Reklama

Patrzyłam na mężczyznę stojącego na progu naszego mieszkania. Nie wyglądał na takiego, który by coś sprzedawał, a jednak uśmiechał się przymilnie, żeby nie powiedzieć, nawet służalczo. Jakby od pierwszej chwili chciał zdobyć moją przychylność.

Reklama

Obrzuciłam go szybkim spojrzeniem, ubrany był elegancko, pachniał dobrą wodą, ale twarz miał pooraną zmarszczkami, zmęczoną, chociaż przecież nie był jeszcze stary.

– O co chodzi? – spytałam niechętnie. – My nic nie kupujemy – dodałam na wszelki wypadek.

– Proszę się nie obawiać, nie jestem domokrążcą – zastrzegł się natychmiast. – Zastałem może pana Andrzeja? – spytał, uśmiechając się szeroko. – Przed laty miałem u niego praktyki w zakładzie.

Odetchnęłam. To jakiś znajomy męża, niepotrzebnie się niepokoiłam.

Zobacz także

– Nie ma go, jeszcze jest w pracy – odparłam. – Ale mogę przekazać coś, jeżeli trzeba.

Mężczyzna uśmiechnął się miło.

– Pani mnie nie poznaje, prawda? A ja bym nigdy nie zapomniał pani oczu, wciąż są jak dwa jeziora – powiedział, a mnie zrobiło mi się głupio. – Pani mnie nie poznaje…

Znowu się uśmiechnął, a wspomnienia rozpływały się jak we mgle. Tyle lat przecież minęło.

Nasz znajomy miał spore doświadczenie „handlowe”

Nie chciałam jechać na tę kilkudniową, zakładową wycieczkę. Byliśmy z Andrzejem młodym małżeństwem, dorabialiśmy się od przysłowiowej łyżki, takie wojaże były dla nas wtedy luksusem. Ale kumpel Andrzeja z pracy strasznie nas namawiał.

– Weźcie pożyczkę z kasy zakładowej, nie dość, że odsetek nie zapłacicie, to wam się zwróci z nawiązką, kilkakrotne przebicie będziecie mieć na każdej złotówce – kusił. – Kupicie kilka par butów, podróby adidasów ładnie chodzą na rynku. Weźmiecie trochę ciuchów, swoje używane rzeczy też, tam taka bieda, że wszystko, co z Polski, kupią od ręki, wprost na ulicy. Za to, co zarobicie, załatwimy dolary, kupicie czekoladę, kosmetyki, za resztę korony czeskie, za nie tenisówki, vegetę, draże, landrynki, nasi handlarze na bazarze z pocałowaniem ręki to wszystko od was kupią – wyliczał na palcach.

– Czekaj, przecież my nie jedziemy na handel, tylko na wycieczkę – przerwałam tyradę Witka, przestraszona jego kupieckimi planami. – Poza tym my się na tym nie znamy, te przeliczenia, co i gdzie kupić…

– O to się nie martwcie – tym razem to on mi przerwał. – Trzymajcie się mnie, ja co roku robię takie kółko i nieźle na tym wychodzę.

Tak to wtedy u nas było, w tych ostatnich peerelowskich latach. W sklepach pustki, podstawowe artykuły, takie jak szampon czy rajstopy, stawały się rarytasem trudnym do zdobycia. Sama przecież kupowałam w osiedlowym warzywniaku czeskie cukierki, przyprawy, przecier pomidorowy w puszkach ze złotym pawiem. Ale żebyśmy my to wszystko mieli wwozić do kraju, i to jeszcze nielegalnie, na handel… Popatrzyłam niepewnie na męża.

– Ja nie wiem, a jak nas zrewidują na granicy i zamkną? – spytał Andrzej.

– Niby kto i za co? – roześmiał się Witek. – Za kilka par tenisówek i trochę słodyczy? Nie bój nic, jeszcze mi podziękujecie, że was namówiłem.

No i pojechaliśmy. Obładowani niczym juczne osły. Według instrukcji Witka zapakowaliśmy sterty ciuchów już przez nas nieużywanych, wzięliśmy kilka par sportowych, mało zniszczonych butów, jakieś kurtki, dresy.

Pamiętam, że do tego starego, niegdyś polskiego miasta dojechaliśmy wczesnym świtem. Nawet się dziwiłam, że na granicy kontrola przeszła tak gładko. Zwracali uwagę tylko na nasze paszporty, długo przyglądając się zdjęciom i porównując z oryginałami. A naszymi bagażami nie zainteresowano się zbytnio, ani po naszej, ani po drugiej stronie.

