„Chcieliśmy mieć skromny ślub cywilny, a nie szopkę z księdzem. Rodzice odstawiali cyrki, bo to grzech”
„Ojciec przestał się odzywać. Mijaliśmy się w korytarzu, ale nie odpowiadał na przywitanie. Mama co prawda mówiła, ale tylko o rzeczach praktycznych – o zakupach, pogodzie, albo pytając, czy odbiorę coś z pralni. Żadnych pytań o ślub, żadnych rozmów o planach. Jakby to wszystko się nie działo”.

- Redakcja
Nie jestem osobą wierzącą. Mój partner również nie. Zawsze było to między nami jasne, a mimo to, kiedy podjęliśmy decyzję o ślubie cywilnym, moi rodzice potraktowali to jak osobisty cios. Uważają, że bierzemy udział w jakimś buncie przeciwko Bogu, rodzinie i tradycji. Ich reakcja była o wiele bardziej gwałtowna, niż się spodziewałam. Zamiast radości, zobaczyłam w ich oczach zawód i pogardę. Od tamtej rozmowy unikają nas, a każde spotkanie kończy się napięciem. Nie wiem, jak dalej z nimi rozmawiać, kiedy każde słowo zdaje się być nie takie, jak trzeba.
Nie mogli tego zrozumieć
– No i jak chcecie to zrobić? – zapytała mama, nakładając sobie zupę. Była niedziela, siedzieliśmy wszyscy przy stole. Zwykły rodzinny obiad. Jeszcze wtedy myślałam, że to będzie miła rozmowa.
– Chcemy wziąć ślub w przyszłym roku – powiedziałam z uśmiechem. – W czerwcu. W USC.
Mama zamarła z łyżką w połowie drogi do ust. Ojciec spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi, marszcząc czoło.
– W urzędzie? – zapytał przeciągle.
– Tak. Cywilny ślub. Nie planujemy kościelnego – odpowiedziałam, starając się mówić spokojnie, choć już wtedy czułam, że atmosfera gęstnieje.
– Ale... jak to? – mama odłożyła łyżkę na talerz. – Bez Boga? Bez błogosławieństwa?
– Mamo, przecież wiesz, że ani ja, ani Olek nie jesteśmy wierzący. Nie byłoby to szczere.
– A ślub to nie tylko formalność! To przysięga przed Bogiem! – głos jej zadrżał.
Olek chwycił mnie za rękę pod stołem. Wiedział, że nie będzie łatwo, ale chyba nikt z nas nie spodziewał się, że pójdzie to aż tak źle.
– Nie możecie tak po prostu olać tradycji – wtrącił się ojciec. – To grzech. To kpina z wartości, w których cię wychowaliśmy.
Zrobiło się cicho. Czułam, jak oczy wszystkich są zwrócone na mnie. Na nas. Tak jakbyśmy właśnie wypowiedzieli najgorsze możliwe słowa.
– My naprawdę nie chcemy nikogo ranić – wyszeptałam.
Ale chyba było już za późno.
Ojciec milczał, mama płakała
Od tamtego obiadu wszystko się zmieniło. Ojciec przestał się odzywać. Mijaliśmy się w korytarzu, ale nie odpowiadał na „dzień dobry”. Mama co prawda mówiła, ale tylko o rzeczach praktycznych – o zakupach, pogodzie, albo pytając, czy odbiorę coś z pralni. Żadnych pytań o ślub, żadnych rozmów o planach. Jakby to wszystko się nie działo. Pewnego wieczoru, kiedy przyszłam sama do rodziców, zastałam mamę w kuchni. Płakała, oparta o blat, z ręcznikiem papierowym w dłoni.
– Mamo... – zaczęłam ostrożnie. – Przecież to nasza decyzja. Możemy się różnić, ale nadal jesteśmy rodziną, prawda?
Spojrzała na mnie z takim bólem, jakby naprawdę nie poznawała własnej córki.
– Ty nic nie rozumiesz – powiedziała cicho. – To nie chodzi tylko o formę. To jest świętość. To sakrament. A ty się od tego odwracasz, jakby to nic nie znaczyło.
– Mamo, to znaczy, że jestem uczciwa wobec siebie i wobec was. Mam stanąć przed ołtarzem i udawać, że wierzę?
– Możesz przynajmniej uszanować, co dla nas ważne – szepnęła.
– A kto uszanuje to, co ważne dla mnie? – zapytałam. – Naprawdę myślisz, że Olek i ja chcemy zrobić wam na złość?
Nie odpowiedziała. Zaczęła kroić marchewkę na sałatkę, łzy nadal spływały jej po policzkach. Próbowałam jeszcze kilka razy, ale każde moje słowo tylko pogarszało sprawę. Czułam się, jakbyśmy nagle stali po dwóch stronach jakiejś wielkiej rzeki. I nikt nie chciał budować mostu.
Nie chciałam przedstawienia
W kolejną niedzielę nie pojechaliśmy na obiad do rodziców. Zwyczajnie nie miałam siły. Cały tydzień zastanawiałam się, co jeszcze mogłam powiedzieć inaczej. Ale każde moje zdanie było szczere. Co mogłam zmienić? Uczucia? Przekonania? Mama zadzwoniła w poniedziałek.
– Możecie przyjechać w sobotę. Ciotka Zosia będzie. Chciałabym, żeby usłyszała od was, że to nieprawda.
– Co nieprawda?
– Że nie bierzecie ślubu kościelnego. Ona się puka w czoło. Myśli, że to jakieś plotki.
– Ale to nie są żadne przecież plotki, mamo. My naprawdę nie chcemy kościelnego.
Zamilkła na chwilę.
– To nie może tak zostać. Ludzie gadają. Co my mamy powiedzieć rodzinie?
– Że jesteśmy dorośli i wybieramy swoją drogę. Że to nie wasz ślub.
– Ale to jest nasz wstyd – powiedziała ostro. – Bo wychowaliśmy cię w wierze. W wartościach.
– Wychowaliście mnie w tym, co dla was było ważne. Teraz ja wybieram, co ważne dla mnie.
Po tej rozmowie Olek przytulił mnie mocno i zapytał, czy żałuję.
– Nie, nie żałuję. Ale boli mnie to, że musimy ich przekonywać, że nasz wybór nie jest atakiem na nich.
Zaczęłam rozumieć, że dla moich rodziców nie chodzi już o nas, tylko o to, jak zostaną odebrani. W ich oczach ślub stał się widowiskiem dla innych. A ja nie chciałam grać w przedstawieniu.
Cichy obiad, głośne zarzuty
Zgodziliśmy się przyjechać. Głównie dlatego, że mama nalegała. Chciała „normalnego obiadu”, jak to ujęła. Chociaż coś w jej głosie mówiło mi, że to będzie wszystko, tylko niezbyt zwyczajne spotkanie. Usiedliśmy przy stole. Było duszno, choć okno było uchylone. Ciotka Zosia rzucała nam dziwne spojrzenia, a mama co chwilę poprawiała obrus i napinała się, jakby miała zaraz wybuchnąć.
– No to... – zaczęła ciotka, wpatrując się we mnie – rozumiem, że młodzi jeszcze nie zdecydowali, czy ślub będzie w kościele, tak?
Spojrzałam na mamę. Unikała mojego wzroku. Ojciec patrzył gdzieś w talerz.
– Zdecydowaliśmy. Ślub cywilny. Bez kościelnego.
Ciotka spojrzała na nas z niedowierzaniem, jakby właśnie usłyszała, że planujemy zamieszkać w jaskini.
– Ale to żart, prawda? – zapytała.
– Nie – odpowiedział spokojnie Olek.
– Przecież to... to wbrew Bogu! – podniosła głos. – Jak możecie tak po prostu zrezygnować z sakramentu?
– Bo nie wierzymy – odpowiedziałam. – Nie chcemy udawać.
Zosia zaczęła coś mówić o piekle, o zgorszeniu. Ojciec nagle wstał od stołu.
– Dość – powiedział. – Dla mnie to koniec rozmowy.
Mama nie odezwała się ani słowem. Obiad dokończyliśmy w ciszy, przerywanej jedynie dźwiękiem sztućców uderzających o talerze. Czułam, że to spotkanie miało być ostatnim ostrzeżeniem. A skoro go nie posłuchaliśmy, musieliśmy ponieść konsekwencje.
Czy naprawdę ich tracę?
Minęły trzy tygodnie. Telefon milczał. Mama nie dzwoniła, ojciec nie pisał. Nie było zaproszenia na obiad, nie było pytań o datę ślubu, nie było nic. Jakby ktoś nagle przeciął nić, która do tej pory nas łączyła. Zaczęłam się zastanawiać, czy to już naprawdę koniec. Czy wybór, który wydawał się tak naturalny i uczciwy, miał kosztować mnie rodzinę?
– Może powinniśmy jednak... – zaczęłam któregoś wieczoru, ale Olek od razu zaprzeczył.
– Jeśli to zrobimy tylko po to, żeby ich zadowolić, to będziemy się oszukiwać. A potem co? Chrzciny w kościele? Komunia? Gdzie się zatrzymamy?
Miał rację. Ale mimo wszystko bolało. Każde wspomnienie dzieciństwa, każde święta przy stole, każdy spacer z tatą – teraz wydawały się oddalone o lata świetlne. Pewnego popołudnia wzięłam głęboki oddech i poszłam do rodziców. Otworzyła mama. Stała w drzwiach, z ręcznikiem w dłoni, wyglądała na zaskoczoną, ale nie ucieszoną.
– Chciałam tylko powiedzieć, że mimo wszystko was kocham – powiedziałam. – I że to, co robimy, nie jest przeciwko wam. Tylko dla nas.
Nie odpowiedziała. Ale spojrzała na mnie tak, jakby coś w niej pękło. Jakby nie wiedziała już, czy bardziej jest zawiedziona mną, czy sobą. Wyszłam, nie czekając na zaproszenie do środka. Może musimy się rozstać na jakiś czas, żeby znów się spotkać – w jakimś innym miejscu, w innym rozumieniu siebie.
Nie mam już złudzeń
Ślub wzięliśmy w czerwcu, tak jak planowaliśmy. W urzędzie. Było skromnie, ale pięknie. Olek patrzył na mnie z tym samym ciepłem, które widziałam w jego oczach, gdy powiedzieliśmy sobie pierwszy raz „kocham cię”. Nie było orkiestry, białych gołębi, ani księdza. Była za to prawda. I spokój. Rodzice nie przyszli. Dzwonili kilka dni przed i pytali, czy jeszcze możemy zmienić zdanie. Gdy powiedziałam, że nie, znów zapadła cisza. Dłuższa niż wszystkie poprzednie.
Ale kiedy wróciliśmy z krótkiego wyjazdu, w skrzynce leżała kartka. Bez podpisu, tylko słowa: „Mam nadzieję, że byliście szczęśliwi tego dnia. My nie potrafiliśmy, ale może z czasem przywykniemy”. Nie wiem, czy pisała to mama, czy tata. Ale pierwszy raz od miesięcy poczułam, że coś się może zmieniać. Nie mam złudzeń. Nie pogodzimy się od razu. To nie będzie moment, kiedy wszystko wraca do normy. Może ta norma już nigdy nie wróci. Ale może też tak właśnie ma być. Może nowe życie, które budujemy z Olkiem, potrzebuje innych zasad niż te, które ktoś nam zapisał na starcie.
Wciąż tęsknię. Za rozmowami z mamą przy herbacie, za milczeniem ojca, które kiedyś nie było zimne, tylko ciepłe i obecne. Ale jestem też dumna. Bo wybrałam swoją drogę. Bo umiałam powiedzieć „nie”, kiedy wszyscy wymuszali na mnie „tak”. I jeśli kiedyś znowu usiądziemy przy jednym stole, chciałabym, żeby to było nie dlatego, że musimy, ale dlatego, że naprawdę chcemy.
Dominika, 29 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na pogrzebie mojej matki wszyscy odgrywali żałobę na pokaz. Gdy zaczęło się wywlekanie brudów, maski opadły z hukiem”
- „Pożyczyłem siostrze 10 tys. i pogrzebałem swój spokój. Gdy spotkaliśmy się nad grobem ojca, nie mogłem dłużej udawać”
- „Chciałam być wierna mężowi, ale gdy patrzyłam na teścia, miałam niegrzeczne myśli. Obudził we mnie ukryte pragnienia”