„Co noc, od śmierci dziadka, śniłam o małym chłopcu. To znaczyło więcej, niż myślałam. Poznałam prawdę o dziadku”
„Wzięłam głęboki oddech, wyciągnęłam słoik, pomodliłam się po raz ostatni i sypnęłam ziemią na wiatr. Podmuch porwał lżejsza część w jedną z uliczek i przez krótką chwilę zdawało mi się, że dostrzegam w chmurze pyłu sylwetkę uciekającego chłopca. Potem zniknął, a ja poczułam się tak, jakby z piersi spadł mi ogromny ciężar”.
- Beata, 30 lat
Śmierć bliskiej osoby zawsze zmienia coś w naszym życiu – w mniejszym lub w większym stopniu, ale nie przechodzi bez echa. Człowiek znika, nieodwołalnie, ostatecznie, a jego nieobecność wpływa na otoczenie, zostawia wyrwę w sercach innych. Pewnego dnia wstajesz rano i musisz zmierzyć się ze świadomością, że każdy kolejny dzień spędzisz już bez tej osoby. To nie jest łatwe. Ale czasem tym, co ulega największej zmianie, jest nie przyszłość, a przeszłość. Tak jakby ludzkie istnienie stanowiło jakąś wielką tamę powstrzymującą napływ tego, co minione. I gdy pęka ta tama, zalewa nas powódź prawdy. Nierzadko takiej, w którą trudno jest uwierzyć.
Ten sen wciąż powracał
W moim przypadku była to strata dziadka Janka, który umarł nagle na zawał serca w wieku osiemdziesięciu trzech lat. Nie minął nawet tydzień od pogrzebu, gdy zaczęły mnie nękać niepokojące sny. Za każdym razem wyglądały tak samo: budziłam się w swoim pokoju, usłyszawszy kroki dobiegające z salonu. Wstawałam z łóżka i zakradałam się tam ostrożnie. Otwierałam drzwi i... trafiałam na cmentarz, gdzie przy grobie dziadka stał jasnowłosy, niebieskooki chłopiec, na oko ośmioletni.
Nie znałam go, ale wydawało się, że on zna mnie. Bez słowa wskazywał na grób, patrząc mi prosto w oczy przeszywającym wzrokiem. Jakby czegoś chciał, jakby na coś czekał…. Tylko na co? Sen powtarzał się każdej nocy, a ja budziłam się zlana potem, wycieńczona. Miałam wrażenie, jakby świat wypadł z torów, wykoleił się. I wiedziałam, że ma to coś wspólnego z dziadkiem Jankiem.
Byłam rozkojarzona
Kiedy moje nerwy były już niemal w strzępach, a wyniki w pracy spadły na tyle, by zainteresował się tym kierownik, postanowiłam wypytać babcię, co może znaczyć mój sen. Zawsze miała otwarty umysł, jeśli chodzi o takie sprawy. Usiadłyśmy przy herbacie w kuchni – ona w żałobnej czerni, ja wciąż jeszcze w garsonce z pracy – i opowiedziałam jej o wszystkim. Wcale jej nie zdziwiło, że łączę moje koszmary ze śmiercią dziadka.
– Ja też czuję, że on jest blisko, Beatko – stwierdziła, kiwając głową. – Jakby próbował nam coś jeszcze powiedzieć. Zawsze miał dużo do powiedzenia, sama przecież wiesz. Niemal na każdy temat. Wystarczyło włączyć wiadomości i zostawić go przed telewizorem, żeby potem nadawał do północy…
Zobacz także
– Ale skąd ten mały chłopiec? Kto to może być? – zapytałam. – Nawet na zdjęciach nie widziałam nikogo podobnego do niego.
– Cóż… twój dziadek nie zawsze mieszkał w Krakowie – zamyśliła się przez chwilę. – Wychowywał się w miasteczku na Pomorzu. To było jeszcze w czasie wojny. Twoi pradziadkowie są tam pochowani. Będziesz musiała sprawdzić w jego rzeczach. Może to ktoś z tamtejszej rodziny? Może to sam Janek za młodu? Nigdy nie widziałam jego zdjęć z tamtego okresu.
Westchnęłam.