– No i najgorsze mamy za sobą – zatarł ręce nasz sąsiad z autokaru, młody sympatyczny pan Janek, praktykant Andrzeja w zakładzie. – Teraz jeszcze druga granica i spokój.

No i byliśmy na miejscu. Nasz autokar zatrzymał się na parkingu, gdzieś na uboczu miasta, mieliśmy kilka godzin na swoje sprawy. Według przewodnika na indywidualne zwiedzanie, według nas na handel. Ja, co prawda, miałam ochotę na to pierwsze, ale czekały przecież nasze walizy, pełne towaru. Chcąc nie chcąc, trzeba było iść w miasto.

– Tylko proszę uważać, tu handel jest zabroniony – ostrzegł nas przewodnik, zanim opuściliśmy autokar. – Za nielegalne handlowanie można iść tu do więzienia albo w ogóle zniknąć. Bywały przypadki, że po polskich turystach ślad zaginął.

Trochę się przestraszyłam, ale Witek tylko się roześmiał, machając ręką.

– Musi tak mówić, za to mu płacą – powiedział lekceważąco.

Nagle stanęło przed nami dwóch srogich mężczyzn

Sprzedaliśmy sporo ciuchów od razu, na pniu – na parkingu aż się roiło od handlarzy. Kwota, jaką uhandlowaliśmy, w przeliczeniu na dolary, zdumiała mnie samą.

Trochę rzeczy nam jednak zostało, jakieś moje sukienki, dwie pary butów, więc wzorem innych, ruszyliśmy do miasta, dalej handlować.
Nawet mi się to spodobało, taki łatwy zysk… Gdy przechodnie słyszeli nasz polski język, po prostu podchodzili do nas, pytając, co mamy do sprzedania. Wchodziło się z nimi do pobliskiej bramy, tam następowała transakcja, bardzo szybka, nikt niczego nie mierzył. A nam w kieszeni rosła sterta pieniędzy, w przeliczeniu na dolary niebagatelna.

Cieszyliśmy się jak dzieci, szybko policzyliśmy, że koszt wycieczki już nam się zwrócił, a dopiero przecież ją rozpoczęliśmy. I wtedy podeszło do nas dwóch młodych mężczyzn.

– Kontrola paszportów – jeden z nich machnął nam przed nosem jakąś legitymacją. – Jesteście z Polski, handlujecie, a tu jest zakaz – popatrzył na mnie z góry, a potem zwrócił się do Andrzeja. – Łamiecie prawo, możecie iść za to do więzienia.

Zamarłam, nogi się pode na ugięły. To pewnie była ich tajna milicja, już widziałam nas w więzieniu. Chryste, po co nam to wszystko było, jakiś handel, dolary… Przez łzy zobaczyłam, jak Andrzej podaje im nasze paszporty.

– Ale przecież to żaden handel, para butów, spodnie, dres – zająknął się. – My nie jesteśmy handlarzami, pamiątki chcieliśmy kupić, dla rodziny, to takie piękne miasto – widziałam, ile wysiłku kosztuje go podlizywanie się tajniakom.

– No i lalkę taką waszą dla naszej córeczki – przyszłam mu w sukurs, kłamiąc jak z nut, nie mieliśmy przecież jeszcze dziecka. – No, taką drewnianą babę w babie – plotłam, żeby odciągnąć ich uwagę od naszego handlu. – Chcieliśmy tylko trochę zarobić, na pamiątki, nie mamy rubli.

Ale oni nas nie słuchali. Ten drugi twardym głosem powiedział, że mamy iść z nimi na komendę. Wtedy Andrzej zaczął ich prosić, żeby nam darowali, że nie jesteśmy handlarzami, tylko te pamiątki chcieliśmy kupić. Jęknęłam zaraz, że tę lalkę też…Widziałam, jak się uśmiechnęli do siebie. To był dobry znak, więc mąż dał im ostatnią parę sportowych butów, kurtkę i moją sylwestrową sukienkę.

– To dla żony, na pewno spodoba się – jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby Andrzej tak się jąkał.

No i tak się skończyła nasza kariera biznesowa

Wzięli od nas rzeczy, ale paszportów nie oddali. Wciąż się uśmiechali i w końcu ten wyższy machnął nam papierami przed nosem, wymieniając jakąś astronomiczną sumę pieniędzy. Wiedziałam, że pomimo pomyślnego handlu na parkingu, nie mieliśmy tyle kasy. Ale Andrzej od razu wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów, wszystko, co mieliśmy. Był blady i ręce mu się trzęsły. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, mężczyzna wyszarpnął forsę szybkim ruchem i spokojnie schował do swojej marynarki. A potem, patrząc na nas pogardliwie, oddał nam paszporty.

– Możecie wracać – powiedział twardo i obaj spokojnie odeszli.

A mnie wciąż jeszcze trzęsły się kolana, łzy puściły, razem ze strachem, który wciąż podchodził mi do gardła. No i wszystko straciliśmy, nie mieliśmy ani grosza, poza drobnymi z wymiany walutowej.

– Nic nie zarobimy, nie kupimy, nawet tej drewnianej baby – jęknęłam, wciąż będąc w szoku.

– Czyś ty zgłupiała, Anka, opamiętaj się – mąż potrząsnął mnie za ramiona. – O jakąś lalkę płaczesz, jak mogliśmy życie stracić.

Nie płakałam o lalkę, to tylko ten strach, przerażenie, które jeszcze dotąd czasem niemile wspominam.

– Przecież to byli zwykli naciągacze, oszuści – kręcił głową Witek, gdy, roztrzęsieni, dotarliśmy do autokaru. – Jak mogliście dać się tak nabrać.

– A co mieliśmy robić? – obruszył się Andrzej. – Zabrali nam przecież paszporty, było ich dwóch.

– Dobrze pan postąpił – nieoczekiwanie z pomocą przyszedł nam pan Janek. – Z nimi nigdy nic nie wiadomo, mogła to być jakaś banda, gotowa zabić, albo prawdziwi tajniacy. A wtedy naprawdę nie ma żartów. Nie warto ryzykować.

W milczeniu, bo nie miałam ochoty na rozmowy, dojechaliśmy do granicy. Odprawy właściwie nie było żadnej, poza wyrywkową, pobieżną kontrolą kilku toreb i walizek. Już mieliśmy odjeżdżać za szlaban, gdy do naszego autokaru podeszło kilku celników. I wtedy pan Janek podał mi jakiś pakunek. Przez folię torebki zobaczyłam sporą drewnianą, malowaną babę w babie, ruską matrioszkę.

– Nie kupiliście żadnych pamiątek, proszę więc ode mnie przyjąć tę lalkę, zawsze to będzie coś – powiedział szybko. – Będzie przypominać wyprawę – uśmiechał się nerwowo.

– Nie trzeba – chciałam mu ją oddać, ale do autokaru weszli już celnicy i uwaga wszystkich skupiła się na nich; lalka leżała na moich kolanach.

Jeden z żołnierzy, z silnym, rosyjskim akcentem wyczytał nazwisko naszego sąsiada, pana Janka. Ten wyszedł z autokaru ze swoimi bagażami. Nie pozwolono nam na niego poczekać, celnicy odprawili nas za szlaban. Nie mieliśmy pojęcia, co się stało z panem Jankiem, nasz przewodnik jakby nabrał wody w usta. I nigdy więcej go nie spotkaliśmy. Aż do dzisiejszego dnia.

Lepiej idź stąd, człowieku, bo zaraz cię walnę!

Bo to on stał teraz przede mną, wciąż się uśmiechając. Już po tym uśmiechu powinnam była go poznać. Zaprosiłam gościa do mieszkania, poczęstowałam herbatą. Nie wiedziałam, po co do nas przyszedł, skąd w ogóle znał nasz adres… Myślałam, że ma jakąś sprawę do Andrzeja, mąż niedługo miał wrócić, więc tylko dlatego zdecydowałam się go gościć. Rozmawialiśmy tak o wszystkim i o niczym, w końcu jednak nie wytrzymałam.

– Nie wrócił pan wtedy do autokaru – zagadnęłam. – Zatrzymali pana?

– Lepiej o tym nie mówmy, to stracone lata, nie chcę do nich wracać – machnął ręką. – Człowiek był młody, głupi, żądny lepszego życia, więc bawiłem się w zakazane gry – zaśmiał się sarkastycznie.

– Nie rozumiem – potrząsnęłam głową. – Niech pan wyjaśni.

– Powiedzmy, że w przemyt – wzruszył ramionami. – Ale nie będę pani zanudzać szczegółami… Akurat dzisiaj przechodziłem obok waszego domu, pomyślałem, że wpadnę, adres znałem z dawnych lat, miło, że nadal tu państwo mieszkają – odetchnął głęboko. – Pamięta pani, dałem wam wtedy drewnianą lalkę, matrioszkę – rzucił mi szybkie spojrzenie. – Ma ją pani może jeszcze, bo chciałbym ją odzyskać…

Na moment mnie zatkało.

To przecież było tyle lat temu, ta wycieczka. Potem lalką lubiła się bawić nasza córeczka, a teraz matrioszka stała na półce z książkami w dawnym dziecięcym pokoju. Nie wyrzuciłam jej, bo wnuczki lubiły ją rozkładać na pięć coraz mniejszych laleczek.

– Po tylu latach przypomniała się panu jakaś głupia lalka – patrzyłam na gościa ze zdumieniem. – No mamy ją jeszcze, ale…

– Zapłacę państwu za nią – powiedział szybko, przerywając mi.

W tym momencie do domu wszedł Andrzej. Zdumiał się niezapowiedzianą wizytą, ale szybko rozpoznał w mężczyźnie swojego dawnego praktykanta. Zaczął go wypytywać, co się z nim działo przez te wszystkie lata, ale ja mu przerwałam.

– Pan Janek przyszedł po matrioszkę – sarknęłam. – No wiesz, po tę babę w babie z drewna.

Andrzej oniemiał i przyglądał się gościowi z niedowierzaniem. A ten pokiwał głową i, patrząc mężowi prosto w oczy, zaczął mówić:

– Teraz mogę się wam przyznać – westchnął. – W tej najmniejszej lalce jest podwójne dno, taka skrytka, przemycałem w niej cenny drobiazg. Jak zobaczyłem celników idących do naszego autokaru, wiedziałem, że to po mnie, dlatego dałem pani tę lalkę. No, przepraszam, to był odruch, bałem się…

Tchu mi zabrakło na te rewelacje. Rany boskie. Chryste, a jakby mnie nakryli, co by się ze mną stało? Na co ten człowiek mnie narażał. A teraz ma czelność siedzieć tu spokojnie przed nami, popijać herbatkę i prosić o zwrot lalki?

– Proszę się nie obawiać, nikt by pani nie ruszył, oni nie wiedzieli, w czym idzie przemyt, mieli tylko cynk, że to ja – jakby czytał w moich myślach. – Dlatego mnie zgarnęli, a ja nawet się nie szarpałem, nie było sensu.

– W tamtych czasach, za taką sumę, można było kupić mieszkanie… – powiedział Andrzej. – Ja oczywiście wynagrodzę to teraz państwu – zaczął nasz gość, ja jednak nie pozwoliłam mu dokończyć.

Zerwałam się z fotela i pobiegłam do dziecięcego pokoju. Chwyciłam zakurzoną matrioszkę i rzuciłam mu ją na kolana.

Tyle razy miałam to w rękach i nic nie odkryłam! Szkoda

– Proszę to zabrać i wynosić się z naszego domu – krzyknęłam. – No, chyba że pan zechce sprawdzić jej zawartość, służymy w takim razie jakimś ostrym narzędziem – ironizowałam ze złością.

– Nie trzeba – mówiąc to, Jan wyciągnął z kieszeni coś w rodzaju scyzoryka, szybko rozłożył matrioszkę i najmniejszej z lalek podważył dno. Trzymał jednak lalkę tak, że nie mogliśmy zobaczyć, co jest w środku.

– To przechodzi wszelkie pojęcie – powiedział Andrzej gniewnym tonem. – Proszę stąd wyjść, bo inaczej wezwę policję, a chyba dość się pan już nasiedział za kratkami.

Nasz nieproszony gość odszedł. I nigdy więcej go nie spotkaliśmy. A ja wyobraziłam sobie ten cenny drobiazg, to musiał być brylant wart wiele tysięcy dolarów… Dobrze, że się jej pozbyliśmy, chociaż dopiero po tylu latach.

– No i popatrz tylko, Aniu – zaśmiał się Andrzej. – Raz jeden daliśmy się skusić na taką handlową wyprawę i tak się naraziliśmy, i to dwa razy.

– Nawet mi o tym nie wspominaj – odparłam. – Całe szczęście, że teraz możemy jechać, gdzie chcemy, i nie musimy sprzedawać butów czy starych kiecek – zaśmiałam się.

Reklama

– No właśnie – przytaknął mąż i jakby się zamyślił. – A swoją drogą, gdybym ja wcześniej wiedział, że w tej babie siedzi tak kasa…

Reklama
Reklama
Reklama