Reklama

Oczy wylazły mi na wierzch, kiedy wielka, twarda pięść rąbnęła mnie prosto w żołądek. Poczułem gorycz w ustach, ledwie powstrzymałem torsje. Zgiąłem się, podkurczyłem nogi i zawisłem w powietrzu. Trzymający mnie goryle nawet nie drgnęli pod moim ciężarem, chociaż do najmniejszych nie należę. „Ale się wkopałem” – przeleciało mi przez głowę. „Koncertowo…”

Reklama

– Noo, i co teraz, panie detektyw? – przed moimi oczami pojawiła się wykrzywiona w drwiącym uśmiechu twarz. O ile tę paskudną facjatę można w ogóle nazwać twarzą. – Warto było? No, powiedz, było warto?

Z wysiłkiem nabrałem powietrza, pokonując silny ból. Tłukł mnie już od kilkunastu minut, nie śpiesząc się, metodycznie. Nie odpowiedziałem. Zresztą, on wcale nie oczekiwał ode mnie odpowiedzi. Znów wziął zamach, a ja przymknąłem oczy. Nie, cholera, nie było warto! Nic nie jest warte utraty zdrowia, a to mnie przecież czekało, jeśli ta „miła” pogawędka jeszcze się przedłuży.

Za dużo węszysz – wysyczał mój prześladowca. – Trzeba ci tego nosa trochę przypłaszczyć. Ostrzegałem. Mamuśka Sylwii nie przekazała?

Tak, przekazała. I gdybym miał odrobinę rozsądku, powinienem jej posłuchać. Tylko że wtedy byłbym marnym łapsem, a na pewno nie byłbym sobą. Pięść zatrzymała się, postawa tego draba kojarzyła mi się teraz z naciągniętą procą. Za chwilę potworny pocisk zmiażdży mi twarz…

Zobacz także

Oznaczało to jakąś tajemnicę

Skłamałbym, że to wszystko zaczęło się jakoś szczególnie, czy że coś zapowiadało katastrofę. Przeciwnie – początek był taki jak zwykle. Przyszedł klient, a ja podjąłem się sprawy.

– Moja narzeczona zerwała ze mną kontakty.

To się zdarza – miałem ochotę odpowiedzieć, ale oczywiście dałem sobie spokój. Ten człowiek był naprawdę zasmucony. A może raczej przestraszony? Trudno mi było to w tamtej chwili ocenić. Oba te uczucia mogły przecież występować razem. Na pewno bardzo się martwił. Poprosiłem o szczegóły.

– Mieliśmy się pobrać. Za miesiąc termin ślubu… – głos mu zadrżał. – A ona trzy dni temu zniknęła. Nie odbiera telefonów, nie chce ze mną rozmawiać…

– Zniknęła? – zaniepokoiłem się. – Mówił pan, że zerwała kontakty, to nie to samo.

– Nie ma jej w domu – wyjaśnił. – Ale jej ojciec powiedział mi, że wyjechała do rodziny, gdzieś pod Lublin, nie chciał powiedzieć gdzie. Ostrzegł tylko, żebym jej nie szukał, jeśli nie chcę mieć poważnych kłopotów. Nie wiem, o co chodzi.

– A powiedział, dlaczego wyjechała?

– Nie bardzo w ogóle chciał ze mną gadać – odparł i opuścił głowę. – Poczułem się, jak jakiś śmieć, tak mnie potraktował… A zdawało mi się, że mnie lubi. Z matką Sylwii w ogóle nie udało mi się porozmawiać.

Dziwna sprawa. Jeśli klient mówił prawdę, oznaczało to jakąś tajemnicę.

– Próbował pan dzwonić do narzeczonej z innego numeru, którego nie zna?

– Jasne, i to parę razy – pokiwał głową. – Ale kiedy tylko się odzywałem, przerywała połączenie. A potem nie odbierała nawet tych obcych numerów…

– Czego pan ode mnie oczekuje? Mam znaleźć narzeczoną?

– Gdyby to było możliwe, to tak – westchnął. – Ale przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, dlaczego nagle się ode mnie odwróciła.

Było mi go naprawdę szkoda. Wyglądał jak zbity pies, patrzył błagalnie. Zacząłem mu zadawać pytania, które mogły mnie naprowadzić na jakikolwiek trop. Ale doprawdy niewiele udało mi się uzyskać…

Uchyliłem się w ostatniej chwili – to znaczy szarpnąłem głową w bok, tak że pięść minęła mnie, zahaczając tylko o ucho. Ale i to wystarczyło, żeby mi pociemniało w oczach. Agresor sapnął wściekle, wymamrotał coś, a potem znów przygotował się do zadania ciosu. Jego dwaj goryle chwycili mnie mocniej pod ręce, a trzeci złapał mnie za włosy, żeby unieruchomić moją głowę. Teraz już nie miałem szans. Zacząłem się żegnać z dotychczasowym wyglądem mojej twarzy. „Niech to wszyscy diabli!”. W tej sekundzie przeleciało mi przed oczami – nie, nie całe życie – to, co mnie tutaj doprowadziło.

Nie możemy… Taki wstyd…

Ojciec Sylwii nie chciał ze mną rozmawiać. Rzeczywiście był bardzo nieprzyjemny. Ale nie powinienem się spodziewać czegoś innego, skoro nawet narzeczonego córki potraktował obcesowo. Ale też nie wyglądał na jakiegoś gburowatego buraka, przeciwnie – sprawiał wrażenie inteligentnego, miłego człowieka. Tym bardziej byłem zdziwiony, i tym większą budziło to nieufność.

Jeżeli ojciec nie chciał ze mną rozmawiać, postanowiłem skontaktować się z matką dziewczyny. Klientowi się nie udało, mąż zawoził ją do pracy i przywoził do domu, ewidentnie jej pilnował, ale nie ma sytuacji bez wyjścia. Dostałem się do niej w inny sposób. Pracowała w biurze sekretarza gminy i wcale nie było do niej bezpośredniego dostępu. Podałem się więc za klienta, który chce złożyć reklamację w związku z niezałatwioną sprawą, i to koniecznie na jej ręce.

– Wie pan, mogę się zwrócić prosto do pana sekretarza albo i prezydenta miasta – powiedziałem do urzędnika, który mnie przyjął. – Ale wtedy pani Anna będzie miała kłopoty. A mnie na tym nie zależy. Chcę się zwyczajnie dogadać. Każdy może popełnić błąd, ale też może go naprawić.

Kiedy chcę, potrafię być przekonujący. Gdy powiedziałem, z czym przychodzę, kobieta zbladła.

– Niech się pan nie wtrąca w nieswoje sprawy – powiedziała.

– Widzi pani, taki mam zawód, żeby się wtrącać – odparłem. – Właśnie za to mi płacą. A pani nie żal narzeczonego córki? Wie pani, w jakim biedak jest stanie?

Zacisnęła wargi. Przez chwilę myślałem, że to koniec rozmowy, że nic więcej nie powie, albo każe mi się wynosić, ale ona nagle się rozpłakała.

– Czy mi nie żal? – powiedziała bardzo cicho, kiedy się już uspokoiła. – Drogi panie, ja bym z całych sił chciała, żeby ona za niego wyszła… Ale jest coś, o czym on nie wie, a my mu nie powiemy. Nie możemy… Taki wstyd…

Zamilkła, a ja czekałem cierpliwie. W takich sytuacjach nie wolno poganiać, trzeba pozwolić sprawom toczyć się własnym rytmem. No i dowiedziałem się… Chodziło o przeszłość.

– Tej dziewczynie kiedyś zupełnie odbiło – mówiła matka. – Związała się z jednym takim… łysym, dresem, jak ich tam się nazywa. Mówili na niego Buldog…

Aż gwizdnąłem cicho przez zęby. Buldog – nieźle… Skończyła z nim z jakiegoś powodu, matka nie wiedziała, z jakiego, ale bardzo się z tego cieszyła, bo związek z takim typem był dla niej koszmarem. Pewnie pokazał jej swoje prawdziwe oblicze. Są kobiety, które lubią takich zawziętych macho, ale większość woli jednak normalnych mężczyzn, niekoniecznie wymachujących pięściami przed nosem z byle powodu. No, to byliśmy w domu...

Pan jest przecież detektywem

– A teraz – powiedziałem – kolega Buldog dowiedział się, że Sylwia wychodzi za mąż i postanowił się zemścić… A może raczej nie potrafi znieść myśli, że może z nią być ktoś inny.

– Skąd pan wie? – Kobieta spojrzała na mnie ze zdziwieniem. – Zna go pan?

– Znam takich typów. Jemu się wydaje, że dziewczyna to jego własność. Widocznie coś tam do niej czuł po swojemu i nie jest w stanie pogodzić się z tym, że sama chce sobie ułożyć życie.

