Reklama

Ojciec Szymka, wybierając miejsce na wakacyjny dom, kierował się lokalizacją. Wokół jak okiem sięgnąć tylko pola i las, nawet wiejska droga omijała szerokim łukiem posiadłość, a to gwarantowało piękne widoki i święty spokój. W szopie stały rowery, którymi w każdej chwili można było dojechać do wsi po chleb i mleko. Leśnym duktem, na skróty było dużo szybciej niż drogą. Tak opowiadał Szymek, wspominając rodzinne wypady na łono natury. Słuchałam go jednym uchem, starając się stłumić obawy, gdyż to, co widziałam przed sobą, raczej nie nadawało się na rowerową trasę.

Reklama

– Strasznie tu dużo śniegu – powiedziałam z powątpiewaniem. – Dobrze, że ubitego, inaczej nie przejechalibyśmy.

– Na szczęście ostatnio nie padało – zgodził się Szymek, dodając lekko gazu. – Ta droga bywa zimą nieprzejezdna.

– Żartujesz? A jeśli nas zasypie?

– To zostaniemy do wiosny i będzie bardzo romantycznie – objął mnie prawą ręką.

Zaraz jednak musiał ją uwolnić, żeby zredukować bieg.

– Zobacz! – rzuciłam się do przodu, prawie rozpłaszczając na szybie. – To chyba krew! Coś tu się stało!

Na drodze widać było wyraźne ślady. Szymek zatrzymał samochód, wysiedliśmy. Krwawy ślad kończył się na drodze, im dalej w las, tym posoki było więcej. Idąc szkarłatnym tropem dotarliśmy do miejsca gdzie najpewniej rozegrał się jakiś dramat znaczony kałużą krwi. Była całkiem świeża.

Tu kłusownik zabił sarnę – zgadywał Szymek, oglądając wydeptany, zabarwiony czerwienią śnieg. – Potem niósł ją do drogi, więc ślady są coraz bardziej skąpe. Zwierzę przestawało krwawić.

– I zgubiło buty – dodałam, pokazując znalezionym patykiem wystający ze śniegu męski walonek solidnego rozmiaru.

– Oż, kurka! – Szymek rzucił się odkopywać resztę.

Zamknęłam oczy, domyślając się, co znajdzie.

Wystraszyliśmy się nie na żarty

– A wy tu czego? Nie wolno tu chodzić – wydawało mi się, że przemówił świerk.

Od gałęzi oderwała się wysoka postać w zielonym mundurze. Leśnik. Ciekawe, jak długo tam stał.

– Dzień dobry, panie Waldemarze – ucieszył się Szymek, przestając kopać.

– Przyjechałem z dziewczyną na weekend, zatrzymaliśmy się na drodze, bo... – wskazał bezradnym gestem krwawe ślady na śniegu.

– I niepotrzebnie, Szymek. Tu nic do oglądania nie ma. Idźcie do samochodu, jeszcze macie kawałek drogi do przejechania, zdążycie przed śnieżycą. Wieczorem zacznie padać. I pamiętaj, żeby okiennice dobrze na noc zamykać.

– Po co? Ojciec nigdy tego nie robił, mówił że tu jest bezpiecznie, jak nigdzie na świecie.

– Latem inaczej, zimą inaczej – odparł wymijająco leśniczy, poprawiając zwisającą z ramienia dubeltówkę. – No dalej, jedź już, Szymek.

– Wie pan, czyja to krew? – odważyłam się wtrącić.

– Jelonka. Kłusownik ubił.

– A but? Co tu się stało? Zawiadomił pan policję?

– Szymek, zabierz ją, zanim się zdenerwuję – huknął leśnik, zdejmując powoli z ramienia broń.

– Chyba nas pan nie postrzeli? – chojrakowałam.

Szymek prawie siłą wsadził mnie do samochodu.

– Z miejscowymi trzeba dobrze żyć, czasem ustąpić, tu inaczej nie da rady – tłumaczył, włączając silnik. – Tutejsi ludzie trzymają ze sobą, jak się z jednym pokłócisz, masz przeciwko sobie całą wieś. Oni tu są wszyscy skoligaceni. Zapomnijmy o zdarzeniu, nic wielkiego się nie stało.

Bałam się o Szymka

Nocą spadł śnieg i zrobiło się zimno, bo wyłączyło się ogrzewanie.

– Nie ma prądu, pewnie śnieżyca zerwała trakcję – stwierdził Szymek. – Rano, jak się zrobi widno, uruchomię generator, o ile ojciec zostawił paliwo.

Niestety, kanister okazał się pusty. To był dopiero początek kłopotów. Chcieliśmy pojechać na stację benzynową, ale samochód nie odpalił. Wysiadł akumulator.

– Stary rzęch – wściekł się Szymek.

– Pójdę do wsi, sprowadzę pomoc.

– Idę z tobą – zaczęłam się ubierać.

– To dość daleko, zmęczysz się. Sam szybciej dojdę.

I tyle go widziałam. Zostałam w zasypanym śniegiem domu na odludziu, w pobliżu którego niedawno rozegrał się dramat. Wyobraźnia podsuwała mi obrazy rodem z horroru, jakoś nie mogłam uwierzyć w śmierć jelonka, który nosił walonki.

Dopóki było widno, humor mi dopisywał. Znalazłam świece, na wszelki wypadek porozstawiałam je w pokojach.

Zadzwoniłam do Szymka, ale jego telefon nie odpowiadał. Pomyślałam, że się rozładował. Spojrzałam na swój. Bateria była na wyczerpaniu, przełączyłam ją na tryb oszczędny.

Kilka godzin później zaczęłam wariować z niepokoju. Szymek nie wrócił, nie było z nim kontaktu. Mój telefon padł, nie mogłam go naładować. Zapadł zmrok.

Drżącymi rękami zapaliłam wszystkie świece. Ich migotliwy blask trochę podniósł mnie na duchu, ale wywołał na ścianach setki tajemniczych cieni. Martwiłam się o Szymka. Obiecałam sobie, że jeśli nie wróci do rana, pójdę do wsi i zorganizuję poszukiwania.

Wystraszyłam się nie na żarty

Owinęłam się kocem i usiadłam w fotelu. Przypomniałam sobie, że nie zamknęłam okiennic, jak radził leśniczy. Ciemne prostokąty okien przyciągały wzrok jak magnes. Uświadomiłam sobie, że z zewnątrz jestem doskonale widoczna, bo oświetlona przez świece. Powinnam zamknąć te cholerne okiennice.

Zebrałam się na odwagę, odrzuciłam koc, żeby wyjść na dwór i wtedy usłyszałam stukanie. Ktoś dobijał się do okna. Wyjątkowo natrętnie, bo początkowe nieśmiałe pukanie przerodziło się w gwałtowny łomot. Złapałam leżący na blacie kuchenny nóż.

– Kto tam? Proszę odejść – krzyknęłam.

Łomot ustał. Po chwili coś skrzypnęło. Skuliłam się, żeby nie być widoczna i na czworakach dotarłam do okna. Ktoś tam był, wyraźnie słyszałam. Serce biło mi jak oszalałe. Bałam się. „Szymek, gdzie jesteś?!”. Wyjrzałam ostrożnie ponad parapetem. Okiennica zamykała się powoli, skrzypiąc zawiasami. „Pewnie wiatr”, pomyślałam i odetchnęłam z ulgą. Wyprostowałam się. W tej samej chwili zza drewnianego skrzydła wyjrzała męska postać. Zobaczyłam wszystko jednocześnie. Ciemną sylwetkę na białym śniegu i twarz w oknie. Odskoczyłam jak oparzona. Nie było sensu wołać ratunku, nikt by nie usłyszał.

– Jestem uzbrojona, nie podchodź – krzyknęłam histerycznie.

Mężczyzna odstąpił od okna i stanął nieruchomo, jakby mi się pokazywał. Wcale mnie to nie uspokoiło, było coś nienaturalnego w jego bezruchu.

– Dzwonię po policję – zagroziłam desperacko, starając się nie myśleć o milczącym, pozbawionym zasilania telefonie.

– To ja, Waldemar – dobiegło mnie zza okna. – Pani się nie boi, okiennice zamykam. Mówiłem, że trzeba.

Osłabłam z ulgi. Zaprosiłam leśniczego do środka i opowiedziałam o swoich obawach. Szymek nie wrócił i nie dawał znaku życia. Waldemar słuchał, taksując wzrokiem pomieszczenie. Dostrzegł milczący telefon, świece. Miałam niemiłe wrażenie, że zaginięcie mojego chłopaka nie jest dla niego nowiną. W ogóle się nie przejął. Stał, patrzył i nic nie mówił. Nie budził zaufania. Wyraźnie czułam, że dzieje się coś dziwnego. Wydawało mi się, że leśnik przyszedł się upewnić, czy nie sprawię kłopotów. Komu? Przypomniałam sobie wystający ze śniegu but i kałużę krwi. Przełknęłam ślinę.

– Proszę mi pożyczyć telefon, chcę zgłosić zaginięcie Szymka – zażądałam rozpaczliwie.

– Nie trzeba. Poszukam go, znam teren jak nikt inny. My tu sami załatwiamy swoje sprawy.

Zabrzmiało jak groźba. Nie nastawałam dłużej, i tak nic bym nie osiągnęła. Postanowiłam, że rano dotrę do wsi, a jak będzie trzeba, to i do miasteczka. Opowiem policji o krwi na śniegu, dziwnym zachowaniu leśniczego i zaginięciu Szymka. Bałam się iść nocą, mogłabym zabłądzić, ale w świetle dnia to co innego. Jakoś trafię, chociaż miejska ze mnie dziewczyna.

– Niech pani nie wychodzi, tu jest pani bezpieczna – leśnik jakby usłyszał moje myśli.

– A gdzie indziej nie? – podchwyciłam. – Co tu się dzieje?

– Nie wasza sprawa. Ani Szymka, ani pani. Radzę o tym pamiętać. Niepotrzebnie przyjechaliście, zająłem się wami przez wzgląd na ojca Szymona, ale proszę nie przeciągać struny.

– Bo co się stanie?

Waldemar wzruszył wymownie ramionami. Ten gest mówił: „Zrobisz, jak zechcesz, zostałaś ostrzeżona. Co będzie dalej – nie moja sprawa”. Ano właśnie, nie jego. Nie mogłam tkwić w tym odludnym domu jak kołek.

Leśniczemu nie patrzyło dobrze z oczu

Rano wyruszyłam na wędrówkę. Na myśl, że mogłabym kręcić się w kółko po lesie robiło mi się słabo. Wciąż pamiętałam sterczący ze śniegu but, szkarłatną plamę krzepnącej krwi i znaczące drogę rozpaczliwej ucieczki drobniejsze plamki, które kończyły się przy drodze. Nie wierzyłam, że krew należała do jelonka. Zwierzęta nie chodzą w butach, poza tym leśniczemu nie patrzyło dobrze z oczu. Za bardzo mu zależało, żeby nas stamtąd wyekspediować. Nie, żebym chciała dłużej zostać w tym ponurym miejscu, ale pośpiech, z jakim leśniczy wyprawił nas do samochodu, był nad wyraz podejrzany.

Tego ranka szczęście mi dopisało. Na świeżym śniegu widziałam jak na dłoni ślady butów Waldemara. Poszłam tym tropem. Po dwóch godzinach marszu usłyszałam szczekanie psów. Trafiłam do leśniczówki! Postanowiłam zachować ostrożność. Przyczaiłam się za drewnianym płotem i obserwowałam obejście. Niedługo, bo psy natychmiast mnie zdradziły. Wsadzały nosy w sztachety, merdały ogonami, a daleki krewny husky nawet radośnie wył. Zamieszanie wywabiło z domu zażywną kobietę o matczynym wyglądzie. Widząc ją, natychmiast się ujawniłam.

– Pani wejdzie – zachęciła mnie gestem. – Urodzaj na gości dziś mamy, bo świtaniem mąż przyniósł do domu Szymona.

– Szymka?!

– Ano. Nieprzytomnego w lesie znalazł.

„Jelonka w bucie też znalazł” – pomyślałam, biegnąc do tapczanu, na którym spoczywał Szymek. Cały i zdrowy! To znaczy, prawie. Na głowie miał zimny okład z ręcznika.

– Pomóż mi się pozbierać i spadamy stąd – wyszeptał mi we włosy, pozorując czułe powitanie.

– Ale co...

– Ktoś uderzył mnie w głowę. W lesie, więcej nie pamiętam – wymamrotał.

W przypływie nadludzkich sił wyciągnęłam go stamtąd. Jakoś doszliśmy do szosy, na polecenie Szymka omijając wieś i złapaliśmy okazję. Życzliwy kierowca dowiózł nas do najbliższego przystanku, skąd wróciliśmy do domu busem.

– Dobrze zrobiliście, po samochód pojedziemy za kilka dni – powiedział tata mojego chłopaka.

Dziwne wieści

Tydzień później wrażenia zbladły, byłam gotowa uwierzyć, że nic tajemniczego się nie działo, wszystko można rozsądnie wyjaśnić, nie angażując przy tym wyobraźni. Ponownie zajechaliśmy do domu na odludziu, ojciec Szymona zostawił nas i pojechał po paliwo do generatora. Wrócił z dziwnymi wiadomościami.

Opowiedziano mu o niespodziewanej śmierci pana Gienka, gospodarza, który chciał sprzedać letnikom kawałek ziemi wraz z dostępem do rzeki, przez którą przepędzano bydło na letnie pastwiska.

– To zarazem tragedia i szczęśliwy traf dla miejscowych – mówił mój przyszły teść. – Gienek się upił, zasnął na śniegu i zamarzł na śmierć. Jego ciało znalazły dzikie zwierzęta i gdyby nie leśniczy, rodzina nie mogłaby wyprawić pogrzebu. Spadkobiercy gospodarza wycofali się ze sprzedaży, a nadrzeczne tereny znów będą wiosną dostępne dla wszystkich. Jak zawsze.

Reklama

Oczyma wyobraźni zobaczyłam zakrwawiony but wystający ze śniegu. Leśnik miał rację, napatoczyliśmy się z Szymkiem w niewłaściwym momencie. Coś mi się wydawało, że nielojalny wobec wsi gospodarz wcale nie miał lekkiej śmierci.

Reklama
Reklama
Reklama