Reklama

Dzień zaczął się niewinnie – jak każdy majowy poranek, pełen słońca i śpiewu ptaków. Ale we mnie aż się gotowało. To miała być najpiękniejsza sobota w naszym życiu – dzień Pierwszej Komunii Zosi. Sukienka leżała jak marzenie, tort zamówiony, goście potwierdzeni. Michał od rana chodził jak w zegarku – krawat, koszula, jeszcze kawa dla mnie. Wszystko niby idealnie. Niby.

Reklama

Ja od tygodnia nie mogłam spać. Miałam złe przeczucia. Odkąd Michał wspomniał mimochodem, że „ktoś z rodziny ostrzegł go, że Krysia może się pojawić”, czułam, że to się nie skończy dobrze. Michał nie wiedział, co tak naprawdę oznacza jej obecność. Dla niego to była tylko była przyjaciółka, z którą się poróżniłyśmy o jakieś nieistotne sprawy. Ale prawda była znacznie gorsza.

Krysia wiedziała wszystko. A ja przez lata udawałam, że to nieprawda. Zosia – nasza Zosia – była owocem jednej, głupiej nocy, o której chciałam zapomnieć. Michał nie pytał. A ja nie mówiłam. I tak trwaliśmy w tym wygodnym kłamstwie. Tylko Krysia – kiedyś najbliższa mi osoba – wiedziała, jak było naprawdę. I że Michał nie jest biologicznym ojcem.

Przy śniadaniu trzymałam w dłoniach filiżankę z herbatą, ale nie mogłam jej podnieść do ust. Ręce mi drżały.

– Dostałem wczoraj wiadomość od twojej matki – powiedział Michał, nie patrząc na mnie. – Podobno widziała Krysię na rynku. Pytała o komunię Zosi.

– A co ją to obchodzi? – starałam się brzmieć obojętnie.

– No właśnie nie wiem. Ale mama mówiła, że wyglądała, jakby coś planowała. Może po prostu chce złożyć życzenia. W końcu jest matką chrzestną.

– Tyle lat nie miała kontaktu z Zosią, a teraz nagle się interesuje? – prychnęłam. – Niech sobie planuje.

– Aga… Ty chyba nie chcesz, żeby ona się pojawiła, prawda?

– Michał… – spojrzałam mu w oczy. – Ona nie przyjdzie. Nie psujmy tego dnia, dobrze?

On skinął głową, ale widziałam, że czuje napięcie. A ja? Ja tylko się modliłam, żeby Krysia jednak się nie zjawiła. Żeby zniknęła z naszego życia tak, jak zrobiła to przed laty. Ale gdzieś w głębi wiedziałam, że ta cisza to tylko początek burzy.

Czułam, że to początek piekła

Kościół był pełen światła, dzieci w białych albach wyglądały jak anioły. Zosia siedziała w pierwszym rzędzie, spięta, z lekko otwartymi ustami – taka dumna, taka przejęta. Patrzyłam na nią i miałam ochotę płakać – ale nie z radości. Bo kiedy kapłan podchodził do ambony, a organy zaczęły grać cicho pierwszą pieśń, zobaczyłam ją. Stała z tyłu, oparta nonszalancko o ławkę, w granatowej sukience i z uśmiechem jakby nic się nie stało. Krysia. Spojrzała w moją stronę i uniosła brew, jakby mówiła: „A jednak przyszłam, Agatko”. Serce waliło mi jak młotem. Przez moment wydawało mi się, że zaraz zemdleję, że ktoś musi mnie podtrzymać. Ale nie. Zacisnęłam zęby. Nie, nie dzisiaj. Nie pozwolę jej zepsuć tego dnia.

– Aga… – matka szepnęła mi do ucha, nachylając się z sąsiedniej ławki. – To ona?

– Tak – wysyczałam. – Nie wierzę, że ma tyle tupetu.

– Chyba chce coś udowodnić.

– Nic nie udowodni. Nie dzisiaj. Nie zepsuje mi tego dnia. Nie pozwolę.

Zosia w tym momencie odwróciła się do mnie, szukając wzrokiem mojego spojrzenia. Uśmiechnęłam się do niej tak szeroko, jak tylko umiałam, chociaż w środku czułam się jak zranione zwierzę. Krysia podeszła bliżej, jakby nic się nie stało. Usiadła dwa rzędy za nami, wyprostowana, jakby należała tu bardziej niż ktokolwiek inny. Czułam, że to początek piekła.

