„Choroba siostry zmieniła moje życie. Z bezdzietnej pracoholiczki stałam się mamą na pełen etat”
„Wyszłam ze szpitala i usiadłam na ławeczce. Byłam załamana. Idąc tutaj, wierzyłam, że dowiem się czegoś, co pozwoli mi nabrać nadziei na szybkie wyleczenie Basi. A teraz nie wiedziałam – mam krzyczeć, płakać, rozpaczać?”.
- Beata, 34 lata
Siedziałam naprzeciw siostry i wpatrywałam się w jej pobladłą twarz z narastającym przerażeniem. Nie potrafiłam wykrztusić z siebie słowa, robiło mi się na przemian zimno i gorąco, a Basia patrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby było jej wstyd, że prosi mnie o pomoc. Wiedziałam, że czeka na moją reakcję. Powinnam ją przytulić, pocieszyć, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale zdołałam tylko wykrztusić:
– Powiedz, że to nieprawda, to nie może być prawda…
W oczach Baśki pojawiły się łzy, powoli spłynęły jej po policzkach.
– Musisz zaopiekować się dziećmi.
– Ja? Przecież ja nie mam bladego pojęcia o dzieciach!
– Nie ma innego wyjścia, nie mogą zostać same. Do domu dziecka ich nie oddam. Dasz sobie radę, to nie są już niemowlęta, pieluch im zmieniać nie trzeba.
– One wiedzą?
– Tak. Musiałam im powiedzieć, przecież mogę stamtąd nie wrócić.
Dopiero po tych słowach coś we mnie pękło
Przytuliłam ją mocno i zaczęłam gładzić po włosach. Była taka krucha, delikatna, ostatnio bardzo schudła. Dawno się zresztą nie widziałyśmy, moja praca nie pozwalała mi na życie towarzyskie, rodzinne, jakiekolwiek. Teraz tuliłam do siebie siostrę i powoli docierało do mnie, że mogę ją stracić. Basia od czterech lat, od śmierci męża, sama wychowywała dwoje dzieci. Radziła sobie, chociaż na pewno nie było jej łatwo. Wyszła za mąż bardzo młodo, nie zrobiła nawet matury. Andrzej był jej pierwszą wielką miłością, chyba jedyną. Dopóki żył, zajmowała się domem. Teraz pracowała jako pomoc w kuchni. Niedawno podjęła decyzję, że musi zdać zaocznie maturę. Obiecałam jej wtedy, że pomogę. I zdałaby, jestem tego pewna. Ale teraz ta straszna choroba pokrzyżowała wszystko.
Obiecałam, że zaopiekuję się dziećmi, nie mogłam jej odmówić, chociaż byłam tym równie przerażona, jak jej chorobą. Jak mam pogodzić opiekę nad dwojgiem małych dzieci z moją pracą w korporacji? Spędzałam w firmie po dwanaście godzin na dobę. Gdzie mam tu wetknąć dzieci? To nie tak, że byłam wredną siostrą i wyrodną ciotką. Bardzo kochałam Basię i jej maluchy, ale na odległość. Kupowałam im prezenty na urodziny, na Dzień Dziecka, na święta. Drogie prezenty, takie, na jakie na pewno nie było stać Basi. Nigdy jednak nie chodziłam z nimi na spacer, na lody czy do kina. Nigdy nie umiałam rozmawiać z dziećmi, traciłam przy nich pewność siebie – ja, zastępca kierownika działu w międzynarodowej spółce!
A teraz miałam zostać z nimi sama, nie wiadomo na jak długo, i jeszcze zapewnić im pełną opiekę. Szkoła, przedszkole, odrabianie lekcji z Malwiną, śniadania, obiady, kolacje, pranie, prasowanie, ubieranie. Jak ja to miałam wszystko ogarnąć, skoro wracałam z biura często o dwudziestej albo i później, a dzieci trzeba było odebrać około szesnastej? Przecież to niewykonalne. Ale i niewykonalne trzeba wykonać. Basia musiała iść do szpitala w przyszłym tygodniu. Miała mieć jakieś badania, potem chemię, a zaraz potem operację. Następnego dnia po rozmowie z siostrą pojechałam do szpitala spotkać się z lekarzem. Przyglądał mi się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
– Nie wiedziałem, że pani Barbara ma siostrę – powiedział, a mnie zrobiło się głupio, nie wiedziałam, co powiedzieć, ale lekarz nie czekał na moją reakcję. – No cóż – ciągnął – pani siostra musi położyć się do szpitala, najpierw zrobimy komplet badań, dopiero wtedy podejmiemy ostateczną decyzję, co do przebiegu leczenia. Nie będę ukrywał, że siostra ma bardzo wyczerpany organizm, jest przemęczona i przepracowana, a to niestety nie rokuje najlepiej, ale trzeba być dobrej myśli.
Wyszłam ze szpitala i usiadłam na ławeczce
Byłam załamana. Idąc tutaj, wierzyłam, że dowiem się czegoś, co pozwoli mi nabrać nadziei na szybkie wyleczenie Basi. A teraz nie wiedziałam – mam krzyczeć, płakać, rozpaczać? „Przecież to nic nie pomoże” – pomyślałam. Nie płakałam nawet po tragicznej śmierci naszych rodziców, którzy zginęli w wypadku samochodowym kilka lat temu. Płacz nic nie zmieniał, a tylko odbierał siły. Zadzwoniłam do Wiktora. Spotykaliśmy się już dwa lata, ale nadal nie potrafiliśmy zdecydować się nie tylko na ślub, ale nawet na wspólne zamieszkanie. Oboje większość czasu poświęcaliśmy pracy i nie potrafiliśmy, a może nie chcieliśmy iść na żadne kompromisy.
– Wiktor, muszę się z tobą zobaczyć.
– Coś się stało? Zaraz mam rozprawę, nie bardzo mogę rozmawiać.
– Nie, to znaczy tak – nie wiedziałam, co powiedzieć, jak mu to wszystko wyjaśnić.
– Beata, zadzwonię wieczorem, naprawdę muszę już wchodzić na salę.
– Tak, tak, oczywiście – powiedziałam do głuchej już słuchawki.
W sobotę pojechałam po Basię i dzieci. Siostra twierdziła, że sama je przywiezie w poniedziałek rano, ale po pierwsze nie chciałam, żeby się męczyła podróżą autobusem, a po drugie, w poniedziałek musiała już być w szpitalu, a ja chciałam, żeby pobyła trochę z dziećmi u mnie. Niech się przyzwyczają do mnie. Już w progu stanęłam jak wryta na widok Maćka ściskającego w objęciach kudłatego szczeniaka.
– Nie mówiłaś, że masz psa – wykrztusiłam z trudem.
Basia patrzyła na mnie z niepewną miną, a dzieci z błaganiem w oczach. Wszyscy troje milczeli. „A co tam – pomyślałam – jak przeżyję dwoje dzieci, przeżyję i psa”.
– Dobra – machnęłam ręką. – Zbierajcie się.
– Ale Węgiel też jedzie? – upewniła się niepewnym głosikiem Malwina.
– No przecież nie zostawimy go samego – widziałam wdzięczność w oczach Baśki, ale nic nie powiedziała, tylko się do mnie przytuliła. Za to ja mruknęłam jej do ucha:
– Jak wyzdrowiejesz, sprzątasz moje mieszkanie po psiej inwazji.