– Jest pan coś w stanie z tym zrobić? – spytała, patrząc na mnie wzrokiem pełnym błagania i nadziei. – Przecież to bez sensu. Ten Buldog przyszedł do męża i powiedział mu, że prędzej zobaczymy Sylwię w grobie niż przed ołtarzem. Dlatego wysłaliśmy ją do rodziny. Ale czy mieliśmy inne wyjście? I powiedział jeszcze, że jeśli zawiadomimy policję albo będziemy robić cokolwiek, załatwi nas i każdego, kto się wtrąci… Ale pan… Pan jest przecież detektywem, może pan chyba więcej?

Współczułem jej. Jej, ojcu dziewczyny, klientowi i samej Sylwii. Jeden błąd z przeszłości potrafi na długo zamieszać w czyimś życiu.

– Pomoże pan? – naciskała kobieta. Najwyraźniej zależało jej nie tylko na szczęściu córki, ale i niedoszłym zięciu.

Postaram się – obiecałem, czując, że nie powinienem.

Znów pakowałem się w niezłe kłopoty.

Klient informację o powodach ucieczki narzeczonej przyjął z kamienną miną, ale widziałem, jak ręce mu zaczęły drżeć. Nie wiedziałem tylko, czy ze wzburzenia czy raczej ze strachu. O Buldogu słyszeli chyba wszyscy.

– Idę do niego – powiedział z determinacją.

Nawet jeśli się bał, potrafił to w sobie stłumić.

– Co chce pan zrobić? – poważnie się zaniepokoiłem.

– Porozmawiać – odpowiedział beztrosko. – Przecież tak nie może być. Niech da spokój dziewczynie, to zupełnie bez sensu…

Tak nie może być, ale tak jest. To bez sensu, ale jednak się dzieje. Zaprzeczanie oczywistości jest z gruntu nierozsądne, a on chyba nie chciał przyjąć do wiadomości, że zamierza stanąć naprzeciwko pędzącego z pełną prędkością pociągu. Frajer. Tak ludzie mawiają o podobnych osobach. Romantyczny frajer w dodatku. Wydaje mu się, że miłością można zmienić wszystko?

– Skoro już uparł się pan, żeby rozmawiać z tym typem, musimy to załatwić inaczej – oświadczyłem.

Westchnąłem ciężko. „O rany, jak ja tego nie cierpię”!

– Jak? – spytał młody.

– To ja z nim będę rozmawiał, jeśli pan pozwoli. Pana Buldog skasuje, zanim w ogóle zdąży się pan odezwać.

Zachciało mi się pomagać zakochanym

– No, posłuchaj ty… – tutaj drab puścił wiązankę słów tak wulgarnych, że nie powstydziłby się nawet bohater polskiego filmu sensacyjnego. – Teraz zobaczysz, co to prawdziwy ból. Zobaczysz – obiecał powtórnie.

Nie miałem powodu nie wierzyć w jego zapewnienia – przeciwnie, byłem w stu procentach przekonany, że zaraz dowiedzie, jak jest prawdomówny. Lecz kiedy już miał paść ten pierwszy z ostatecznych ciosów, rozległ się nagle ostry krzyk:

– Łapy, skur…!!!

Strzał. Drab znieruchomiał. Powoli odwrócił się w stronę krzyczącego.

Padł strzał. W pustych murach starego magazynu zabrzmiał jak armatnia salwa. Poczułem ulgę, pomieszaną z radością, ale i niedowierzaniem. Odsiecz nadeszła w samą porę. W dodatku odsiecz, której się nie spodziewałem.

Knajpa, w której przesiadywał Buldog, znajduje się w samym centrum miasta. Liczyłem na to, że nawet taki świr, jak on, nie odważy się na jakieś gwałtowne działania w takim miejscu. Niestety... Przeliczyłem się. Ledwie powiedziałem dwa zdania, dostałem w głowę, a potem wywlekli mnie na zewnątrz od strony zaplecza i wrzucili do samochodu. Na mokrą robotę faktycznie się tutaj nie odważył, ale za to nie miał zahamowań, żeby mnie porwać i wywieźć. Postanowił dać mi wycisk w tym starym magazynie. Tłukł mnie dobry kwadrans, zanim w ogóle zaczął rozmawiać. To znaczy mówić cokolwiek. Przez ten kwadrans tysiąc razy zdążyłem przekląć moje dobre serce. Nigdy więcej! Zrobiłem, co do mnie należało, ustaliłem, dlaczego narzeczona klienta nie chce się z nim spotkać, gdybym się postarał, mógłbym nawet ustalić jej miejsce pobytu. A potem honorarium i koniec. Ale nie – zachciało mi się pomagać zakochanym!

Klient czekał w samochodzie przed lokalem. Miał zadzwonić na policję, gdybym nie wrócił, ale dopiero po upływie pół godziny. To masa czasu, a przecież i tak nikt nie wiedział, dokąd Buldog mnie zabrał. Dlatego niespodziewany okrzyk i strzał były dla mnie nie mniejszym zaskoczeniem niż dla przestępców. Tym bardziej, że w jednej chwili w magazynie zaroiło się od funkcjonariuszy. Buldog nie próbował się nawet stawiać. Runął twarzą na podłogę, ręce podał do tyłu, pozwalając sobie założyć kajdanki. Ci dwaj, którzy mnie trzymali, natychmiast puścili moje ręce. Trzeci, który trzymał mnie za włosy, próbował zwiać przez okno, ale zanim pokonał połowę dystansu, któryś z policjantów podciął mu nogi.

Przez kilkanaście sekund stałem jak skamieniały, nie wierząc we własne szczęście. A potem do magazynu wkroczył komisarz M., rzutki pistolet z komendy miejskiej. Nigdy nie przypuszczałem, że widok jego bezczelnego oblicza sprawi mi kiedykolwiek radość.

Nie doceniłem chłopaka

– Dobrze, że twój klient okazał się całkiem kumaty – powiedział komisarz już na komendzie, gdy złożyłem zeznania.

– Gdyby nas nie zawiadomił natychmiast, a przede wszystkim nie pojechał za wami, nie wiem, czy zebralibyśmy cię w jednym kawałku.

Rzeczywiście. Nie doceniłem chłopaka. A może nie tyle jego, co niepokoju, jaki nim targał. Nie był w stanie usiedzieć w samochodzie, czekając na mnie, więc zaczął się pętać wokół lokalu. Dzięki temu zauważył, jak Buldog ze swoimi pieskami taszczą mnie do samochodu. Pobiegł do wozu i pognał za nami. W drodze zadzwonił na policję, a konkretnie pod numer, który mu podałem. Trafił na M., chociaż liczyłem, że dyżur będzie miał pracujący z nim Andrzej, z którym zaprzyjaźniłem się o wiele bardziej przez ostatnie lata w policji. Na szczęście komisarz potraktował sygnał bardzo poważnie. Miałem tylko pewne małe podejrzenie.

– Możesz mi powiedzieć, dlaczego czekałeś z wejściem tak długo? – spytałem. – Przecież byliście tam wcześniej.

M. uśmiechnął się bezczelnie, tak że mnie szlag trafił.

– Powiedzmy, że chciałem mieć na niego coś więcej niż uprowadzenie detektywa. Za pobicie i groźby karalne pójdzie siedzieć na ładnych parę lat. Twój klient powinien być zadowolony. Może się spokojnie ożenić, a Buldogowi, zanim wyjdzie, pewnie przejdzie chęć do zatruwania mu życia.

Może rozumowanie komisarza miało sens. Ale nie dla mnie. Przypuszczałem, że czekał z interwencją raczej dlatego, aby się odegrać za sprawę sprzed roku, gdy zgarnąłem mu sprzed nosa chwałę i sławę za rozwiązanie pewnej zagadki kryminalnej. Jednak nic udowodnić nie mogłem, a nawet nie chciałem.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że tę sprawę zakończył klasyczny happy end. Mój klient zrezygnował bowiem ze ślubu. Doszedł do wniosku, że skoro przyszła żona nie powiedziała mu prawdy o związku z przestępcą, może go także okłamywać w przyszłości. A może po prostu się przestraszył i kiedy minął szok po tych wszystkich wydarzeniach, stracił ochotę na układanie sobie życia w cieniu zagrożenia ze strony Buldoga? Przecież za jakiś czas wyjdzie z więzienia i może się mścić.

Nie wiem i nie dowiem się, dlaczego niedoszły mąż Sylwii postąpił tak, a nie inaczej. Najważniejsze, że zachował się jak należy w najgroźniejszej dla mnie chwili. A w przyszłości zastanowię się sto razy, zanim zacznę się bawić w miłosierną matkę Teresę. Tylko czy potrafię?

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama