„Chciałem zrobić schabowe jak u mamy, ale wyszła katastrofa. Cała rodzina kpiła ze mnie miesiącami”
„Rozłożyłem deski, przykryłem mięso folią i przystąpiłem do akcji. Czułem się jak gladiator. Zacząłem najpierw delikatnie, potem mocniej, aż w końcu nie mogłem się powstrzymać i pędziłem coraz szybciej. Kotlety rosły w oczach, a raczej rozciągały się jak dziwaczne cienkie placki”.

- Redakcja
Mama zawsze powtarzała, że kuchnia to serce domu. Dla mnie tym sercem był zapach smażonych kotletów, który unosił się w całym mieszkaniu, kiedy wracałem ze szkoły. Były idealne – chrupiące, złote, soczyste w środku, pachnące czosnkiem i majerankiem. Nikt na świecie nie potrafił zrobić takich schabowych jak ona.
Od kiedy się wyprowadziłem, brakowało mi tego smaku. Pizza z sieciówki czy kebab z budki pod blokiem nie dawały tego, czego szukałem. Aż któregoś dnia, stojąc w sklepie przed ladą mięsną, pomyślałem: „A może sam spróbuję? Jak trudne to może być? W końcu wystarczy rozbić, przyprawić, obtoczyć i usmażyć. Robiłem trudniejsze rzeczy”. Wziąłem kilogram schabu – takiego ładnego, różowego, z lekkim tłuszczykiem na brzegu. Do tego bułka tarta, jajka, czosnek, majeranek. Na samą myśl poczułem się jak bohater rodzinnej sagi. Jakbym miał właśnie odtworzyć najważniejsze wspomnienie z dzieciństwa. Wróciłem do mieszkania i rozłożyłem zakupy na stole. Poczułem dziwną pewność siebie, że dam radę, że mama byłaby ze mnie dumna. Jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem.
Mama by się załamała
Rozłożyłem na blacie deski, przykryłem mięso folią i wziąłem tłuczek do ręki. Czułem się jak gladiator przed walką. Zacząłem uderzać, najpierw delikatnie, potem mocniej, aż w końcu nie mogłem się powstrzymać i waliłem coraz szybciej. Kotlety rosły w oczach, a raczej rozciągały się jak cienkie placki.
– No nie, co ja zrobiłem… – mruknąłem, patrząc na kawał mięsa, który bardziej przypominał naleśnik niż kotleta. – Trzymaj się w środku! Przecież nie jesteś plackiem do smażenia…
Rozgrzałem olej, aż zaczął strzelać, i wrzuciłem pierwszego schabowego. Jego bok od razu wystawał trochę poza patelnię. Chciałem go podważyć, ale gorący tłuszcz pryskał na wszystkie strony, a ja podskakiwałem, jakby ktoś strzelał mi pod nogi.
– O żesz… przypaliło się! Mama by się załamała… – jęknąłem, próbując przewrócić tego nieszczęsnego giganta.
Krawędź kotleta zwisała z patelni, czarniała i dymiła. Środek ledwo dochodził, a brzeg już był zwęglony. Chwyciłem widelec i łopatkę, próbując go obrócić, ale mięso zachowywało się jak rozwścieczone zwierzę, które nie chciało dać się ujarzmić. Tłuszcz pryskał, dym unosił się pod sufit, a ja coraz bardziej czułem, że ta walka jest przegrana. W głowie kołatała mi myśl, że to nie tak miało być. Miało być rodzinne pyszne jedzenie, a wyszła kulinarna katastrofa.
Zrobiłem schabową Margheritę
Ułożyłem kotlety na talerzu i przykryłem je ręcznikiem papierowym, jakby to mogło cokolwiek uratować. Były ogromne, płaskie, z przypalonymi brzegami i środkiem, który wydawał się zjadliwy. Pachniały… no, powiedzmy, że pachniały intensywnie. Rodzina usiadła przy stole. Mama nalała zupy, ojciec rozłożył sztućce, a ja z dumną miną postawiłem swój półmisek na środku. Wszyscy spojrzeli na mięso i zapanowała cisza.
– No, częstujcie się – zachęciłem, choć w środku trząsłem się jak osika.
Każdy wziął po jednym kotlecie, położył na talerzu i zaczął ostrożnie kroić. Ostrza noży zgrzytały, jakby ślizgały się po gumie. Kęsy były małe, żujące ruchy powolne, a twarze zastygłe w czymś pomiędzy skupieniem a rozpaczą. Pierwsza nie wytrzymała moja siostra. Parsknęła śmiechem tak nagle, że prawie wypluła ziemniaki.
– Ej, to wygląda jak pizza z mięsa! – wydusiła przez śmiech.
Ojciec odłożył widelec, spojrzał na talerz i dodał spokojnie:
– A może to nowy trend? Schabowa Margherita?
Mama uśmiechnęła się pod nosem i dorzuciła:
– Następnym razem dodaj pomidora i mozzarellę, będziemy mieli pełne danie.
Zrobiło mi się gorąco. Spróbowałem ratować sytuację, więc powiedziałem z udawaną powagą:
– Zamknijcie się. To przepis z XIX wieku.
Śmiech przy stole wybuchł na dobre, a ja z jednej strony czułem wstyd, a z drugiej coś, czego nie potrafiłem nazwać – może ulgę, może nawet trochę radości. Chciałem zrobić coś z serca. Skończyło się jak zawsze – śmiechem. Ale… może właśnie o to chodzi?
Przestałem się złościć
Od tamtego obiadu minęło kilka tygodni, ale temat wcale nie umarł. Wręcz przeciwnie – żył własnym życiem. Za każdym razem, gdy ktoś coś spartolił w kuchni, od razu padał żart: „Zróbmy pizzę z mięsa Kuby”. Na początku się wściekałem. Czułem, że nabijają się ze mnie, że ten jeden nieudany obiad przykleił mi łatkę nieporadnego kucharza. Było mi głupio, szczególnie kiedy przy stole siedzieli znajomi albo dalsza rodzina, a siostra z błyskiem w oku rzucała: „Uważaj, bo wyjdzie jak schabowa pizza”. Ale z czasem zrozumiałem, że w tym wszystkim było coś więcej niż kpina. Była czułość. Śmiech, który nie ranił, tylko zbliżał. Rodzinna anegdota, która już na zawsze miała do mnie przylgnąć. Podczas kolejnego niedzielnego obiadu, kiedy podałem zapiekankę z makaronem, siostra nie mogła się powstrzymać:
– Kuba, a może dziś zrobisz pizzę schabową?
Odparłem, udając pełną powagę:
– Nie. Dziś robię lazanię. Ale jeśli coś pójdzie nie tak, macie wolną rękę do wymyślania nowego powiedzonka.
Ojciec parsknął śmiechem, mama pokręciła głową, a ja poczułem, że w końcu przestałem się złościć. Że to już nie była moja porażka, tylko nasza wspólna historia. W myślach powtarzałem sobie, że nie trzeba być idealnym. Czasem wystarczy przypalony kotlet, żeby rodzina śmiała się przez lata. I może to właśnie jest ten smak domu, którego tak bardzo szukałem.
Zaczęliśmy się częściej śmiać
Coraz częściej łapałem się na tym, że sam podsycałem tę rodzinną legendę. Kiedy ktoś mówił, że mu coś nie wyszło, rzucałem półżartem: „Spokojnie, i tak nie pobijesz mojej pizzy z mięsa”. Wtedy wszyscy wybuchali śmiechem, a ja czułem, że już mnie to nie kłuje. Przy którymś spotkaniu mama opowiedziała historię o moich kotletach znajomej z pracy. Następnego dnia ta znajoma, spotkawszy mnie na ulicy, przywitała się z szerokim uśmiechem i zapytała:
– To pan jest tym mistrzem pizzy schabowej?
Poczułem, jak policzki oblewają mi się rumieńcem, ale nie zaprzeczyłem. Tylko przytaknąłem i odpowiedziałem:
– Owszem, to ja. Mam swoje przepisy na katastrofy kulinarne.
Rodzina była dumna, że udało im się stworzyć coś w rodzaju domowego powiedzonka, które zaczęło żyć poza czterema ścianami. A ja – choć kiedyś byłem na nich zły – teraz sam czułem, że to lepsze niż jakikolwiek perfekcyjny obiad. Nie liczyło się to, co znalazło się na talerzu. Liczyło się to, że od tej jednej wpadki zaczęliśmy się częściej śmiać, a przy stole było mniej napięcia, a więcej swobody. Wiedziałem już, że nie zrobiłem kotleta jak mama. Ale zrobiłem coś innego – historię, którą będziemy opowiadać jeszcze przez lata.
Nie bałem się już porażek
Z czasem gotowanie przestało być dla mnie próbą dorównania mamie. Zacząłem traktować je jak zabawę. Robiłem potrawy, które ledwo znałem z internetu, eksperymentowałem z przyprawami, czasem nawet spisywałem własne przepisy. Zdarzało się, że coś wyszło mdłe, za ostre albo zupełnie bez sensu, ale już nie przejmowałem się tym tak jak wtedy przy schabowych. Kiedyś podczas obiadu siostra znów zażartowała:
– Kuba, ty to pewnie nawet jajecznicę byś potrafił zamienić w pizzę z mięsa.
Zamiast się obruszyć, tylko się roześmiałem i odpowiedziałem:
– Jasne, ale pod warunkiem, że ktoś zje pierwszy kawałek.
Śmiech wybuchł głośniejszy niż zwykle, a ja poczułem coś dziwnego, że ten przypalony kotlet naprawdę mnie czegoś nauczył. Nie chodziło o gotowanie, tylko o to, żeby nie bać się porażek. Powtarzałem sobie w myślach, że może nie zrobiłem kotleta jak mama. Może nawet go zmasakrowałem. Ale zostawiłem coś po sobie – ślad, który pachnie przypalonym tłuszczem i domowym śmiechem.
Stworzyłem smak wspomnień
Dziś, kiedy wspominam tamten obiad, nie czuję już wstydu. Widzę przed oczami rodzinę, która milczy przy stole, a potem wybucha śmiechem, bo zamiast kotleta podałem im pizzę z mięsa. Wtedy wydawało mi się, że to porażka, a tak naprawdę był to moment, który nas zbliżył. Od tamtej pory gotuję częściej. Już bez presji, bez chęci udowodnienia, że potrafię tak jak mama. Jej smak pozostanie nie do podrobienia, ale ja tworzę swoje własne. Czasem dziwne, czasem przypalone, a jednak moje.
Zrozumiałem, że dom to nie perfekcyjnie wysmażony kotlet, tylko ludzie, którzy potrafią się z ciebie śmiać, a potem razem z tobą. I że smak dzieciństwa można odnaleźć nie tylko w tym, co jest na talerzu, ale też w ciepłym spojrzeniu mamy, ironicznym komentarzu ojca i chichocie siostry. Bo kuchnia to nie tylko jedzenie. To wspomnienia, które – nawet jeśli pachną przypalonym tłuszczem – zostają na całe życie.
Jakub, 23 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zakochałam się w koledze z działu IT i wysyłałam mu czułe wiadomości. Szkoda, że przeczytał je też szef”
- „Córka ciągle wyciąga rękę po pieniądze. Długo nie wierzyłam, że jestem dla niej tylko bankomatem”
- „Facet z aplikacji kłamał, że mnie kocha. Byłam dla niego tylko zabawką i myślał, że nigdy nie poznam prawdy”