Uśmiechnęła się i pokiwała głową
Przygotowałam dzieciom pokój obok mojej sypialni, Basia zajęła kanapę w salonie. Chciałam jej oddać swoje łóżko, ale odmówiła, twierdząc, że to tylko dwie noce. Dzieciaki przywiozły mnóstwo swoich rzeczy, książek, zabawek, gier, ubrań. W całym mieszkaniu zrobił się niesamowity rozgardiasz. Mój wymuskany apartament w jednej chwili zamienił się w pole minowe, gdzie co krok można było na coś nadepnąć, nie mówiąc już o kręcącym się nerwowo, i szukającym swojego miejsca, czarnym piesku. Na pierwszy tydzień wzięłam sobie urlop, o który musiałam stoczyć prawdziwą wojnę. „W drodze wyjątkowego wyjątku” – powiedział mój przełożony. Co zrobię z dziećmi po upływie tygodnia? Wolałam o tym w tej chwili nie myśleć. Wiktor, który odwiedził mnie, a właściwie już nas, w sobotni wieczór, doznał lekkiego szoku.
– Nie miałam kiedy ci powiedzieć – szepnęłam mu na ucho. – Dzieciaki muszą u mnie pomieszkać jakiś czas.
– Oszalałaś? – odszepnął. – Jak ty sobie to wyobrażasz? Dziećmi trzeba się opiekować!
– Wyobraź sobie, że wiem o tym.
– I niby ty zamierzasz to robić?
– Nie mam wyjścia. Basia jest chora.
– To może jakaś niańka, opiekunka?
– Wiktor, ona ma raka, musi iść do szpitala. Na długo. Zmienił się na twarzy, pobladł.
– Przepraszam – mruknął. – Ale jak ty sobie dasz radę?
– Nie wiem – odparłam, a w duchu pomyślałam: – Szkoda, że nie zapytałeś, jak mi pomóc…
Nie spytał jednak, a wychodząc powiedział tylko:
– Zadzwonię.
„Ciekawe kiedy – przebiegło mi przez myśl. – Może za tydzień, a może dopiero wtedy, jak będę znów mieszkała sama?”.
W poniedziałek rano zawiozłam najpierw Basię do szpitala, potem dzieci do szkoły i do przedszkola, co zajęło mi mnóstwo czasu.
„Coś z tym muszę zrobić, nie dam rady codziennie wozić ich dwa razy przez całe miasto” – myślałam, jadąc z powrotem do szpitala. Co prawda moja dzielna siostra twierdziła, że nie trzeba, ale byłam pewna, że nie wolno mi zostawić jej samej. Zanim zaparkowałam przed lecznicą, byłam pewna, że muszę przenieść dzieciaki do placówek położonych gdzieś bliżej domu. Jeszcze dziś powinnam się rozejrzeć, a nawet nie mam pojęcia, gdzie znajduje się najbliższa szkoła i przedszkole.
Wróciłam do domu załamana
– Niepotrzebnie znowu przyjeżdżałaś – usiłowała mnie przekonać. – Zaraz będę miała badania. Jedź do domu i odpocznij, po co tu będziesz siedziała?
– A kiedy będą wyniki tych badań?
– Nie wiem, chyba jutro.
– To zajrzę do ciebie po południu, jak będę jechała po dzieci, dobrze? Teraz już lecę, bo muszę załatwić ważną sprawę.
– Jedź, jedź, a po południu przywieź mi jakieś gazety albo książkę.
– Dobrze kochanie, trzymaj się – przytuliłam Basię.
Okazało się, że przeniesienie dzieci do pobliskiej szkoły i przedszkola wcale nie jest takie łatwe. Wszędzie twierdzili, że nie ma wolnych miejsc, może później, może za jakiś czas. Ja nie mogłam czekać. Wróciłam do domu załamana. W drzwiach przywitała mnie pani Stasia, moja pomoc domowa do sprzątania.
– Pani Beatko, co to u pani się stało?
– A co niby?
– Bałagan, zabawki, jakieś dziecinne rzeczy? I pies?
– Rany, zupełnie zapomniałam, że pani nic nie wie.
– O czym?
– Chyba już nie mam sił, pani Stasiu – bezradnie usiadłam na kanapie w salonie – nie wiem jak to ogarnąć.
– Co się stało?
– Muszę zaopiekować się dwójką dzieci. Nie wiem, jak to zrobić. Chyba nie umiem. Moja siostra jest w szpitalu. Nie wiem, jak jej pomóc – wyrzucałam z siebie słowa z prędkością karabinu i raptem dotarła do mnie straszna prawda. – Pani Stasiu – szepnęłam. – A co będzie jeśli ona nie wyzdrowieje? Jeśli Basia umrze? – głos mi się załamał i nagle rozpłakałam się przed tą obcą kobietą, a ona usiadła obok i przytuliła mnie jak matka.
– Cicho, dziecko, cicho – gładziła mnie po włosach, aż się uspokoiłam.
– Przepraszam – szepnęłam, wycierając nos. – Okropnie się rozkleiłam.
– Pani Beatko, niech pani weźmie prysznic, a ja zrobię kawę. Potem sobie siądziemy i wszystko mi pani opowie..
W kuchni nad kubkami z kawą opowiedziałam pani Stasi wszystko.
Już nie płakałam, ale czułam się zupełnie rozbita
– Nie dam sobie rady – zakończyłam cicho. – Nie mogę pomóc Basi, nie umiem zajmować się dziećmi, za tydzień muszę wracać do pracy, i co wtedy zrobię?
– Spokojnie, dziecko – pani Stasia nigdy tak się do mnie nie zwracała. Zawsze byłam dla niej panią Beatką, zawsze utrzymywała między nami dystans, a teraz głaskała mnie pocieszająco po ręce jak przyjaciółka.– Powinna pani przenieść dzieci do prywatnych placówek, przecież obie zdajemy sobie sprawę, że to może potrwać jakiś czas. Prywatne przedszkole jest w budynku naprzeciwko – ciągnęła moja gosposia. – Szkoła tuż za rogiem. Zapłaci pani, to przyjmą dzieci. A jak wróci pani do pracy, to ja będę przychodziła codziennie, odbiorę dzieci ze szkoły, przyprowadzę, nakarmię. Damy radę, proszę się nie zamartwiać.
– Mogłaby pani ? – szepnęłam z nadzieją.
– Damy radę – powtórzyła pani Stasia. – dobrze byłoby jednak, żebyś wcześniej niż zwykle wracała z pracy. Musisz przecież kiedyś odwiedzać siostrę. Dzieciom też trzeba poświęcić czas, one na pewno bardzo to przeżywają. Nie zamartwiaj się, będzie dobrze, musi być.
– Pani Stasiu – szepnęłam ze łzami w oczach. – Jak ja się pani odwdzięczę?
– Daj spokój – pogłaskała mnie po włosach. Już całkiem przeszła ze mną na ty. – Trzeba sobie pomagać.
Już następnego dnia zmieniłam Malwince szkołę, a Maćkowi przedszkole. I dyrekcja, i panie wychowawczynie, którym pokrótce naświetliłam sytuację dzieci, obiecały pomóc im zaadaptować się w nowym środowisku. Po południu próbowałam wybrać się z nimi na plac zabaw, ale nie bardzo nam się to udało. Dzieci były smutne i zmartwione, nie chciały biegać ani zjeżdżać na zjeżdżalni. W końcu Malwinka przyszła, prowadząc za rękę Maćka.
– Ciociu, możemy już iść do domu?
– Nie chcecie się bawić?
– Chcielibyśmy pojechać do mamy – powiedziała cicho dziewczynka.
Nie potrafiłam im odmówić, ale już w szpitalu wiedziałam, że nie był to najlepszy pomysł. Maciek tulił się do matki z płaczem, a Malwina siedziała cichutko na krzesełku z tak smutną minką, że serce mi się krajało, a co dopiero mówić o Basi. W nocy obudził mnie delikatny dotyk dziecięcej rączki.
– Ciociu – Malwinka stała nade mną zrozpaczona.
– Co się stało, kochanie?
– Maciek zrobił siusiu do łóżka.
Podniosłam się powoli, nie bardzo wiedziałam, jak zareagować.
– Ale nie będziesz na niego krzyczała? – mała najwyraźniej była przestraszona.
– Nie kochanie, oczywiście, że nie.
Przebrałam Maćka i wzięłam się do zmieniania pościeli, kiedy padło pytanie:
– Ciociu, mogę z tobą spać?
Nigdy w życiu nie spałam z dzieckiem, ale nie potrafiłam Maciusiowi odmówić.
– Oczywiście, skarbie. – Wzięłam go na ręce i już miałam wyjść, kiedy zobaczyłam przestraszone spojrzenie Malwiny, która najwyraźniej bała się, że zostanie sama w pokoju. – Chodź – wyciągnęłam do niej rękę. – Zmieścimy się wszyscy.
Nie wyspałam się, owszem, cały czas czułam rączki Maćka na swojej szyi, a Malwina mówiła coś niewyraźnie przez sen, ale w sumie nie było tak źle. Następnego dnia nie wysłałam ich do szkoły, spędziliśmy cały dzień razem, pani Stasia zrobiła obiad, a ja zabrałam dzieciaki do zoo. Miałam wrażenie, że trochę się rozluźniły. Wieczorem pojechałam do Basi, sama, dzieci zostały z panią Stasią. Siostra brała już chemię, nie czuła się po niej dobrze i nie chciała, aby dzieci widziały ją w takim stanie.
Wieczorem, kiedy poszły spać, popłakałam sobie ze strachu, z żalu nad Basią, nad dziećmi, i nad sobą. Pani Stasia głaskała mnie po głowie i powtarzała tylko: – Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze…
Choroba siostry zmieniła nie tylko moje życie
Kiedy wróciłam do pracy, kochana pani Stasia zajęła się domem i dziećmi. Uzgodniłam jednak z szefem, że przez jakiś czas będę wychodziła wcześniej, a część pracy będę zabierała do domu. Szef miał na początku ogromne opory, ale byłam cenionym pracownikiem, więc w końcu się zgodził. Weekendy spędzałam z dziećmi, odwiedzałam Basię – jeśli czuła się dobrze, to razem z Maćkiem i Malwiną, jeśli gorzej – to sama. Dzieci zostawały z panią Stasią, która od pewnego czasu była już dla nich ciocią Stasią. Wiktor dzwonił od czasu do czasu, ale nie miałam dla niego czasu…
A kiedy proponowałam mu wspólną wycieczkę ze mną i z dziećmi, to on nie miał czasu. Cóż, wyglądało na to, że zaczęliśmy się mijać.
Kilka dni temu Basia miała operację i za tydzień zabieram ją do domu. Lekarze twierdzą, że na razie jest dobrze i tym trzeba się cieszyć. Więc cieszymy się wszyscy, i ja, i dzieci, i pani Stasia, i nawet Węgiel czuje, że atmosfera w domu jest radosna.
Basia, oczywiście, uparcie twierdziła, że wraca z dziećmi do domu, ale przekonałyśmy ją obie z panią Stasią, że powinna na jakiś czas zatrzymać się u mnie. Potrzebuje jeszcze pomocy i opieki. Po cichu zaczęłam się zastanawiać, że może mogłybyśmy zamienić jej mieszkanie na inne i mogłaby zamieszkać blisko mnie. Przyzwyczaiłam się, że po pracy nie wracam już do pustego domu, że Malwina
i Maciek rzucają mi się na szyję, a Węgiel szczeka radośnie.
Choroba siostry zmieniła nie tylko moje życie, ona zmieniła mnie całą. Dzieci, które tuląc się do mnie, ogłaszają: „Kochamy cię, ciociu” – spowodowały, że pierwszy raz w życiu zaczęłam się zastanawiać – a może mogłabym mieć własne? Raczej nie z Wiktorem, bo nasze drogi już się rozeszły, ale może jeszcze kiedyś kogoś pokocham, a ktoś pokocha mnie. Dzisiaj opiekuję się Basią i siostrzeńcami – oni mnie kochają.