Reklama

Od wielu lat prowadzę biuro księgowe i lubię swoją pracę, choć to przecież nie zawód pilota oblatywacza czy choćby top modelki. Zaczynałam, jak większość osób z mojego pokolenia, pracując na państwowej posadzie. Po roku osiemdziesiątym dziewiątym wszystko się zmieniło. Nie od razu, ale stopniowo coraz więcej ludzi zakładało własne firmy.

Reklama

W pewnym momencie ja też stwierdziłam, że pora rozpocząć działalność gospodarczą, stać się dla siebie sterem, żeglarzem, okrętem. W dziewięćdziesiątym piątym roku uruchomiłam malutkie biuro rachunkowe. Łatwo nie było. Moja firma, niczym kajak na górskiej rzece, raz pędziła do przodu z zawrotną prędkością (nowi klienci upadających biur zgłaszali się niemal w ilościach hurtowych), innym razem zawirowania okręcały nami, grożąc rozbiciem o skalisty brzeg (kontrole lub kontrahenci zalegający z płatnościami). W każdym razie, przetrwałam i płyniemy dalej, ale już nie kajakiem, ale stateczkiem, z pięcioosobową załogą na pokładzie.

W firmie jesteśmy prawie jak rodzina, dajemy sobie prezenty na imieniny, robimy z tych okazji małe przyjęcia, spotykamy się po pracy. To znaczy spotyka się młoda część mojego zespołu, bo ja ciągle nie mam czasu, pracując całymi dniami, jak wszyscy, którzy prowadzą własną działalność. To nie jest bułka z masłem, bo nikt tak szybko jak drobni przedsiębiorcy nie musi adaptować się do zmian, często ryzykując przy tym całym majątkiem.

Pomogłam, bo mnie o to poprosiła

W ubiegłym roku przyjęłam na staż z urzędu pracy młodą dziewczynę. Marta była miła i zdawała się dobrze pasować do naszego zespołu, a że ostatnio zgłosił się do mnie duży kontrahent, więc pojawiła się szansa na pół etatu dla nowej osoby. Pewnego dnia zakomunikowałam jej, że dobrze się nam razem współpracuje, więc jeśli jest zainteresowana, chętnie przyjmę ją na połowę wymiaru czasu pracy. Dziękowała mi ze łzami w oczach, bo zawsze dobrze płaciłam swoim ludziom i nawet z tą połówką zarobi całkiem nieźle.

Tak minęły dwa miesiące. Pewnego dnia Marta zaprosiła mnie do siebie na kawę, twierdząc, że ma do omówienia ważną sprawę, o której nie chce rozmawiać w pracy. Zgodziłam się. Marta mieszkała ze swoim chłopakiem niedaleko, w ładnym dwupokojowym mieszkanku, które kupili jej rodzice.

Zobacz także

Drzwi otworzyła uśmiechnięta, a ja poczułam świeży zapach drożdżówek. Byłam tu po raz pierwszy i mieszkanie naprawdę zrobiło na mnie wrażenie: drogie meble, drewniane panele na podłogach, a kuchnia – o takiej kuchni ja mogłam tylko pomarzyć. Widocznie rodzice Marty mieli naprawdę dużo pieniędzy. Ja do wszystkiego dochodziłam sama – moje dzieci, gdy chciały kasę, musiały część potrzebnej im kwoty zarobić, pomagając w prowadzeniu naszego rodzinnego interesu.

– Proszę usiąść, pani Beato – wskazała elegancką, skórzaną kanapę. – Kawa z ekspresu czy rozpuszczalna?

– Wolę herbatę, bo od kawy ostatnio boli mnie żołądek.

Gospodyni wyszła na chwilę do kuchni. Wkrótce wróciła, stawiając przede mną filiżankę z parującą herbatą i talerzyk z ciastem.

– Proszę, drożdżówki mama piekła – Marta uśmiechnęła się. – Cukier?

– Dziękuję, nie słodzę. W moim wieku człowiek albo ma gładką twarz i spory tyłek, albo jest szczupły i pomarszczony. Ja wybrałam to drugie.

Zaśmiałyśmy się, i mimo wcześniejszej deklaracji sięgnęłam po drożdżówkę. Bardzo lubię świeże, jeszcze ciepłe ciasto drożdżowe.

– No to w czym problem? – spytałam, popijając gorącą, aromatyczną herbatę. – O czym chcesz rozmawiać?

Marta westchnęła, jakby zrzucając jakiś ciężar z piersi i szybko wypaliła:

– Jestem w ciąży.

– To chyba dobrze? – popatrzyłam na nią. Młoda, inteligentna i dobrze sytuowana dziewczyna. Kto ma mieć dzieci, jak nie ona?

– Tak, tylko miałabym gorącą prośbę, pani Beatko. Zatrudnia mnie pani na pół etatu i dostanę potem niskie świadczenie macierzyńskie i wychowawcze. Pomyśleliśmy z Robertem…

– Wiesz, że teraz mamy w firmie trudny czas – przerwałam jej – i nie stać mnie na zwiększenie kosztów…

– Wiem, wiem, ale nie chodzi o faktyczne zwiększenie wymiaru godzin. To będzie tylko na papierze. Tata powiedział, że jeśli zgodzi się pani zatrudnić mnie na cały etat, to on zrefunduje dodatkowe koszty, a ja dostanę zasiłek macierzyński w pełnej wysokości. Potem nie będzie pani miała żadnych wydatków.

Zawsze starałam się iść na rękę pracownikom, chociaż takie rozwiązanie niezbyt mi się uśmiechało.

– Marto, znajdź inne wyjście, ja nie powinnam stosować takich sztuczek. Gdyby to się wydało, mogłabym mieć kłopoty, przecież wiesz.

– Wiem, pani Beatko, ale bardzo proszę, przecież nie straci pani na tym ani złotówki, a ja… – wybuchła płaczem.

Hormony hormonami, ale żal mi się zrobiło dziewczyny, bo faktycznie tym, które chciały za młodu mieć dzieci, nie było lekko.

– Dobrze już, zrobimy jak chcesz…

Rzuciła mi się na szyję. Mimo wątpliwości czułam, że postąpiłam dobrze. Wszak pomogłam komuś, kto tej pomocy potrzebował. A dobro wraca do człowieka. Zmianę do umowy przygotowałam następnego dnia i wręczyłam dokumenty Marcie. Dziękowała gorąco. Słusznie, roboty z tym wnioskiem było naprawdę sporo.

Tego nie przewidziałam

Zdziwiłam się, gdy nazajutrz Marta nie pojawiła się w pracy. Ani przez całe pół roku do porodu. Spotkałyśmy się tylko raz, gdy miesiąc po podpisaniu aneksu do umowy przyszła z mamą do mojego biura. Zaprosiłam je do siebie. Pierwsza zaczęłam rozmowę:

– Jakieś komplikacje z ciążą? – spojrzałam na dziewczynę, ale ta unikała mojego wzroku.

– Łożysko się odkleja i lekarz kazał uważać – wtrąciła matka, a Marta dalej milczała.

– Tak zaraz po zmianie umowy się odkleiło? – byłam zła. Czułam, że ktoś, komu okazałam serce, zwyczajnie mnie naciągnął!

– Jakoś tak – bąknęła dziewczyna, a potem jakby nabrała tupetu i dodała: – Jestem zatrudniona na cały etat. Dlaczego przelała mi pani na konto tylko połowę wynagrodzenia?

Mowę mi odjęło. W umowie zawarliśmy punkt, iż tylko połowę poborów przeleję na konto pracownika, resztę dostanie w gotówce. Oczywiście miało nie być żadnej reszty. Co więcej, Marta obiecała, że zwróci mi dodatkowe koszty wynikające z różnicy w opłatach, bo przecież przy pełnym etacie wzrosły, podobnie jak podatek od wynagrodzenia.

– Córka jest zatrudniona w pełnym wymiarze! – matka dziewczyny prawie krzyczała. – A skoro tak, proszę jej wypłacić pełne wynagrodzenie. Każdy sąd uzna jej prawo, tym bardziej że jest w ciąży.

Otwierałam i zamykałam usta niczym ryba wyjęta z wody jeszcze długo po ich wyjściu. Wystarczy, że pójdą do urzędu pracy, a ci już uprzykrzą mi życie. Potem sąd pracy… W efekcie i tak zaniosę w zębach całą brakującą kwotę wraz z odsetkami i opłatami sądowymi. Zwolnić jej też nie mogłam, bo była w okresie ochronnym. Chciało mi się płakać, ale jeszcze tego samego dnia przelałam brakujące pieniądze. Jakoś pogodziłam się ze stratą, choć naprawdę potrzebowałam tych środków. Pomogły dzieci, bo w weekendy wspólnie pracowaliśmy, i jakoś wyszłam na prostą. Jednak rodzinna atmosfera w firmie to już była pieśń przeszłości.

Zło do nich powróci! Jestem pewna

Najbardziej bolała mnie urażona duma. „Ty głupia, naiwna kobieto” – z tą myślą przez długie tygodnie kładłam się spać i z tą myślą wstawałam. Średnio mnie pocieszało, że na wieść o mojej wpadce, znajomym przedsiębiorcom rozwiązały się języki. Okazało się, że młodzi pracownicy potrafią być naprawdę bezpardonowi, by nie powiedzieć chamscy. Nasłuchałam się podobnych historii od kontrahentów.

W tamtych dniach nachodziły mnie czarne myśli, że może źle wychowałam swoje dorosłe już dzieci, wpajając im takie wartości, jak honor, szacunek, uczciwość, sumienność? Może przez to nie poradzą sobie w czasach agresywnego kapitalizmu? Potem mi przeszło. Warto być porządnym człowiekiem, a różnej maści kombinatorzy i oszuści są i będą mniejszością, choć widoczną, o czym przekonałam się na własnej skórze.

Reklama

Poza tym czuję, że Marta i jej rodzice jeszcze się przejadą na swoim cwaniactwie. Bo zło też wraca…

Reklama
Reklama
Reklama