Reklama

Kocham Hel. To znaczy cały Półwysep Helski. Szczególnie wiosną i jesienią. Nie tylko dlatego, że turystów tam wtedy mało, ale i najpiękniej wschodzi i zachodzi słońce, chmury na niebie przybierają najwspanialsze kształty, błękit nieba jest najbardziej lazurowy, wiatr najbardziej pachnie morzem, a jeśli już pada deszcz – to jest słony.

Reklama

Mam też osobiste powody, żeby kochać to miejsce. Kiedyś, dawno temu, gdy miałem dwadzieścia lat, spotkałem tam dziewczynę, która została w moim sercu i w mojej pamięci na zawsze. Widziałem ją zaledwie jeden dzień, ale to wystarczyło, bym kompletnie stracił dla niej głowę. Zakochałem się bez pamięci i, jak się wkrótce okazało, bez nadziei na przyszłość.

Pamiętam, jakby to było wczoraj. Spotkaliśmy się na molo w Juracie. Ona – w letniej sukience w kwiaty i białych tenisówkach, w słomkowym kapeluszu i ciemnych okularach, z kolorową torbą plażową na ramieniu. Ja – w nienagannie wyprasowanym mundurze z wielkim kołnierzem i w marynarskiej czapce bez daszka ze złotym napisem „ORP Wodnik” na granatowym otoku. Stała oparta o barierę i po prostu patrzyła na mnie. W upalny dzień w wyjściowym uniformie i błyszczących pantoflach musiałem wyglądać trochę zabawnie. Była tak piękna, że stanąłem i gapiłem się na nią jak na gwiazdę filmową. Chciałem powiedzieć coś miłego, ale zabrakło mi języka w gębie. Wyprężyłem się więc jak na musztrze i tylko sprężyście zasalutowałem.

Uśmiechnęła się szeroko i z powiedziała:

– Spocznij, marynarzu. Mam na imię Joanna.

Zobacz także

Stałem wyciągnięty jak struna i nie śmiałem drgnąć, aż wreszcie ona oderwała mi rękę od czapki.

– Wystarczy – zaśmiała się. – Nie jestem admirałem, tylko zwykłą dziewczyną. Może zdradzisz, jak masz na imię. Czy to tajemnica wojskowa?

– Andrzej… – wydukałem. – Bardzo mi miło, Joanno.

– Wystarczy Aśka – odpowiedziała. – Świetnie ci w mundurze… – dorzuciła i strzeliła oczami tak, że zrobiło mi się bardziej gorąco od emocji niż od letniego słońca.

Podałem jej ramię i poszliśmy na koniec długiego pomostu. A kiedy wracaliśmy, byłem już tak zakochany, że nie widziałem poza Joanną świata.

Całe popołudnie spacerowaliśmy, rozmawialiśmy, żartowaliśmy. Była cudowna, inteligentna, zabawna… Wydawało mi się, że czas się zatrzymał i marzyłem, żeby nie ruszył z miejsca. Niestety, w pewnym momencie Joanna spojrzała na zegarek.

– Muszę iść, o dziewiętnastej mamy kolację – powiedziała. Była na obozie studenckim i obowiązywał ją obozowy rygor.

– Ja mam czas do dwudziestej. Odprowadzę cię.

I szedłem przez całą Juratę z najpiękniejszą dziewczyną pod ramię, dumny jak paw. Stanęliśmy na zalesionej ulicy, pod domem, w którym mieszkały studentki. Trzymałem dłoń Joanny i już tęskniłem.

– Zobaczymy się jutro? – spytałem z nadzieją.

– Tak. Jasne, że tak – uśmiechała się.

– Na molo?

– Tak.

– W południe?

– Tak… – zwinnie cmoknęła mnie w policzek i pobiegła do wejścia. – Do zobaczenia!

Uświadomiłem sobie, że nic nie wiem o tej dziewczynie

Stałem tam jeszcze przez chwilę i powoli ruszyłem do Jastarni, gdzie w strażnicy WOP nocowałem z kilkoma kolegami z okrętu. „Joanna…” – myślałem cały czas i uśmiechałem się do swego losu. W Jastarni zatrzymałem się przy straganie z pamiątkami. Wybrałem najpiękniejsze serduszko z ciemnego bursztynu. „Będzie na jutro” – pomyślałem i schowałem je do portfela.

Z zadumy wyrwało mnie pikanie zegarka. Siedziałem na wydmie wpatrzony w powierzchnię Bałtyku. Nie odczuwałem upływu czasu, a tu – już południe. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem fiolkę z lekarstwami. „Dwie białe i jedna żółta” – liczyłem z uśmiechem. Połknąłem piguły i popiłem wodą z butelki. Majowe słońce złociło piasek na szerokiej plaży Juraty. Cisza, spokój. Spokojnie spacerowałem brzegiem morza i wróciłem myślami do tamtego dnia…

Po powrocie do strażnicy cały czas myślałem o Joannie. Ba! Układałem plan jutrzejszego spotkania: spacer, plaża, kawiarnia… Usnąłem, zanim odtrąbiono capstrzyk.

Poderwał mnie dziki krzyk: „marynarze z Wodnika, pobudka! Wracacie na okręt”. Jak automat zerwałem się, ubrałem i po kilku minutach siedziałem z kumplami w samochodzie, który miał nas zawieźć do Gdyni.

Katastrofa! Byłem zdruzgotany – Joanna! Środek nocy, a ja z każdą minutą oddalałem się od niej i nie mogłem dać jej znać, że muszę, że jadę, że alarm, że okręt, że… Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że nic o niej nie wiem. Joanna – tyle miało wystarczyć do jutra. Żadnych adresów, telefonów, nic… Chciało mi się wyć – czułem, że ją tracę. Na zawsze. I nic nie mogłem na to poradzić.

Rejs trwał prawie trzy miesiące. Zaliczałem wachty, dyżury, służby i ciągle myślałem, że może ją jeszcze spotkam. Ale powoli zdawałem sobie sprawę, że tylko się łudzę.

Życie szło swoim rytmem i ja razem z nim. Wróciłem po służbie do domu.

– Jakiś smutnawy jesteś – zagadnęła mnie siostra po kilku dniach. – Inni się po wojsku cieszą, a ty jakbyś żałował, że masz to za sobą…

– Ech, Kryśka… – powiedziałem.

– Nie masz pojęcia, co się stało…

I opowiedziałem jej całą historię. Niestety, po trzech latach w marynarce nie miałem pojęcia, że Kryśce odbiło: wessała ją metafizyka. Wierzyła w znaki, wróżby, reinkarnację, wędrówkę dusz. I okropnie mnie tym irytowała. Jej zdaniem nie zdarzało się nic, czego nie przepowiedziano.

– Wyjdź wreszcie za mąż, może wywietrzeją ci te transcendenty, karty i znaki – mówiłem. Drażniło mnie jej przekonanie, że nasze życie nie zależy od nas samych i różnych przypadków, tylko od tego, jak się ułożą fusy po kawie.

A Kryśka przekonywała, że przeznaczenie działa niezależnie od tego, czy w nie wierzę, czy nie. Pukałem się znacząco w czoło i kończyłem rozmowę. Wściekało mnie, kiedy słyszałem, że „tak chciał los, nie było wam pisane, gwiazdy chciały inaczej, nie byliście sobie przeznaczeni”. Nie chciało mi się tłumaczyć, że wtedy to Marynarka Wojenna decydowała o moim losie.

Nie zwracałem uwagi na przepowiednie siostry

Wstałem z wydmy. Otrzepałem spodnie i ruszyłem do kwatery. Patrzyłem na fale i pustą plażę. „Od lat ten sam widok, takie samo morze, słońce, piasek” – pomyślałem. I ja, podobny do tego widoku: co roku przyjeżdżam na Hel pchany naiwną nadzieją, że może na molo w Juracie, na deptaku w Helu, czy na plaży w Chałupach spotkam piękną Joannę w kwiecistej sukience. Uśmiechnąłem się do swoich wspomnień i marzeń. Szedłem pustą ścieżką i wdychałem pachnące lasem powietrze.

Moje życie toczyło się zwyczajnie. Pracowałem, skończyłem studia, znalazłem mieszkanie, wciągnęła mnie fotografia. Nie zwracałem uwagi na dobre rady, przestrogi i przepowiednie siostry – sam decydowałem, co będę robił. Magiczne zabiegi Kryśki przestały mnie męczyć, kiedy wyszła wreszcie za mąż. I choć twierdziła, że termin ślubu wynikał z układu gwiazd i planet, prawda była bardziej przyziemna: siostra całkiem zwyczajnie zaszła w ciążę. Nie dokuczałem jej, ale cieszyłem się, że normalne życie wyrwie ją z obsesyjnej wiary w przeznaczenie. I tak się stało. Jeszcze tylko po śmierci ojca, a potem mamy mówiła coś o „fatum i złym losie”. Więcej już o tym nie wspominała.

Zachmurzyło się. Rozejrzałem się i zorientowałem, że jestem w obcym miejscu. Nie poznawałem tego kawałka lasu. Drogę do domu znałem na pamięć, odróżniałem fragmenty wydmy, drzewa. Tymczasem zagapiłem się, zadumałem i poszedłem za daleko. „Ot, pierdoła…” – skarciłem sam siebie. „Wracać do mojego przejścia przez las, czy przejść do asfaltu?” – zastanawiałem się przez chwilę. „Pójdę do szosy” – zdecydowałem. Zrobiłem regulaminowe „w tył zwrot” i ruszyłem – przecinka powinna być za kilkadziesiąt metrów. Droga wznosiła się i zakręcała, ale nie sposób tu zabłądzić. Po chwili skręcałem już w las. Jeszcze chwila i miałem przejść przez tory. I wtedy zobaczyłem na skraju ścieżki rower. Nieduży, fioletowy, błyszczący. „Pewnie jakiejś dziewczynki”.

Zaniepokoiłem się, bo właścicielki przy nim nie było. Rozejrzałem się wokół – pusto. Zbiegłem w zagłębienie terenu i wtedy ją zobaczyłem.

Miała sześć, może siedem lat – trudno mi to ocenić, nie ożeniłem się, nie mam dzieci, a siostrzeńcy już dawno dorośli. Była nieprzytomna. Leżała obok drzewa, jakby się o nie oparła i upadła. Kolorowe leginsy, zielona kurteczka z kapturem, sportowe buciki. Jasne włosy zasłaniały część bardzo bladej buzi.

Żadnej krwi, zadrapań, siniaków. Podbiegłem do dziecka i sprawdziłem puls i oddech – były słabo wyczuwalne. Chwyciłem ją na ręce i pognałem w stronę zabudowań. Wydawała się lekka jak piórko. Podtrzymywałem jej głowę i starałem przemieszczać się tak, żeby dzieciak bardzo się nie trząsł. „Oby do samochodu” – myślałem. „Już niedaleko”. Przeszedłem przez tory i dalej ścieżką do drogi. Rozejrzałem się. „Okej, zaraz będę przy domu” – myślałem gorączkowo. Nie czułem zmęczenia, choć oddychałem szybko i głośno. Lekko się zataczając, wpadłem na podwórze. Moja gospodyni wybiegła z domu.

– Co się stało?! – krzyknęła przerażona. – Lecę dzwonić po pogotowie…

– Nie, jadę z nią do Pucka – wysapałem.

– Zanim przyjadą, ja będę w szpitalu. Niech mi pani pomoże…

Otworzyłem samochód i ułożyliśmy małą na tylnym siedzeniu. Koc, pasy, coś pod głowę. Już siedziałem za kierownicą.

– Rodzice pewnie jej szukają, niech pani wyjdzie na ulicę! – krzyczałem, wycofując samochód. – … proszę ich wysłać za mną.

Wystartowałem nie gorzej niż karetka. Trzydzieści kilometrów… Skupiłem się na drodze.

W szpitalu już na mnie czekali. Cudowna pani Teresa zadzwoniła i uprzedziła personel. Nosze na kółkach, lekarz, pielęgniarki… Natychmiast zabrali dziewczynkę i zniknęli wewnątrz starego budynku z czerwonych cegieł.

Oszołomiony objąłem ją i poklepałem po plecach

Usiadłem na ławce przed wejściem. Dopiero teraz czułem, że dyszę jak miech, a nogi i ramiona mam jak z waty. Zamknąłem oczy. „Będzie dobrze…” – pomyślałem. „Musi być dobrze”.

Nie wiem, ile czasu minęło, ale chyba się zdrzemnąłem. Nagle poczułem na sobie czyjeś ręce. Obejmowała mnie zapłakana kobieta.

– Dziękuję! Bardzo panu dziękuję! – szlochała, ściskała i odsuwała mnie na przemian. – To jakiś cud! Gdyby nie pan, nie wiem, co mogłoby się stać…
– szeptała i znów mnie przytuliła.

Oszołomiony objąłem ją i poklepałem delikatnie po plecach.

– Wszystko będzie dobrze… – powiedziałem cicho. – Na pewno.

– To przeznaczenie… Prawdziwe przeznaczenie, że ją pan znalazł. Uratował pan moje dziecko!

– To czysty przypadek… – tłumaczyłem się. – Zagapiłem się w lesie i pomyliłem ścieżki. Nigdy tamtędy nie chodzę. Po prostu przypadek…

Kobieta wytarła oczy, wysmarkała nos. Uśmiechnęła się. Jej twarz zrobiła się ładna. Pocałowała mnie w oba policzki.

– Jest pan… – zawiesiła głos. – cudowny. Chce pan zobaczyć Julkę?

– Julkę?

– No, moją córkę. Chcę, żeby poznała swojego ratownika, chodźmy.

Weszliśmy do gmachu. Po chwili stałem przy łóżku, na którym leżała dziewczynka.

– Śpi – szepnąłem.

– Tak – jej mama uśmiechała się.

– Wyzdrowieje…

– Jasne! – potwierdziłem z absolutną pewnością.

Chciałem już wyjść, ale nagle zza moich pleców odezwał się głęboki kobiecy głos, który postawił mnie na baczność.

– Musimy zrobić komplet badań, ale wszystko wskazuje na to, że to nic poważnego. Za trzy, cztery dni pańska córka znów wsiądzie na rower.

– To nie jest moja córka – odpowiedziałem zduszonym głosem. – Ja ją tylko przywiozłem – odwróciłem się i oniemiałem.

Przede mną, w białym fartuchu, ze stetoskopem na szyi stała… moja Joanna. Jej oczy zabłysły.

– Andrzej? – powiedziała niepewnie. – O rety, Andrzej. To ty!

– Joanno… – miałem zbyt ściśnięte gardło, żeby wykrztusić z siebie coś więcej.

– Wystarczy Aśka – mrugnęła i uśmiechnęła się, choć z oczu popłynęły jej łzy. – Andrzej… Chodź, chyba musimy porozmawiać.

Kilka godzin siedzieliśmy na molo w Pucku. Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia… Wszystko było tak, jak być powinno: trzymałem ją za rękę i dziwiłem się, że nie mam na sobie marynarskiego munduru. Bo nic się nie zmieniło.

– A swoją drogą, spójrz – powiedziała w pewnym momencie Joanna. – Cóż za niezwykły przypadek…

Klepnąłem się dłonią w czoło. Joanna zmarszczyła brwi i patrzyła na mnie jak na wariata. A ja wyjąłem z kieszeni portfel. Sięgnąłem do malutkiej, zapinanej na suwak przegródki. Wyjąłem bursztynowe serduszko i położyłem je na dłoni Joanny.

– Serduszko dla ciebie. Kupiłem je… – zastanawiałem się przez chwilę.

– Wczoraj.

Przytuliła do policzka moją rękę.

Reklama

– A to, to wszystko, co nam się wydarzyło – dodałem z przekonaniem. – to nie żaden przypadek, pani doktor. To przeznaczenie.

Reklama
Reklama
Reklama