Reklama

Mówią, że rodzina to siła. Dzieci potrzebują ojca, a kobieta – męża u boku. Jak jest dom, to trzeba go trzymać w ryzach, nawet gdy wszystko się sypie. Przez lata wierzyłam w te słowa. Nawet wtedy, kiedy po niedzielnej mszy i wspólnym obiedzie mój mąż znikał jak kamień w wodę. Bez wyjaśnień. Bez słowa. Tylko kurtka z wieszaka i trzask zamykanych drzwi. Ja zostawałam z dziećmi i robiłam wszystko, by nie zadawały pytań, na które nie miałam odpowiedzi. By nie widziały, że drżę. Czuję się jak oszustka, żyjąca w teatrze jednej roli: żony, matki, służącej.

Nasza rodzina wyglądała dobrze na zdjęciach – w kościele, przy stole, na świętach. Dopiero potem wychodziła prawda. Mąż wracał późno albo wcale. Zawsze miał wytłumaczenie: delegacja, projekt, spotkanie. W końcu nawet przestał się tłumaczyć. Dzieci rosły, rozumiały coraz więcej. Coraz trudniej było im udawać, że mają ojca. Coraz trudniej było mnie – udawać, że mam męża.

Najgorsze było to, że wszyscy wokół mnie powtarzali, że to przecież dobry człowiek. Pracuje. Nie pije. Nie bije. Miałam wrażenie, że jestem nic nie warta, skoro nawet jego zdrada nie wystarcza, by ktoś stanął po mojej stronie.

Nawet dzieci to widziały

– Znowu tata nie wrócił? – zapytał cicho Michał, mój syn, kiedy z rana wszedł do kuchni. Miał zaledwie dziesięć lat, ale brzmiał tak, jakby był starszy.

Może miał coś ważnego w pracy – odpowiedziałam odruchowo, nie patrząc mu w oczy. Mieszałam owsiankę, choć wiedziałam, że dzieci i tak nie zjedzą jej z apetytem.

– W niedzielę ma coś ważnego? – zapytała Zosia, młodsza, z rozwianymi włosami i pluszakiem przytulonym do piersi. Spojrzała na mnie z niepokojem. – Tato już nas nie lubi?

Zamrugałam szybko, próbując odegnać łzy.

– Oczywiście, że was lubi. Po prostu... ma teraz dużo obowiązków.

– My też mamy dużo. Prace domowe. Zosia ma zajęcia plastyczne. A ja trening. A mimo to jesteśmy tutaj – Michał był spokojny, ale każde jego słowo ciążyło mi jak kamień.

Nie umiałam się już bronić. To nie była jednorazowa sytuacja. Co niedzielę chodziliśmy razem do kościoła. On trzymał mnie za rękę, Zosię na barana niósł z parkingu, uśmiechał się do sąsiadów. W domu zjadał rosół, robił rundkę po pokojach dzieci, a potem... znikał. Bez uprzedzenia. Po prostu go nie było.

– A jak długo jeszcze będzie tak znikał? – zapytała Zosia.

– Nie wiem, kochanie – wyszeptałam i wbiłam wzrok w okno. Za szybą słońce świeciło jak gdyby nigdy nic.

– Mamo... ja nie chcę takiej rodziny – powiedział Michał. – To nie jest normalne.

Zaczęłam go pytać

Po powrocie z pracy zastałam go w kuchni. Stał przy lodówce, pił wodę prosto z butelki, jakby to był jego świat – wygodny, cichy i całkowicie oddzielony od naszego.

– Hej – powiedziałam cicho, zdejmując płaszcz.

– Cześć – odpowiedział neutralnie, nawet się nie odwracając. – Dzieci w domu?

– Tak. Michał odrobił już lekcje, Zosia rysuje. Pytała, gdzie byłeś wczoraj.

Wtedy na mnie spojrzał. Jego twarz była zmęczona, ale nie było w niej skruchy, tylko jakaś niecierpliwość.

– Byłem zajęty – rzucił.

Przez całą noc?

Zapanowała cisza. Taka, która dławi gardło i rozrywa w środku.

– Jagoda, nie zaczynaj. Przecież wiesz, że jeżdżę w delegacje, by mieć za co żyć.

– Ja też pracuję. Do tego gotuję, piorę, wychowuję nasze dzieci. Ale ja jakoś nie znikam bez słowa.