Miałam sporo do stracenia

Restauracja była elegancka jak na nasze możliwości. Świeże kwiaty, obrusy jak śnieg, kelnerzy w bieli – wszystko wyglądało idealnie. Zosia była w centrum uwagi – dorośli chwalili jej sukienkę, dzieci już kombinowały, jak zniknąć z sali i pobiec na plac zabaw. Michał był uśmiechnięty, rozluźniony. Przez chwilę udawało mi się zapomnieć o niej. Do momentu, aż zobaczyłam znajome obcasy wchodzące na salę. Krysia. Jakby nigdy nic, jakby była zaproszona, jakby wszystko było jej. Z uśmiechem podeszła do Zosi i złożyła jej życzenia, całując ją w policzek. Zosia była zdezorientowana, spojrzała na mnie pytająco, ale ja tylko pokiwałam głową. Nie tutaj. Nie teraz.

– Co ona tu robi? – syknęła moja siostra, podchodząc do mnie.

– Weszła jak do siebie – odparłam. – Chyba nikt nie miał odwagi jej zatrzymać.

– Może trzeba było?

– Nie chcę scen. Nie dzisiaj.

Zebrałam się w sobie i podeszłam do niej. Stała przy bufecie, sącząc wino i rozmawiając z jakimś kuzynem Michała, jakby byli starymi znajomymi.

Nie masz prawa tu być – powiedziałam przez zaciśnięte zęby.

– Mam prawo być przy mojej chrześnicy w jej wielkim dniu – odparła cicho, ale z tym charakterystycznym dla niej uśmiechem. – To przecież rodzina, prawda?

– Ostrzegam cię. Nie waż się.

– Ja nic nie muszę. Ty za to masz sporo do stracenia.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, uniosła kieliszek i odeszła, zostawiając mnie z szybko bijącym sercem. To było tylko preludium.

Nie mogłam oddychać

Byliśmy już po obiedzie, dzieci dostawały deser, dorośli sięgali po kolejne kieliszki. Michał wstał, żeby powiedzieć parę słów – klasyczne podziękowania dla rodziny, księdza, nauczycielki Zosi. Potem wywołał mnie gestem, żebym dodała coś od siebie, ale tylko się uśmiechnęłam. Miałam wrażenie, że gdy tylko otworzę usta, coś we mnie pęknie.

Wtedy stało się coś, czego się bałam. Co przeczuwałam. Krysia wstała.

– Przepraszam – powiedziała, stukając delikatnie łyżeczką o kieliszek. – Chciałam tylko dodać kilka słów. Jeśli mogę?

Zapadła cisza. Michał spojrzał na mnie pytająco, a ja – z zaciśniętymi szczękami – skinęłam głową.

– Zosia... – zaczęła, zwracając się do mojej córki z tą swoją miękką, spokojną intonacją. – Jesteś cudowną dziewczynką. Wrażliwą, bystrą, ciepłą. I jesteś taka podobna do swojej mamy. Tak bardzo. Aż trudno uwierzyć, że... czasem krew nie potrzebuje nazwiska, żeby mówić sama za siebie. Zamrugałam. Zosia spojrzała na nią z uśmiechem. Ale reszta sali zamarła. Michał siedział nieruchomo jak kamień. Przez sekundę miałam wrażenie, że zaraz wszystko się wyda.

Goście niepewnie zaczęli klaskać. Krysia usiadła. Michał wciąż się nie poruszył.

– Co ona miała na myśli z tą krwią? – zapytał chwilę później, nachylając się do mnie.

– Nie wiem – odpowiedziałam szybko. – Ona zawsze mówi rzeczy, które nic nie znaczą.

– Ale ty zbladłaś, Aga…

Nie miałam siły udawać. Wstałam i wyszłam na chwilę do toalety. Musiałam się upewnić, że mogę jeszcze oddychać.

Wszystko się rozpadło na kawałki

Zrobiliśmy zdjęcia przy torcie. Zosia była w siódmym niebie – duma aż promieniowała z jej twarzy. A ja… czułam się jak statystka w jakimś kiepskim filmie, którego zakończenie już dawno znam. Udawałam spokój, żartowałam, nalewałam kawy. Ale kiedy ostatni goście zaczęli się zbierać, wiedziałam, że to się nie skończy dobrze.

Kiedy tylko drzwi się zamknęły za moją ciotką, Michał odwrócił się do mnie.

– Teraz mi powiedz – powiedział cicho. – Co to miało znaczyć?

Udawałam, że nie rozumiem.

– Ten tekst o krwi. O podobieństwie. Aga, nie udawaj, że nie słyszałaś.

– Michał…

– Powiedz mi prawdę. Tu i teraz. Krysia coś wie. A ja mam wrażenie, że nie jestem jedynym, który się dziś czegoś dowiedział.

Zamilkłam. Patrzył na mnie długo. Czekał.

– To był jeden raz – wydukałam w końcu. – Myślałam, że nigdy się nie dowiesz...

Zamilkł.

– Czyja ona jest?

– To… to było dawno.

– Ale jesteśmy od dziewięciu lat, Agata. Od dziewięciu lat wychowuję z tobą dziecko. Moje dziecko – jego głos zadrżał. – A ty nigdy mi nie powiedziałaś?

– Bałam się. Myślałam, że to nie ma znaczenia. Bo to ty jesteś jej ojcem. Zawsze byłeś.

Michał odwrócił się. Wziął marynarkę. Kluczyki do auta.

– A Krysia? Wiedziała od początku?

Skinęłam głową.

– I to dlatego zniknęła? – zapytał gorzko. – Czy to dlatego ją znienawidziłaś?

Nie odpowiedziałam. Bo wszystko w tamtej chwili się rozsypało. Michał wyszedł, trzaskając drzwiami. Zosia, nieświadoma, kręciła się jeszcze przy pudełkach z prezentami. A ja stałam sama, przy resztkach tortu, który miał być symbolem miłości i rodziny.

Kłamałam, ale z miłości

Była już prawie dwudziesta, kiedy wyszłam przed lokal. Goście odjechali, Michał zniknął kilka godzin wcześniej, a Zosia usnęła wyczerpana na tylnym siedzeniu auta mojej matki. Powiedziałam, że zostanę jeszcze chwilę, żeby posprzątać. Kłamałam. Potrzebowałam ją znaleźć. Krysia stała oparta o barierkę i wyglądała, jakby czekała tylko na mnie.

– Zadowolona? – zapytałam bez przywitania.

– Zależy. Ty jesteś?

Podeszłam bliżej. Zapach jej perfum uderzył mnie jak kiedyś, jak dawniej, kiedy byłyśmy nierozłączne.

Zniszczyłaś mi rodzinę.

– Nie. Ty to zrobiłaś dawno temu. Ja tylko zdmuchnęłam kurz – odparła zimno.

– Miałaś być jej matką chrzestną. A teraz? Jesteś tylko wyrzutem sumienia, który postanowił zrobić teatr.

– Może. Ale patrzyłam, jak Michał wychowuje nie swoje dziecko, jak ty budujesz dom na kłamstwie. Myślałaś, że to się nigdy nie wyda? Że da się żyć w tym teatrze wiecznie?

– Tak, myślałam. Bo kłamałam z miłości.

– A ja? – parsknęła. – Ja też cię kochałam, głupia. Jak siostrę. Ale po tym, co zrobiłaś... Zostawiłaś mnie z tym całym bałaganem. Nie miałaś odwagi przyznać się ani do faceta, ani do dziecka. Zostawiłaś mnie z prawdą, którą niosłam sama przez lata.

– I postanowiłaś się zemścić?

– Nie. Postanowiłam ci przypomnieć, że prawda nie znika tylko dlatego, że ją zamkniesz w szufladzie.

Spojrzała na mnie z pogardą. Potem odwróciła się i odeszła. Bez słowa więcej. Bez pożegnania. Stałam na pustym chodniku, z wiatrem targającym moją sukienką i świadomością, że wszystko, co znałam, rozpadło się jak domek z kart.

Przeszłość niestety miała moc

Dom był cichy. Zbyt cichy. Zosia leżała na łóżku, skulona w swojej komunijnej sukience, która od wieczora zdążyła się trochę wymiąć. Oddychała płytko, zmęczona emocjami, których nawet nie rozumiała. Usiadłam na brzegu łóżka i pogładziłam ją po głowie.

– Mamusiu… – mruknęła przez sen. – A tata czemu nie został przy torcie?

Zacisnęłam powieki.

– Musiał coś załatwić, kochanie – szepnęłam. – Ale wróci. Na pewno wróci…

Nie wiedziałam, czy mówię to jej, czy sobie. Po cichu zeszłam do kuchni. Na stole wciąż stał kawałek tortu. Biała masa, cukrowy różaniec, złoty napis „Zosia”. Wszystko wyglądało idealnie. Jak makieta życia, które tylko z zewnątrz sprawiało wrażenie poukładanego. Zadzwoniłam do Michała. Raz. Drugi. Za trzecim razem po prostu usiadłam przy stole i czekałam, aż telefon przestanie próbować się połączyć. Nie odebrał.

Spojrzałam na ścianę, na zdjęcie naszej trójki z wakacji w Jastarni. Wszyscy w słońcu, z uśmiechami, które dzisiaj wydawały się groteskowe. Wtedy wierzyłam, że przeszłość nie ma już mocy. Dziś wiedziałam, że to była tylko kwestia czasu. Krysia zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Przeszła jak burza. Zostawiła po sobie ciszę. I zgliszcza.

Agata, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama