Reklama

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, pierwsze, co poczułam, to cisza. Ale nie ta bolesna, jak po kłótni. To była inna cisza. Taka, która nie dusiła. Przeciwnie – rozchodziła się po mieszkaniu jak kojąca mgła. Usiadłam wtedy przy kuchennym stole, w tym samym miejscu, gdzie przez dwadzieścia pięć lat stawiałam mu rosół co niedzielę. Rysiek lubił rosół. Dużo mięsa, zero pietruszki, bo „pachnie jak mydło”.

Reklama

Chciałam coś zmienić

Tego pierwszego samotnego tygodnia też kupiłam włoszczyznę. Z przyzwyczajenia. Wyjęłam garnek. Obrałam marchewkę. I wtedy mnie tknęło. Po co ja to robię?

Spojrzałam na wywar, który jeszcze nie zdążył się zagotować, i poczułam coś dziwnego. Jakby wszystko, co przez lata robiłam, nie było moje. Żyłam według jego gustu, jego smaku, jego nawyków. A teraz nawet nie wiedziałam, co lubię jeść.

Wylałam wywar do zlewu. A potem włożyłam płaszcz, poszłam do sklepu i kupiłam mango. Nigdy wcześniej go nie jadłam. Kupiłam też tofu i przyprawy, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Od tego dnia moja kuchnia przestała być miejscem obowiązku. Stała się laboratorium odkryć. Miejscem, gdzie Elżbieta – kobieta blisko sześćdziesiątki, rozwódka z historią – uczy się siebie od nowa.

Kiedy w garnku zaczęły mieszać się nowe zapachy, w drzwiach pojawiła się Wanda, sąsiadka z naprzeciwka. Zawsze miała nosa do kuchennych spraw.

– Elka, to ty coś nowego gotujesz? – zapytała, zadzierając głowę i wciągając powietrze nosem.

– Tak – odpowiedziałam bez uśmiechu, ale też bez skrępowania. – Tym razem dla siebie.

– Dobrze gadasz – mruknęła z uznaniem. – Jak nie dla siebie, to dla kogo?

Odkryłam pasję

Wróciła do siebie, a ja zostałam przy garnku. Mieszałam zupę i czułam, jak coś się we mnie uspokaja. Jeszcze niepewnie, jeszcze trochę po omacku, ale z jakąś cichą ekscytacją. Bo może właśnie o to chodzi – nie tyle odkrywać smaki, co odkrywać siebie przez smaki, których nigdy wcześniej nie próbowałam. Zjadłam danie z tofu i limonką sama przy kuchennym stole. I choć nikt nie powiedział „dobre”, ja i tak poczułam, że to miało sens.

Zaczęłam traktować gotowanie jak grę. Codziennie coś nowego. W poniedziałek zrobiłam sałatkę z granatem i serem kozim. We wtorek – curry z ciecierzycą. W środę – naleśniki ryżowe z warzywami i sosem orzechowym. Dokumentowałam wszystko telefonem. Robiłam zdjęcia, zapisywałam przepisy w notesie. Wieczorami siadałam na kanapie, przeglądałam fotki i zastanawiałam się, co ugotuję jutro. Wszystko wrzucałam na swojego Facebooka.

W czwartek zadzwoniła córka.

– Mamo, ty to piszesz jak z książki kucharskiej. Rób bloga!

– Ja i blog? Kto by to czytał?

– Ja bym czytała. I moja koleżanka z pracy też, już zresztą czyta. Pokazałam jej twoją sałatkę z granatem.

Roześmiałam się. Głupio mi było. „Blogi to dla młodych”, pomyślałam. Ale jednak tego wieczoru założyłam stronę. Nazwałam ją „Na własnym ogniu”. Krótko, prosto. Tak jak lubię.

Podsunęła mi pomysł

W sobotę ugotowałam zupę dyniową. Wyszła kremowa, lekko pikantna, z nutą imbiru i pomarańczy. Ale to nie smak był najważniejszy. To wspomnienie.

Usiadłam przy laptopie i zaczęłam pisać. O tym, jak jako dziecko pojechałam z mamą do jej siostry na wieś. Była jesień, pachniało liśćmi i ziemią. Ciotka Janka podała zupę z dyni – wtedy pierwszy raz ją jadłam. Miała kolor jak zachodzące słońce i smak, który został mi w głowie na całe życie. Opisałam to wszystko. Bez ozdobników. Prosto.

Opublikowałam wpis z przepisem i wspomnieniem. Nie spodziewałam się niczego. A jednak po kilku godzinach pojawiły się komentarze: „To jak u mojej babci”, „Pięknie pani pisze”, „Ciepło się robi na sercu”.

Kilka miesięcy później zamarłam, gdy dostałam wiadomość prywatną: „Pani Elżbieto, tu Julia z lokalnej gazety. Czy zgodziłaby się Pani na krótki wywiad o blogu?”. Patrzyłam na ekran z niedowierzaniem. Odpisałam: „Tak, możemy porozmawiać”. Serce waliło mi jak wtedy, gdy pierwszy raz sama zrobiłam ciasto drożdżowe i nie opadło.

Stałam się sławna

Spotkałyśmy się w kawiarni przy rynku. Dziennikarka zadawała pytania, ale nie tylko o przepisy. Chciała wiedzieć, co czułam, kiedy gotowałam i dlaczego zdecydowałam się na to właśnie teraz.

– Pani pisze nie tylko o jedzeniu – powiedziała, kiedy skończyłam opowiadać. – Ale także o emocjach.

– Bo każde danie ma swoją historię – odpowiedziałam bez zastanowienia. Sama się zdziwiłam, jak naturalnie to zabrzmiało.

Wywiad ukazał się w następnym wydaniu. Zdjęcie było trochę zbyt duże, ale tekst bardzo ciepły i uważny. Przez dwa dni nie mogłam wejść do warzywniaka, żeby ktoś mnie nie zaczepił. Wanda zapukała do mnie z gazetą w ręku, jakby trzymała trofeum.

Kilka dni później zadzwoniła redaktorka naczelna. Złożyła mi propozycję. Raz w tygodniu miałabym prowadzić rubrykę kulinarną z osobistą historią.

– Dla kobiet takich jak pani. I dla tych, które chciałyby się odważyć żyć jak pani.

Nie od razu się zgodziłam, musiałam to przemyśleć. Ale po cichu poczułam, że coś się zmienia. Już nie byłam tylko tą od rosołu. Zaczęłam być kimś, kto ma coś do powiedzenia.

Byłam szczęśliwa

Nowa rutyna przyszła szybciej, niż się spodziewałam. W poniedziałki pisałam teksty, we wtorki testowałam przepisy. Reszta tygodnia kręciła się wokół zapachów, zdjęć, przypraw, rozmów. Czasem ktoś rozpoznał mnie na targu i zapytał, co dziś gotuję. Uśmiechałam się wtedy, bo miałam odpowiedź – gotuję to, co kocham.

W kuchni zapanował mój porządek. Już nie kupowałam makaronu nitki i włoszczyzny, tylko imbir, mango, ananasy, świeżą kolendrę. Czasem myślałam o moim byłym mężu – czy widział wywiad? Czy przeczytał coś z rubryki? Ale nie dzwonił. I dobrze.

Któregoś dnia wpadła Wanda, jak zwykle bez zapowiedzi, z torbą bułek i plotkami.

– Elka, jesteś teraz sławna! A ten twój eks? Widziałam go w sklepie, minę miał, jakby łyknął cytrynę.

– Niech mu dobrze będzie – wzruszyłam ramionami. – Ja mam curry.

Uśmiechnęłam się. Weszłam do kuchni, spojrzałam na notatnik pełen pomysłów. Już nie gotowałam z przyzwyczajenia, nie dla świętego spokoju. Gotowałam, bo miałam coś do powiedzenia. I pierwszy raz od dawna czułam, że to wystarczy.

Reklama

Elżbieta, 59 lat

Reklama
Reklama
Reklama