ola podeszła bliżej, zajrzała do środka i zaczęła się śmiać. Najpierw nieśmiało, jakby nie chciała mnie urazić. Ale po chwili zaczęła się śmiać tak szczerze, że aż się oparła o blat.

– Czyli pomidorowa z makaronem? – zapytała przez śmiech. – Mój żołądek się cieszy, nawet jeśli moje oczy płaczą.

Wybuchnąłem śmiechem razem z nią. Śmiech był zaraźliwy i głośny, i w tej chwili wszystko napięcie ze mnie zeszło. To było jak pęknięcie balonu – cała para ze mnie uszła. Usiedliśmy przy stole, a ja nalałem zupy do głębokich talerzy. Podaliśmy sobie chleb, wino, serwetki. Jedliśmy w ciszy przez chwilę, przerywanej cichym chichotem, który co jakiś czas wracał.

– Serio, Michał, to jest dobre. Nie wiem, co planowałeś, ale to jest naprawdę dobre – powiedziała w końcu, wkładając kolejną łyżkę do ust.

– Nie wiem, czy mówisz to, bo chcesz być miła, czy naprawdę ci smakuje – odpowiedziałem.

– Mówię to, bo po raz pierwszy ktoś zrobił dla mnie kolację od zera. I szczerze? Nie obchodzi mnie, czy to jest zupa, czy risotto. Wyszło ci to świetnie.

Siedzieliśmy, jedliśmy, śmialiśmy się. A ja zacząłem rozumieć, że coś, co wydawało się porażką, wcale nie musi tak wyglądać.

Doceniła moje starania

Po zupie, która miała być makaronem, przeszliśmy do wina. Usiedliśmy w salonie, na kanapie, z kieliszkami w dłoniach. Nie włączałem żadnego filmu, żadnej muzyki. Po prostu siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Ola zapytała, skąd pomysł na kolację. Wzruszyłem ramionami.

– Chciałem zrobić coś dorosłego. Wiesz… nie pójść do kina, nie zamówić pizzy. Tylko przygotować coś samemu. Pokazać, że się staram. Może to głupie, ale jakoś mi zależało.

Uśmiechnęła się, podparła brodę na dłoni i patrzyła na mnie tak, jakby chciała zapamiętać wszystko, co mówię.

To nie jest głupie. To jest chyba najfajniejsza rzecz, jaką ktoś dla mnie zrobił od bardzo dawna. A że nie wyszło idealnie? To nic złego, nawet lepiej.

– Dlaczego lepiej?

– Bo się już nie musimy wyginać jak na storikach. Bo się nie stresuję, że rozleję sos, albo że coś powiem nie tak. Jesteśmy tu. I już. Prawdziwi.

Kiwnąłem głową, ale przez chwilę milczałem.

– Tak się denerwowałem, że przez pół dnia miałem wrażenie, że się pocę samą paniką. – Zaśmiałem się pod nosem. – I w sumie dalej nie wiem, czy zrobiłem dobrze. Może to zbyt dużo jak na pierwsze spotkanie.

– Michał. – Przerwała mi i spojrzała uważnie. – Każdy może zaprosić na kawę. Albo na film. Ale nie każdy ma odwagę pokazać się w czymś, co może mu nie wyjść. I przyznaj się – miałeś w głowie wersję, gdzie wszystko pójdzie jak z bajki, prawda?

– Oczywiście. W mojej wersji było idealne światło świec, aksamitny sos, jazz w tle i ja, który wyglądam jakbym gotował od dziecka.

– A teraz masz pomidorową z winem i mnie, która śmieje się od godziny.

Znowu się roześmialiśmy. Z każdą minutą czułem, że napięcie puszcza, że mogę być sobą. Opowiedziałem jej o swojej pracy, o tym, jak bardzo lubię planować, ale jeszcze bardziej lubię, kiedy coś mnie zaskoczy. Ona zaczęła mówić o swoich randkach, które kończyły się ciszą albo głupimi komentarzami. Jedna historia była tak absurdalna, że aż zakrztusiłem się winem.

– Facet naprawdę powiedział, że kocha psy, ale nienawidzi ludzi? – zapytałem, ocierając oczy.

– Tak. I jeszcze dodał, że chciałby mieć psa zamiast dziewczyny, bo pies nie pyta, gdzie był całą noc.

– Okej, wygrał.

– Dlatego ty i twoja zupa jesteście dla mnie absolutnym hitem.

Siedzieliśmy długo, za długo jak na pierwszy wieczór. Ale żadne z nas nie chciało kończyć rozmowy. Czułem, że nie muszę robić nic więcej. Że to, co miało być porażką, stało się czymś znacznie lepszym.

Nie musieliśmy udawać

Została do późna. O wiele dłużej, niż planowałem, chociaż… tak naprawdę niczego nie planowałem. Gdy wychodziła, nie było już świec, bo dawno się wypaliły, nie było też wina – ostatnie krople z kieliszka wypiliśmy na tarasie, stojąc w milczeniu i patrząc, jak ciemnieje niebo.

– Dzięki za wieczór – powiedziała, zarzucając płaszcz. – To było coś wyjątkowego.

– Coś innego… w sensie, że zupa cię zaskoczyła? – zapytałem z uśmiechem.

– W sensie, że nie musiałam niczego udawać. I pierwszy raz od dawna byłam gdzieś, gdzie nie było oceniania, tylko mogłam się śmiać, ile chciałam.

Otworzyłem drzwi i patrzyłem, jak schodzi po schodach. Przez chwilę miałem ochotę zawołać za nią, żeby wróciła, ale nie chciałem tego zepsuć. Chciałem, żeby to zakończyło się dokładnie tak, jak się zaczęło – trochę niepewnie, trochę zabawnie, ale prawdziwie. Zamknąłem drzwi i wróciłem do kuchni. Garnek z resztką pomidorowej stał na blacie. Nalałem sobie jeszcze jedną porcję, już zimną. Zjadłem ją w ciszy, a potem wstawiłem naczynia do zlewu i usiadłem na kanapie. Zrozumiałem, że choć nic nie poszło zgodnie z planem, to właśnie dlatego było idealnie.

Michał, 23 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama