Reklama

Od rana krzątałam się w kuchni. W powietrzu unosił się zapach rosołu, który pyrkał cicho na kuchence, a na stole chłodził się sernik – mój popisowy. Obierałam marchewki, układałam talerze na białym obrusie i w myślach powtarzałam sobie, że dzisiaj wszystko musi się udać. Odkąd mojego męża zabrakło, niedzielne obiady stały się dla mnie czymś więcej niż tylko posiłkiem. To była moja próba, żeby jeszcze trzymać rodzinę razem.

Reklama

Patrzyłam na trzy dodatkowe nakrycia i czułam ścisk w sercu. Anna – moja najstarsza, zawsze zorganizowana, zawsze gotowa powiedzieć, że bez niej nic by się nie udało. Paweł – spokojny, cichy, ale ja wiem, że w nim coś buzuje. I Justynka – najmłodsza, której rodzeństwo wciąż nie traktuje poważnie. Każde z nich żyje własnym życiem, każde nosi w sobie frustracje, które wciąż gdzieś tu, przy tym stole, wypływają. Czasem myślę, że te obiady to bardziej teatr pozorów niż rodzinne spotkanie. Śmiejemy się z grzeczności, a w powietrzu i tak wisi napięcie. Ale mimo to – co tydzień nakrywam ten stół. Boję się, że jeśli odpuszczę, to już nigdy nie usiądziemy razem. Drzwi wejściowe skrzypnęły. Pierwsza wpadła Anna.

– Mamo, pachnie jak dawniej – powiedziała, całując mnie w policzek. – Wreszcie porządny obiad, a nie jakieś fast foody.

Zaraz potem zjawił się Paweł, ze swoim spokojnym uśmiechem.

– Cześć wszystkim. Widzę, że mama znów się postarała.

Na końcu Justyna, trochę spóźniona.

– O, już zaczęliście? – rzuciła, ściągając płaszcz. – No trudno, niech będzie, jakoś nadrobię.

Usiedli. Talerze zadźwięczały, ktoś rzucił żart o tym, że Justyna zawsze przychodzi jako ostatnia. Niby wszyscy się uśmiechnęli, ale w tych uśmiechach było więcej chłodu niż ciepła. Wiedziałam, że coś wisi w powietrzu.

Byłam coraz bardziej bezsilna

Siedzieliśmy już przy stole, kiedy temat – jak zwykle – sam wypłynął. Nie musiałam nawet zgadywać, kto go zacznie.

– Gdyby nie ja, nic by tu nie działało – powiedziała Anna, odkładając łyżkę i patrząc na rodzeństwo. – To ja dorzucam się najwięcej do rachunków, ja załatwiam wszystkie naprawy, a wy… cóż, wy tylko korzystacie.

Poczułam, jak w gardle rośnie mi gula. Nie chciałam kłótni, a przecież wiedziałam, że właśnie w nią zmierzamy. Paweł odłożył widelec i spojrzał na siostrę takim chłodnym, krótkim spojrzeniem, które potrafiło zaboleć bardziej niż krzyk.

– Nie wszystko sprowadza się do pieniędzy, Anka – powiedział, bez podniesionego głosu, ale w tonie, który odcinał dalszą dyskusję.

Justyna siedziała do tej pory cicho, jakby chciała, żeby nikt o niej nie zapomniał. Ale nie wytrzymała.

Ja też pomagam – rzuciła nagle. – Może nie w taki sposób jak wy, ale zawsze coś robię. Tylko nikt tego nie zauważa.

Anna parsknęła krótkim śmiechem, jakby słowa najmłodszej nie zasługiwały nawet na odpowiedź. Paweł spuścił wzrok, jakby wolał nie dolewać oliwy do ognia. A ja? Siedziałam i słuchałam ich „licytacji zasług”, czując coraz większą bezsilność. Myślałam, że przy tym stole będziemy rozmawiać o codzienności, o zwykłych sprawach, które nas łączą. Tymczasem każdy z nich miał przygotowaną listę, co robi, ile daje, kto więcej. Zamiast wspólnego obiadu, miałam przed oczami rachunek sumienia, ale pisany przeciwko sobie nawzajem.

Poczułam, że atmosfera gęstnieje, jakby rosół przestał pachnieć, a stół nagle zrobił się zimny. Wtedy zrozumiałam, że oni wcale nie chcą rozmawiać ze mną, tylko ze sobą nawzajem, i to nie po to, by się zrozumieć, lecz by udowodnić swoją przewagę. Chciałam coś powiedzieć, spróbować ich zatrzymać, ale w tym momencie Anna znowu zaczęła wymieniać kwoty i obowiązki. Zamilkłam, bo wiedziałam, że nikt nie będzie chciał mnie wysłuchać.

Chyba popełniłam błąd

– Gdyby nie ja, mama dawno by sobie nie poradziła – Anna prawie krzyknęła. Jej głos zabrzmiał ostro, tak że aż poczułam ukłucie w skroniach. – Ja płacę rachunki, ja robię zakupy, ja pilnuję, żeby wszystko tu jakoś wyglądało. A wy? Wy się pojawiacie raz w tygodniu, najecie się i tyle.

Paweł odsunął talerz. Widziałam, jak jego twarz drży, chociaż wciąż próbował zachować spokój.

– Nie wszystko mierzy się pieniędzmi, Anka. Ja też tu jestem. Może nie krzyczę o tym na prawo i lewo, ale to nie znaczy, że nic nie robię. Ciebie to po prostu nie obchodzi.

– Nie obchodzi? – Anna wbiła w niego wzrok. – Zawsze muszę się za ciebie tłumaczyć.

Justyna już nie wytrzymała. Łzy spłynęły jej po policzkach, ale mówiła dalej, drżącym głosem.

– Wy zawsze mnie traktujecie jak dziecko! Jakby to, co robię, było nic nie warte. Ile razy prosiłam, żebyście docenili, że tu przyjeżdżam, że się staram? Ale nie, dla was jestem nikim.

– Dzieci, proszę was… to niedziela – odezwałam się cicho, choć w środku chciałam krzyczeć.

Żadne nie zareagowało. Moje słowa odbiły się od nich jak od ściany. Patrzyłam na te bliskie memu sercu dzieci, a widziałam tylko troje ludzi próbujących siebie przekrzyczeć. Poczułam, że obiad, w który włożyłam całe serce, staje się tylko tłem dla ich wzajemnych pretensji. Zamiast rosołu na stole, miałam przed sobą kipiące emocje, które rozlewały się coraz szerzej. Zastanawiałam się, czy popełniłam błąd, uparcie organizując te spotkania. Chciałam jedności, a miałam przed oczami tylko pęknięcia, które z każdym słowem pogłębiały się coraz bardziej.

Czułam złość i smutek

Po tamtych krzykach nagle zapadła cisza. Tak gęsta, że słyszałam tylko bicie własnego serca. Każde z dzieci patrzyło w talerz, jakby jedzenie mogło je uratować od spojrzeń pozostałych. Nie mogłam znieść tej ciszy.

Nie tak miało być – powiedziałam głośno, bardziej do siebie niż do nich.

Anna poderwała głowę. – Mamo, przecież ja tylko chcę, żeby wszystko było sprawiedliwe – zaczęła tłumaczyć, jakby musiała się bronić.

Paweł milczał. Tylko jego zaciśnięte usta zdradzały, że w środku aż się gotuje. Justyna otarła policzki i znów zaczęła cicho płakać.

– Ty zawsze znajdziesz powód, żeby mnie zepchnąć na bok – wyszeptała do Anny, ale głos jej drżał tak, że prawie nie można było tego zrozumieć.

Patrzyłam na nich i miałam wrażenie, że siedzę przy stole nie z własnymi dziećmi, tylko z obcymi ludźmi. Obcymi, którzy rozliczają się z życia jak księgowi. Każde słowo, każdy gest był próbą postawienia się wyżej od drugiego. Czułam w sobie coś, co rzadko do mnie przychodziło – złość. Złość, że nikt nie usłyszał mojego „dzieci, proszę was”. Złość, że zamiast jedności zobaczyłam podzielone na kawałki serce swojej rodziny. I smutek, który osiadał we mnie coraz ciężej. Siedziałam otoczona najbliższymi, a czułam się tak samotna, jak jeszcze nigdy. Oni przestali robić cokolwiek z serca. Wszystko było rachunkiem, zasługą albo pretensją. A ja, zamiast ciepła domu, miałam przed oczami pustkę.

Nie mogłam tego zrozumieć

Wpatrywałam się w ich twarze i nagle przed oczami stanął mi zupełnie inny obraz. Nasz dawny dom, jeszcze za życia mojego męża. Niedzielne obiady wyglądały wtedy inaczej – pełne śmiechu, drobnych sprzeczek, ale takich zwyczajnych, ciepłych. On opowiadał dowcipy, dzieci pękały ze śmiechu, a ja w kuchni czasem krzyczałam, że zaraz rosół wykipi, jeśli nie przestaną hałasować. Wtedy stół był miejscem wspólnoty. Spojrzałam na nich teraz i poczułam, jak bardzo to się zmieniło. Ten sam stół, ten sam obrus, ale zamiast gwaru – ciche westchnienia i wzrok wbity w talerze.

– Pamiętacie, jak tata zawsze robił teatrzyk łyżką i widelcem, żeby was rozśmieszyć? – spróbowałam nawiązać do wspomnień, licząc, że coś w nich drgnie.

Anna westchnęła, jakby chciała odpędzić to wspomnienie.

– Mamo, nie wracajmy do tego, dzieciństwo już minęło – rzuciła nerwowo, prawie obojętnie.

Paweł uniósł kącik ust.

– Ja pamiętam. On potrafił nawet marchewką zrobić przedstawienie – powiedział cicho i przez ułamek sekundy w jego głosie zabrzmiała nuta dawnego ciepła.

Justyna zasłoniła oczy dłonią i wyszeptała:

– Brakuje mi go. Strasznie.

Siedziałam między nimi, czując, że każde poszło swoją drogą. Moje wspomnienia były jak fotografie, które ktoś porzucił w szufladzie. Nikt z nich nie chciał już do nich wracać na serio. Oni mieli swoje życia, a ja wciąż trzymałam się tego, co było. Zrozumiałam, że niedzielne obiady nie zbliżają nas, tylko jeszcze wyraźniej pokazują, jak bardzo jesteśmy od siebie daleko.

Zostałam z pustką w sercu

Skończyliśmy obiad w ciszy. Łyżki brzęczały o talerze, ale nikt nie miał ochoty na rozmowę. Patrzyłam, jak każdy powoli odkłada sztućce, jakby ten posiłek był tylko obowiązkiem, który trzeba odbębnić. Talerze były puste, ale miałam wrażenie, że nikt nie najadł się naprawdę – ani ciepłem, ani bliskością. Siedziałam na szczycie stołu i nagle przyszła mi do głowy myśl, której nigdy wcześniej nie odważyłam się wypowiedzieć.

– Nie wiem, czy jeszcze chcę takich obiadów – powiedziałam cicho, ale wystarczająco wyraźnie, by wszyscy usłyszeli.

Anna spojrzała na mnie zdumiona.

– Mamo… co ty mówisz? – zaczęła, ale zabrakło jej słów.

Paweł podniósł wzrok, przez moment wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, lecz ostatecznie tylko wzruszył ramionami.

Justyna wytarła oczy i szepnęła:

– Ja myślałam, że ty zawsze będziesz chciała…

Zapanowało milczenie. Żadne z nich nie zaprotestowało. Jakby ta myśl, która dla mnie była jak cios, dla nich wcale nie była zaskoczeniem. Spojrzałam na swoje dzieci i poczułam, że choć siedzą przy moim stole, to straciłam je już dawno temu. Każde zamknięte we własnym świecie, każde zapatrzone w swoje rachunki, obowiązki i krzywdy. A ja zostałam z pustką, którą próbowałam co tydzień przykrywać rosołem i sernikiem. Tego dnia po raz pierwszy zrozumiałam, że rodziny nie da się utrzymać przy stole, jeśli w sercach nie ma już miejsca na wspólnotę.

Mariola, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama