„Ciułaliśmy grosz do grosza, by dobrze wykształcić syna. Nasza inwestycja okazała się studnią bez dna”
„Stanął w progu kuchni tak, jakby wrócił z krótkiego spaceru, a nie z kilkuletniego pobytu za granicą. Trzymał w ręce torbę podróżną, a na jego twarzy nie było widać ani radości, ani wstydu. Po prostu patrzył”.

- Redakcja
Nie jestem człowiekiem od wielkich słów. Zawsze wolałem działać niż gadać, słuchać niż się wymądrzać. I właśnie dlatego teraz, kiedy każdy mnie pyta o Bartka – milczę. Całe życie pracowałem ciężko w zakładzie. Nie miałem wielkich ambicji. Byłem zwykłym facetem – takim, jakich tysiące. Mój syn Bartek od początku jednak był inny niż ja lub ktokolwiek, kogo znałem.
– On będzie kimś – mawiała moja żona Teresa, kiedy jako ośmiolatek tłumaczył sąsiadowi, co to jest wirtualna chmura.
I rzeczywiście – miał talent. W liceum nie schodził poniżej piątki. Olimpiady, konkursy, stypendia. Duma rodziny. Ja się na tym nie znałem, ale patrzyłem z boku i pękałem z radości. W końcu to mój syn. Kiedy dostał się na prestiżową uczelnię w Amsterdamie, wcale się nie zdziwiłem. Zdziwiłem się tylko, że powiedział to tak zwyczajnie:
– Tato, mamo… Przyjęli mnie. Muszę tylko wynająć tam mieszkanie.
Usiedliśmy wtedy w kuchni, we trójkę, nad stosem dokumentów i tabelkami kosztów.
– To, co… damy radę? – zapytałem cicho, patrząc na żonę.
– Damy – odpowiedziała. – Sprzedamy działkę po moim ojcu. A jak będzie trzeba, weźmiemy kredyt.
Zainwestowaliśmy w niego
I tak zrobiliśmy. Kredyt hipoteczny na mieszkanie. Wszystko dla niego, bo Bartek miał szansę być kimś. Warto inwestować w syna – powtarzaliśmy sobie z Teresą za każdym razem, kiedy trzeba było zaciskać pasa. Kiedy nie jechałem na ryby, kiedy Teresa odkładała zakupy na później. A potem… po trzech latach Bartek przyjechał.
Stanął w progu kuchni tak, jakby wrócił z krótkiego spaceru, a nie z kilkuletniego pobytu za granicą. Trzymał w ręce torbę podróżną, a na jego twarzy nie było widać ani radości, ani wstydu. Po prostu patrzył.
– Cześć – powiedział, jakby nas widział wczoraj.
Żona podeszła do niego, uścisnęła go mocno, pogłaskała po ramieniu. Syn wszedł do środka, postawił torbę obok lodówki i usiadł przy stole. Nie ruszyłem się z miejsca. Spojrzałem tylko, czekając, aż powie coś więcej.
– Rzuciłem studia – oznajmił.
– Jak to… rzuciłeś? – zapytała żona.
– Po prostu przestałem chodzić. Nie dawałem sobie rady. To nie było to.
Myślałem, że żartuje
Powietrze w kuchni zrobiło się cięższe. Teresa usiadła obok niego, próbowała coś z niego wyciągnąć, ale mówił tylko ogólnikami: że nie czuł się na miejscu, że nie potrafił się odnaleźć, że to wszystko go przerosło.
Słuchałem uważnie, ale w głowie już miałem pytania, których nie chciałem jeszcze zadawać: jeśli rzucił studia, co z pieniędzmi? Przecież co miesiąc przelewaliśmy mu na czynsz, jedzenie, dojazdy. Kredyt cały czas spłacaliśmy. Czy nie było żadnych sygnałów? Dlaczego nic nie powiedział? Zacisnąłem zęby. Nie chciałem robić awantury.
– I co teraz zamierzasz? – zapytałem spokojnie.
– Nie wiem. Muszę się zastanowić – odpowiedział.
Teresa próbowała z nim rozmawiać dłużej, zachęcała, żeby się otworzył. Ja wstałem, wziąłem kurtkę i wyszedłem na dwór. Poszedłem przed dom, zapaliłem papierosa i patrzyłem w ciemność. Nie wiedziałem, czy bardziej martwi mnie to, że nie skończył studiów, czy to, jak łatwo o tym powiedział. Jakby nic się nie stało.
Zszokował nas
Kilka dni później Teresa przyniosła ze skrzynki list. Zadrżała, zanim go otworzyła. Przebiegła wzrokiem po pierwszych zdaniach i pobladła.
– To do Bartka. Z banku.
Wziąłem kopertę z jej rąk. W środku były powiadomienia o zaległościach. Karty kredytowe, chwilówki, jakieś raty. Kwoty… za dużo jak na studenta. Wieczorem usiedliśmy we trójkę. Bartek wyglądał, jakby wiedział, o co chodzi, zanim otworzyłem usta.
– Skąd te długi?
– To było na bieżące rzeczy – odpowiedział, spuszczając wzrok. – Nie chciałem was martwić.
– Nie chciałeś nas martwić, więc wolałeś nas okłamywać?
Mówiłem powoli, ale każde słowo było cięższe niż poprzednie. Teresa siedziała cicho, on też. A potem nagle, zupełnie bez uprzedzenia, rzucił:
– Nie prosiłem was o te wszystkie pieniądze. Sami chcieliście.
Zatkało mnie. Nie potrafiłem tego zrozumieć – oddaliśmy mu wszystko, co mogliśmy, dla niego zrezygnowaliśmy z własnych planów, a teraz słyszeliśmy coś takiego… To było jak kopnięcie.
Byliśmy rozczarowani
Następnego dnia rano obudziłem się wcześniej niż zwykle. W kuchni panowała cisza, tylko zegar na ścianie tykał jednostajnie. Teresa siedziała przy stole. Spojrzała na mnie i bez słowa przesunęła krzesło, jakby zapraszała mnie do tej ciszy.
Bartek nie wyszedł z pokoju. Od czasu tamtej rozmowy prawie się nie odzywał. Słyszeliśmy czasem, jak chodzi po pokoju, jak coś stuka, ale głównie – cisza. Patrzyłem na moją żonę, potem na krzesło, na którym zawsze siadał nasz syn. Przed oczami miałem inne obrazy – jak wracał z olimpiady matematycznej z dyplomem, jak cieszył się z wyników matury, jak mówił, że chce czegoś więcej. I jak w to wierzyliśmy.
– Myślisz, że to się jeszcze da jakoś posklejać? – zapytała cicho.
Nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że ona wciąż szukała nadziei, ale ja już tylko liczyłem raty. Ostatnią mieliśmy spłacić za cztery miesiące. Potem – koniec. Przynajmniej tego zobowiązania.
Nie wiem, co dalej
Po kilku tygodniach przyszła ostatnia faktura. Spłaciliśmy wszystko. Ani słowa podziękowania od Bartka, tylko spojrzenia, krótkie „cześć” w przedpokoju. Dla mnie to był sygnał. Przestałem o nim mówić. W pracy, kiedy ktoś zapytał o syna, odpowiadałem, że wszystko w porządku. Krótko, bez szczegółów. Kiedyś mógłbym mówić o nim godzinami, teraz nie miałem nic do powiedzenia.
– Nie możemy go tak zostawić – powiedziała Teresa któregoś wieczoru.
– A on? On nas nie zostawił?
– Jest zagubiony…
– A my nie jesteśmy?
Nie przestałem mówić o Bartku, bo go nienawidzę. Przestałem, bo każde słowo boli. Bo w każdej rozmowie o nim musiałbym przyznać się do porażki, a nie jestem pewien, czy mam na to siłę. Kiedyś, gdy był mały, odprowadzałem go do szkoły. Trzymał mnie za rękę i szedł z tornistrem większym od siebie. Śmiał się wtedy, pytał o wszystko. To był dobry czas. Najlepszy. Ale tamten chłopiec zniknął i już nigdy nie wróci.
Mateusz, 51 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zawsze byłam dumna z syna i mojej pracy. Do czasu aż przyprowadził narzeczoną i kazał mi kłamać przed jej rodziną”
- „Myślałam, że synowa poluje na wyprzedaże, ale miała gdzieś promocje. Wolała luksusowego kochasia od mojego syna”
- „Wynajęłam pokój studentce, choć sąsiadka mówiła, że to głupota. Traktowałam ją jak córkę, a ona wywinęła mi taki numer”