Oparł się o blat, jakby szukał w sobie resztek cierpliwości.

Nie jestem ci winny rozliczeń z każdej minuty.

Wiedziałam doskonale, że nie chodzi o delegacje. Nie chodzi o zmęczenie. Po prostu... nie chciał już być częścią tego domu.

Nocą leżeliśmy w jednym łóżku. Plecami do siebie. Blisko, a jednak każdy z nas był osobno. Pamiętam, jak kiedyś potrafiliśmy rozmawiać godzinami. Teraz cisza była jedynym, co jeszcze między nami zostało. Dzieci przestały biec do drzwi, gdy słyszały jego kroki. Michał zamykał się w pokoju, Zosia chowała się z książkami pod koc. Ich ojciec był jak obcy. Przyjezdny gość, który odwiedzał nas jakby przez pomyłkę.

Przecież inni mają gorzej

– Mamo, a czemu tata nie patrzy ci w oczy? – zapytała Zosia, gdy siedziałyśmy razem przy stole, lepiąc z plasteliny. – Jak w przedszkolu Antek coś przeskrobie, to też nie patrzy. Podobno mu głupio.

Spojrzałam na nią z bólem. Miała dopiero siedem lat, a mówiła rzeczy, których nie umiałam sobie sama wytłumaczyć.

– Może... nie chce pokazać, że jest zmęczony – próbowałam, chociaż wiedziałam, że to nieprawda.

– Nie. On nie jest zmęczony. On nie chce tu być – powiedziała cicho i uformowała kulkę z plasteliny. – Nawet nie zjadł wczoraj mojej kanapki. A przecież miała ser w kształcie serca.

Westchnęłam. Nie chodziło tylko o mnie. To nie była tylko zdrada wobec małżeństwa, ale zdrada ich – dzieci, które tak bardzo chciały mieć ojca. Tylko że on był tylko wtedy, gdy mu pasowało. Przy świętach, przy zdjęciach, przy niedzielnej mszy.

Moja rodzina mówiła jednak coś zupełnie innego.

– Ależ Jagódko, przecież on pracuje, dba o was. Czego ty jeszcze chcesz? – tłumaczyła mama, mieszając zupę, jakby próbowała przykryć wszystko domowymi pozorami. – Zobacz, ile kobiet ma gorzej.

– A co z tym, że dzieci go nie poznają, kiedy wraca? – zapytałam.

– To dzieci, jeszcze nie wszystko rozumieją – machnęła ręką.

Tylko że one właśnie rozumiały wszystko. Lepiej niż dorośli. Michał zaczął unikać ojca. Gdy mąż wracał, chował się w pokoju i udawał, że śpi. Zosia zamykała buzię na kłódkę i nie chciała opowiadać o rysunkach.

Pewnej nocy usłyszałam ich szept w pokoju:

Myślisz, że się rozwiodą? – zapytał Michał.

– Nie wiem – odpowiedziała Zosia. – Ale ja bym wolała, żeby mama już nie była smutna.

Nie mogłam na niego liczyć

Święta spędziliśmy razem. Przy jednym stole. Na jednym zdjęciu. Z uśmiechami, które niczego nie znaczyły. Tylko Michał na wyszedł jakoś blado – może dlatego, że nie chciał się uśmiechać.

Ubieraliśmy choinkę jak co roku. Zosia zawieszała bombki z ostrożnością, jakby w każdej zamknięta była jakaś tajemnica. Mąż stał z boku, trzymał sznur lampek i udawał zaangażowanie.

– Piękna ta choinka – rzucił, nie patrząc na nikogo.

– No – odpowiedziała Zosia i spojrzała na mnie niepewnie. – A może byś, tato, powiesił coś z nami?

Zawahał się, ale po chwili coś zawiesił. Od razu poszedł do łazienki. Dzieci zamilkły. W tej ciszy było wszystko, co miało znaczenie.

W pierwszy dzień świąt mieliśmy jechać do mojej mamy. Umówiliśmy się, że wyjedziemy po śniadaniu. Wyszłam do przedpokoju, żeby się przebrać, a wtedy Michał wpadł do kuchni jak z procy.

– Mamo, gdzie jest tato?

Zamarłam.

Wyszedł po coś do samochodu? – próbowałam.

Samochodu też nie było. Zniknął z podjazdu. Telefon milczał. Nie napisał, nie zadzwonił. Po pół godzinie nerwowego czekania, dzieci w kurtkach i czapkach, ja z duszą na ramieniu, pod dom podjechała taksówka. Sama ją wezwałam. Pojechaliśmy do babci. W ciszy. Michał przytulał siostrę, a ja widziałam w lusterku, jak łzy płyną mu po policzku.

– To przez niego nie lubię już świąt – szepnął.

Siedziałam w tej taksówce i myślałam o tym, że już nie chcę wracać.

Nawet syn nie wytrzymał

Wróciliśmy wieczorem. W domu panowała cisza. Mąż już wrócił. Siedział w salonie jak gdyby nigdy nic, z kubkiem herbaty w dłoni, telewizorem grającym gdzieś w tle. Jakby nie wydarzyło się nic. Jakby nie zostawił nas w święta bez słowa.

Zosia minęła go bez słowa, Michał zatrzymał się przy drzwiach i patrzył na niego tak, jak się patrzy na obcego.

Gdzie byłeś? – zapytał spokojnie, ale jego głos aż drżał. – Przecież mieliśmy jechać razem.

Mąż tylko westchnął.

Coś mi wypadło. Nie było mnie chwilę.

Wtedy Michał się zagotował. Pierwszy raz. Wybuchnął jak wulkan, którego nikt nie przewidział.

– Wypadło ci?! Święta z rodziną ci „wypadły”?! Mama płakała, Zosia trzymała moją rękę i pytała, czy tata nas już nie kocha! A ty siedzisz tu i nawet nie przeprosisz?!

Zaniemówiłam. Michał drżał, oczy mu płonęły, a twarz miał zupełnie dorosłą. Mąż nie odezwał się ani słowem.

Chcę, żebyście się rozwiedli – powiedział syn cicho. – Wszyscy tylko udajemy. Ty, że jesteś naszym ojcem. Mama, że cię kocha. A my… że to jest dom. Ale to nie jest dom. To jakiś żart!

Zosia stanęła obok niego i ścisnęła jego dłoń.

– Ja też nie chcę już tak żyć. Chcę, żeby mama była znowu uśmiechnięta. Chcę, żeby ktoś nas lubił naprawdę, a nie tylko w kościele.

Zatkało mnie. A potem poczułam, że oddycham pierwszy raz od miesięcy.

Tak będzie lepiej

Siedziałam przy kuchennym stole. Kubek z herbatą stygł w dłoni, ale ja czułam tylko gorąco na policzkach. Nie ze złości. Ze wstydu, że pozwoliłam sobie na życie, które tak długo było tylko fasadą. Wmówiłam sobie, że dla dzieci warto milczeć. A dzieci... były mądrzejsze ode mnie.

Po rozmowie Michała z ojcem nie wydarzyło się nic. Mąż zniknął na trzy dni. Nie powiedział dokąd, nie tłumaczył się. Kiedy wrócił, wziął swoją torbę i powiedział tylko:

Może tak będzie lepiej.

Nie zatrzymałam go. Nie błagałam. Nawet nie płakałam. Patrzyłam, jak wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Cicho. Jak zawsze.

W ciągu kolejnych tygodni zaczęliśmy oddychać. Dzieci częściej się śmiały. Zosia przynosiła z przedszkola rysunki, na których znów były uśmiechy. Michał znowu zapraszał kolegów. Ja… zaczęłam słuchać muzyki. Sprzątałam, gotowałam, pracowałam – jak dawniej. Poczułam, że nie muszę udawać.

Mama jednak była rozczarowana.

– Ale przecież to dobry ojciec. Przez ciebie dzieci będą żyć bez pełnej rodziny.

Tylko że ja im nie zabrałam ojca. Ja im wreszcie dałam prawdę. Ich ojciec sam się usunął – emocjonalnie, codziennie, przez lata.

Moja siostra pewnego dnia powiedziała szczerze:

– Zmieniło się coś? Przecież on i tak nigdy nie był w domu. Teraz przynajmniej nie musisz udawać.

Dziś patrzę na siebie w lustrze i widzę kobietę, która przeżyła za dużo. Która zbyt długo bała się kroku, który dzieci zrobiły za nią. Nie jestem z siebie dumna. Jestem im jednak wdzięczna. Dzięki nim miałam odwagę zacząć żyć na nowo.

Jagoda, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama