„Nie było mnie stać na drogie hobby syna. Jednak on jak zaczarowany robił wszystko dla swej pasji i tym mnie ujął”
„Nie wyobrażałam sobie, że mój wypieszczony syn spędzi życie w stajni, na szczęście twarde realia ekonomiczne stały po mojej stronie. Nie jesteśmy zbyt zamożną rodziną, a utrzymanie koni kosztuje, byłam pewna, że Jasiek nigdy nie będzie mógł sobie na to pozwolić. I dobrze”.

- Karolina, 50 lat
Martwiłam się o syna
Tamtego lata zaplanowaliśmy wakacje nad morzem, ale niespodziewany splot okoliczności rzucił nas na wieś. Okazało się, że Antek w trakcie urlopu będzie musiał raz czy dwa wrócić do pracy, odpadała więc daleka wyprawa. Żeby było mu łatwiej do nas dojeżdżać, znaleźliśmy urocze miejsce kilkadziesiąt kilometrów od naszego miasta. Ta decyzja zapoczątkowała łańcuch dziwnych wydarzeń.
Pewnego słonecznego dnia wybraliśmy się całą rodziną na spacer po wiejskiej drodze. Jasiek szedł spokojnie, zajęty oglądaniem znalezionego kija, jak zwykle trochę nieobecny i małomówny.
– Wolałbym, żeby nie był taki grzeczny, trzylatki biegają, wszędzie ich pełno, gadają jak nakręcone, a on… robi wrażenie odwróconego do wewnątrz. Jakby wsłuchiwał się w siebie, oglądał film, do którego odmawia nam dostępu. O czym on myśli? – Antek spoglądał z troską na syna, marszcząc czoło, jak zwykle gdy się martwił.
Westchnęłam ciężko, ja też nie wiedziałam, co się dzieje z naszym dzieckiem. Jasiek rozwijał się prawidłowo, ale nie chciał bawić się z rówieśnikami i bardzo mało mówił, właściwie prawie wcale, jakby nie chciał się z nami komunikować. Powinien pójść do przedszkola, jednak zatrzymałam go w domu w obawie, że nie poradzi sobie z nowym wyzwaniem.
– Lekarz powiedział, żeby dać mu czas, nie wszystkie dzieci rozwijają się w tym samym tempie – pocieszyłam siebie i Antka. Trzymałam się tej myśli kurczowo, nie pozwalając sobie na zwątpienia, lecz ja także bałam się przyszłości.
– Jasiek, zostaw ten kij, lepiej popatrz na łąkę. Tam są koniki, zobacz, jakie ładne – Antek nachylił się do syna, chcąc nawiązać z nim kontakt.
Jasiek posłusznie spojrzał w lewo i nagle wydarzenia potoczyły się jak kula śnieżna. Na oddalonym skraju ogrodzonej żerdziami łąki pasły się klacze ze źrebakami, mały zobaczył je i krzyknął. Nigdy tego nie zapomnę, to nie był głos dziecka, przypominał wydobywający się z trzewi okrzyk ulgi dorosłego człowieka. Zanim zdążyłam zareagować, synek wystartował jak rakieta, sprawnie przedostał się pod żerdziami i popędził w stronę stada.
Myślałam, że to koniec...
– Jasiek, stój – krzyknęliśmy z Antkiem jednocześnie, ale mały nas nie posłuchał. Biegł ile sił w krótkich nóżkach na spotkanie koni.
– Goń go, one go stratują – zawołałam rozpaczliwie, próbując jednocześnie przecisnąć się pod niskimi żerdziami.
Zobaczyłam, że zaciekawione konie podniosły łby, a potem ruszyły w kierunku małego człowieczka toczącego się ku nim na krótkich nóżkach. Antek przeskoczył ogrodzenie i pobiegł za synem. Był jednak zbyt daleko, Jasiek przyspieszył, stado koni niepokojąco żwawo szło na spotkanie dziecka. Na czoło wysforowały się klacze, gotowe bronić swojego przychówku przed intruzami. Nawet z daleka słyszałam ostrzegawcze prychnięcia, zwierzęta wyglądały na poruszone i zaniepokojone nagłym wtargnięciem na ich terytorium, a to nie wróżyło nic dobrego.
– Zrobią mu krzywdę – krzyczałam, chociaż Antek nie mógł mnie usłyszeć. On też widział niebezpieczeństwo i biegł ile sił w kierunku syna.
Nie zdążył. Jasiek dopadł pierwszego z brzegu konia i wyciągnął do niego rączki. Inne zwierzęta momentalnie otoczyły go, zasłaniając ciałami przed naszym wzrokiem.
– Jasiek! – krzyknęłam rozdzierająco.
Z niedowierzaniem zobaczyłam, że Antek, który już dobiegał do stada, zatrzymał się. Po chwili stanęłam obok niego, drogę zagradzały nam dwie potężne klacze, które niedwuznacznie dawały do zrozumienia, co zrobią, jeśli podejdziemy bliżej. Jak to matki, w obronie źrebiąt były gotowe na wszystko. Nagle usłyszeliśmy przeciągły gwizd i melodyjne wołanie:
– Oho, maluśkie, spokojnie.
A zaraz potem nabrzmiały złością głos.
– Co tu robicie? Nie wolno wchodzić na zagrodzony, prywatny teren, to są żywe zwierzęta, nie zabawki.
Był nimi oczarowany
Człowiek w bryczesach i czapce maciejówce zbliżał się szybko, jego obecność uspokoiła konie, klacze odstąpiły, przestały zwracać na nas uwagę, ale nadal zasłaniały sobą źrebaki i Jaśka.
– Tam jest nasz syn, błagam niech pan coś zrobi, trzeba go wyciągnąć – zdenerwowany Antek wskazał kłębowisko zadów i ogonów.
– Skaranie boskie z tymi wczasowiczami, – sarknął zaniepokojony mężczyzna – czy wy myślicie, że to zoo? Źrebaki nie mają jeszcze tygodnia, ich matki są bardzo czujne i drażliwe, nawet mnie nie dopuszczają zbyt blisko.
Mówiąc to, ostrożnie przeciskał się między końmi, stado niechętnie rozstąpiło się i zobaczyliśmy sielski widoczek. Jasiek obejmował za szyję wielką klacz, która zniżyła łeb i skubała go pieszczotliwie po włosach.
– Instynkt macierzyński. Potraktowała go jak własnego źrebaka, ma chłopak szczęście – mruknął mężczyzna, biorąc Jaśka za rękę, żeby odciągnąć go od konia.
– On jest mój – zawołał mały, wyrywając się energicznie.
– Nie on, tylko ona. To klacz – sprostował właściciel koni, podnosząc dziecko do góry. Jasiek wierzgnął nogami i zaczął się wyrywać, ale niewiele zdziałał. Wybawca podał go tacie.
– Ja chcę do Lando! On jest mój – zawodził Jasiek z niespotykaną u niego werwą.
– Synku, ty mówisz! I to jak ładnie – uszczęśliwiony Antek przycisnął go do piersi, nie zwracając uwagi na dziwną treść pierwszej, spontanicznej wypowiedzi synka składającej się z aż siedmiu słów.
– Powinienem was objechać i wygonić, ale lubię, jak ktoś ma rękę do koni, a ten mały mi się widzi. Będą z niego ludzie. Chcesz się przejechać? – właściciel koni zwrócił się do Jaśka.
Synek momentalnie ucichł i energicznie pokiwał głową.
– To chodź – mężczyzna zawrócił, nie zwracając na nas uwagi, jakbyśmy byli nic nieznaczącym dodatkiem do dziecka.
Janek się przebudził
Poszliśmy za nim, wymieniając radosne uwagi na temat nowego zachowania synka. Mieliśmy wrażenie, że coś drgnęło, mały wreszcie się otworzył i żywo zareagował na to, co się działo. Jakby się obudził. Nawet się zezłościł, co mu się bardzo rzadko zdarzało, a to napawało nadzieją na przyszłość. Dalej było jeszcze lepiej. Kiedy dotarliśmy do stadniny, Antek postawił małego na ziemi. Jasiek wciągnął w płuca powietrze pachnące końmi i jak po sznurku pobiegł do stajni. Mężczyzna w maciejówce był równie prędki, złapał go za rękę, i obaj weszli do budynku rozbrzmiewającego rżeniem koni.
– To prawdziwy ułan – oznajmił po chwili, wyprowadzając wierzchowca z Jaśkiem siedzącym na jego grzbiecie. Synek jechał pewnie, chociaż siedział na oklep. W pewnej chwili swobodnie położył się na koniu, klepiąc go po łopatce, zachowywał się, jakby odkrywał dawno zapomnianą przyjemność.
– Dobry jesteś, ale już wystarczy, kawalerze – mężczyzna chciał go zdjąć z końskiego grzbietu, lecz Jasiek uprzedził, go zsuwając się zręcznie jak małpka. Wylądował obok nogi wierzchowca, obejrzał ją starannie i pokręcił głową.
– To nie on. Lando miał skarpetki – oznajmił rozczarowany. – Idę do domu – dodał niespodziewanie.
Puścił się biegiem za stajnie, jednak przed wejściem do willi stanął jak wryty i stracił świeżo nabyty zapał. Kucnęłam przy nim.
– Co się stało? – spytałam.
– To nie mój dom – powiedział cicho. Łzy zawisły na końcach rzęs i spłynęły po policzkach. Dziecko płakało bezgłośnie, w niemej rozpaczy. Ścisnęło mi się serce, co tu się działo?
Przez resztę dnia Jasiek milczał, przetrawiając coś w sobie, rozgadał się dopiero wieczorem. Położyłam go do łóżka, usiadłam obok, Antek z drugiej strony.
– Pan, który dał ci się przejechać na koniku, powiedział, że byłeś dzielny jak ułan – zagaił.
Jasiek ożywił się.
– No! Miałem ostrogi i szablę. A Lando miał skarpetki na pęcinach i był mój. Gdzie on jest?
Nie rozumieliśmy, o co pyta, nie potrafił nam tego wyjaśnić. Ale rozmawiał z nami! To było najważniejsze, na razie wystarczało nam do szczęścia.
Bardzo dużo pamiętał
Następnego dnia nie poszliśmy do stadniny, na co Jasiek bardzo czekał, bo padał rzęsisty deszcz. Wyjęłam wszystkie zabawki, jakie przywieźliśmy i starałam się go zabawić, w odpowiedzi walnął klockiem o podłogę i ze złością rozrzucił układankę. Nie poznawałam własnego syna, nigdy wcześniej się tak nie zachowywał. Zaczęłam zbierać rozrzucone fragmenty układanki, ale Antek powstrzymał mnie.
– Sami po sobie sprzątamy, synku, nie mamy służby – powiedział spokojnie.
Jasiek spojrzał na niego pochmurnie.
– Mamy, Annę – odparł odruchowo, wyraźnie zły.
– O! A kto to jest? – spytał Antek zadowolony z nawiązania rozmowy.
Jasiek wzruszył ramionami.
– Lubię ją, ma w fartuchu herbatniki z kuchni i zawsze mi je daje.
– Synku, wiedziałem, że masz bogaty zasób słów – ucieszył się Antek, nie zwracając uwagi na znaczenie tego, co powiedział mały.
– Lando to twój koń, a Anna to służąca? – spytałam znienacka.
Zaskoczony Jasiek potwierdził. Teraz i Antka zainteresowało to, co mówi.
– To wygląda na wspomnienia z poprzedniego życia, miał do czynienia z końmi i mieszkał na wsi – szepnął mi do ucha. – Podobno niektóre dzieci mają przebłyski wspomnień, za dużo pamiętają. Czy Jasiek też? To by tłumaczyło jego wyobcowanie, jeśli pamięta poprzedni dom, to rodziców także. My też jesteśmy jego rodzicami, więc się pogubił. Dlatego milczał.
– Wierzysz w to? – spytałam.
– Niechętnie, ale jak inaczej wytłumaczyć to, co mówi? Wczoraj pokazał, że zna konie, wbił się w stado, a one przyjęły go jak swojego. Dziś opowiada o tym, że miał ostrogi, szablę, wierzchowca i służącą. Nie za dużo tych zbiegów okoliczności?
– Myślał, że za stajniami będzie stał jego dom – szepnęłam i spojrzałam na Antka bezradnie.
– Raczej dworek, rozczarował się i płakał, kiedy zobaczył zwyczajny sześcian z pustaków. On tęskni za dawnym życiem.
– Którego nie było – odparłam z uporem. – Miałby pamiętać rodziców? Jestem jego matką, a ty ojcem. Nie przekonam się do naciąganej teorii o poprzednich wcieleniach, mój syn jest sobą i nikim więcej.
Jeszcze tego samego wieczoru, kryjąc się przed mężem, sprawdziłam, co wszechwiedzący internet ma na ten temat do powiedzenia. Znalazłam zaskakująco dużo zwierzeń ludzi, których małe dzieci miały wspomnienia i wiedzę jakiej nie mogły nabyć w ciągu kilku lat życia. Pocieszająca była wiadomość, że szybko z tego wyrastały i zapominały. Postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby mój syn pozbył się dziwnych wyobrażeń o sobie. Był moim ukochanym dzieckiem, Jaśkiem, tylko nim i nikim więcej.
Tylko raz odwiedziliśmy stadninę, potem wymogłam na Antku, żeby zawiózł nas nad morze. Nie chciałam, by Jasiek miał do czynienia z końmi, opowiadał o Lando, który był jego wierzchowcem, pamiętał o czymś, w czym nie uczestniczyłam. Cokolwiek to było, musiał zapomnieć i stać się zwyczajnym chłopczykiem.
Prawie mi się udało. Z czasem Jasiek coraz rzadziej mówił o ukochanym koniu, poszedł do przedszkola, potem do szkoły i nowe wrażenia zatarły przedziwne wspomnienia, których tak się obawiałam.
Przeszłość dała o sobie znać
Kiedy Jasiek skończył czternaście lat, przeszłość dała o sobie znać. Do jego klasy dołączył chłopak, który znał kogoś, kto prowadził pensjonat dla koni. Syn, wiedząc o mojej niechęci do tych zwierząt, w tajemnicy pojechał tam z kumplem i tak długo prosił właściciela stajni, aż ten pozwolił mu usiąść w siodle. Potem wypadki potoczyły się szybko. Okazało się, że Jasiek ma naturalny talent do jeździectwa, tata kolegi myślał nawet, że wcześniej uczył się jeździć i to u dobrego trenera.
Syn zaczął wymykać się do stajni, pomagał przy wierzchowcach, ale szybko powierzono mu jazdy na koniach, których właściciele zbyt rzadko je odwiedzali. Dowiedziałam się o tym za późno, by mu zabronić, zresztą Antek uważał jeździectwo za piękny sport i był bardzo zadowolony, że Jasiek świetnie sobie radzi w siodle. Właściciel stajni twierdził, że chłopak jest doskonałym materiałem na zawodnika i powinien poważnie zająć się tą dyscypliną.
Jasiek, ku mojemu zadowoleniu, był odmiennego zdania. Nie chciał trenować, zmuszać zwierząt do nadmiernego wysiłku. Uważał konie za lojalnych przyjaciół i towarzyszy, co mogłabym zaakceptować, gdyby nie dodawał za każdym razem, że bez wierzchowców nie wyobraża sobie życia. Ja z kolei nie wyobrażałam sobie, że mój wypieszczony syn spędzi życie w stajni, na szczęście twarde realia ekonomiczne stały po mojej stronie. Nie jesteśmy zbyt zamożną rodziną, a utrzymanie koni kosztuje, byłam pewna, że Jasiek nigdy nie będzie mógł sobie na to pozwolić. I dobrze.
Chciałam dla niego jak najlepiej, konie kojarzyły mi się z jego wspomnieniami z dzieciństwa, a to było niebezpieczne jak niezbadany, grząski grunt, po którym strach chodzić. Lando, ostrogi, szabla, dworek i służąca Anna z kieszeniami pełnymi herbatników dla młodego panicza. Rany boskie, wolałam o tym nie myśleć.
Antek, bardziej entuzjastycznie nastawiony do badania ewentualnego poprzedniego życia syna, twierdził, że Jasiek mógł być ułanem, ale zamknęłam mu usta za pomocą kilku ostrych słów i jednej awantury. Nie chciałam do tego wracać, cieszyłam się, że Jasiek zapomniał o dziwnych sprawach, które zajmowały go, gdy był mały. Tak było lepiej dla niego i dla nas.
Życie biegło spokojnie, Jasiek dorastał, jeździł konno, ale chodził także na imprezy, buntował się i co pół roku zakochiwał w innej dziewczynie. Potem nastała Adelka i przy niej mój syn się ustatkował. Zaczęłam myśleć o weselu i wnukach, ale karty w tej grze rozdawał kto inny, ja mogłam się tylko biernie przyglądać.
Bardzo mnie to zaskoczyło
Pewnego dnia zadzwonił człowiek z kancelarii adwokackiej, twierdząc, że szuka potomków mojej rodziny. Zaciekawił mnie, bez oporów podałam panieńskie nazwisko, ale nie zadowoliłam go. Wyjaśnił, że szuka wyłącznie męskich potomków, na co ja obruszyłam się, nazywając jego działania dyskryminacją. Przyznałam w końcu niechętnie, że mam syna i spytałam, o co chodzi. A on na to, że o spadek z Ameryki.
Powiedziałam mu, co myślę o oszukiwaniu ludzi i głupich dowcipach, byłam na siebie zła, że dałam się nabrać jak pierwsza naiwna, o mało nie walnęłam słuchawką, w ostatniej chwili powstrzymałam się, bo usłyszałam, że ten niby-adwokat coś krzyczy do telefonu. Dałam mu jeszcze jedną szansę, a on wytłumaczył, że to nie żart i zaprosił Jaśka do kancelarii na odczytanie testamentu niejakiego Maurycego, zmarłego dwa lata temu w stanie Oregon.
Podobno był naszym dalekim krewnym i przed śmiercią zlecił prawnikom poszukiwania ostatniego żyjącego męskiego potomka rodu. Przeznaczył dla niego swój majątek. O mało nie umarłam ze szczęścia, ale życie to nie bajka, Jasiek nie został milionerem. Odziedziczył oszczędności starego krewniaka, nie było tego wiele, jednak wystarczyło na kupno wiejskiego domu wraz z przylegającymi doń łąkami.
Jasiek od razu się tam wprowadził, Adela dołączyła do niego i zaczęli remontować stajnię. Nie miałam wpływu na decyzję syna, postanowiłam nie dręczyć się dłużej i cieszyć się jego szczęściem. Tylko czasami przychodziło mi do głowy, że gdyby nie Maurycy, nieznany krewniak z Oregonu i jego uciułane dolary, losy Jaśka mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej.
Wyglądał, jakby miał zaraz wyzionąć ducha
Często bywamy z Antkiem na wsi, mąż pomaga młodym w przebudowie domu, z niepokojem patrzę, jak zwykła wiejska chałupka coraz bardziej upodabnia się do małego ziemiańskiego dworku. Jasiek sam zaprojektował fasadę, jakby wciąż miał w pamięci mglisty obraz rodzinnego domostwa. Ale nie, nie pamięta, to tylko zbieg okoliczności. Upewniłam się co do tego kilka razy i to mnie uspokoiło, nie prześladują go zmory przeszłości, nie tęskni za czymś, co nigdy nie wróci.
Jest coś jeszcze. Ostatnio Jasiek kupił nowego konia, starą wiejską szkapę, poprzedni właściciel chciał się jej pozbyć, przeznaczając na rzeź. Syn zlitował się i powiększył swoje stadko, chociaż nowy nabytek wyglądał, jakby zaraz miał wyzionąć ducha i nijak nie pasował do reszty rasowych wierzchowców. Pokazał mi go w ostatni weekend.
– Stare, spracowane konisko, należy mu się godna emerytura. Jak go zobaczyłem, od razu wiedziałem, że musi być mój – powiedział ze wzruszeniem, obejmując szyję konia.
Szkapa oparła głowę na jego ramieniu i przymknęła z lubością oczy, rozkoszując się głaskaniem. Stanęłam w rozsądnej odległości, boję się koni, a ten wyglądał na starego wyjadacza i wyjątkowego cwaniaka.
– Bardzo ładny – rzuciłam z grzeczności.
– Prawda? – ucieszył się Jasiek. – Należy mu się piękne imię, wołali na niego Gniady, ale ja nazwałem go Lando, pasuje do niego.
Zesztywniałam. Jednak nie zapomniał? Syn wypytany z zachowaniem wszelkiej ostrożności wyznał, że imię wymyślił na poczekaniu zainspirowany wyglądem starego konia. Podobało mu się i tyle. Gniady vel Lando zdjął łeb z ramienia pana, obrzucił mnie kpiącym spojrzeniem i machnął potężnie ogonem, dbając, by twarde włosie smagnęło mnie po nogach. Poczułam, jak lecą oczka w rajstopach, odsunęłam się jeszcze bardziej i spojrzałam w dół.
– On ma białe skarpetki na nogach – powiedziałam ze zdziwieniem, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Koń spojrzał na mnie ciężko spod półprzymkniętych powiek i znacząco parsknął.
– A, rzeczywiście. Nie wiedziałem, że znasz się na umaszczeniu koni – odparł obojętnie Jasiek, lejąc miód na moje serce. Naprawdę o wszystkim zapomniał, mogłam być spokojna o jego przyszłość. Był sobą, nikim więcej.