– Chciałabym tylko w spokoju spać. To wszystko. Zanim się wykończę. Po prostu chciałabym normalnie przespać całą noc.
– Ja też, wnusiu – przyznała babcia, siorbiąc herbatę.
– Dlatego muszę wyjaśnić tę zagadkę – powiedziałam.
To nie dawało mi spokoju
Następnej nocy sen się zmienił. Otworzywszy drzwi do salonu, ujrzałam grób dziadka i stojącego nad nim jasnowłosego chłopca, ale zniknęła reszta cmentarza. Zastąpił ją miejski rynek z białą wieżą ratusza, starą studnią i kocimi łbami. Niebo zasnuwały ciemne chmury, jakby zaraz miało zacząć padać. Chłopiec schylił się, złapał garść ziemi z grobu i popędził w wąskie uliczki. Próbowałam za nim gonić, ale zgubiłam się w labiryncie zaułków.
Po przebudzeniu uznałam, że nadszedł czas na działanie. Wzięłam kilka dni wolnego z pracy (kierownik nie był zadowolony, ale chwilowo miałam to w nosie), po czym spędziłam większość popołudnia, przegrzebując stare dokumenty na strychu babci. Były tam od dekad nieaktualne podręczniki i związane grubym rzemieniem szkolne zeszyty, notatniki wypełnione projektami szklarni, która stała na podwórku od czasów mojego dzieciństwa, a także wszelkiego rodzaju odpisy i metryki wydane przez nieistniejące już urzędy. Trochę czasu mi zajęło, nim znalazłam akt urodzenia dziadka Janka. Papier zżółkł, jakby ktoś umoczył go w herbacie, ale pismo było na szczęście nadal czytelne. W ten sposób poznałam nazwę miejscowości na Pomorzu, w której urodził się dziadek.
Pojechałam szukać prawdy
Reszta przygotowań zajęła mi zaledwie godzinę. Znalazłam miasto na mapach w wyszukiwarce internetowej, sprawdziłam połączenia kolejowe i zawczasu wydrukowałam bilet, żeby się nie rozmyślić. Nie byłam oczywiście pewna, czego może chcieć ode mnie chłopiec ze snu, ale wniosek nasuwał się sam. Do tej pory pokazał mi grób dziadka i miasto, którego nie znałam. Wywnioskowałam, że dziadek Janek w swych ostatnich chwilach musiał tęsknić za rodzinnymi stronami. Może chciał, by chociaż garść ziemi z jego grobu rozsypano tam, gdzie chciał być pochowany – wtedy wreszcie zazna wiecznego odpoczynku, a mnie da spokój i pozwoli się wyspać. Nie uśmiechała mi się taka misja, ale nie widziałam innego wyjścia z sytuacji.
Dla pewności podzieliłam się swoimi przemyśleniami z babcią. I ona przyznała mi rację.
– Tylko uważaj na siebie, wnusiu – powiedziała, gdy żegnałam się z nią rano przed wyjazdem. – Takie niespokojne dusze… kto wie, czego tak naprawdę chcą.
Podróż pociągiem zajęła mi większą część dnia. Chociaż Intercity nie zatrzymywał się na wszystkich przystankach, z Krakowa na Pomorze i tak trzeba było przejechać przez większą część Polski, a to jednak trochę trwa. Doszło do tego jeszcze opóźnienie w okolicach Łodzi, więc nim wysiadłam na swojej stacji, czułam się jak przeżuta przez psa gumowa zabawka. Ruszyłam prosto do hotelu, w którym miałam wynajęty pokój na noc, wypytując o drogę przechodniów. Byłam bardzo zmęczona, więc pewnie dlatego dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że coś tu nie gra.
Coś tu nie mi nie pasowało
Zawróciłam niemal spod progu hotelu, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach, w której schowałam słoik z ziemią z grobu dziadka. Nie, nie mogło być wątpliwości. Miasteczko z mojego snu wyglądało zupełnie inaczej! Nie było tu białej wieży ratusza ani starej studni. Nawet kocie łby były jaśniejsze i drobniejsze, jakby położone dopiero kilka lat temu. Te, które widziałam we śnie, były ciemne i grubo ciosane.
– To inne miasto – wymamrotałam z niedowierzaniem.
Ale dokąd w takim razie prowadził mnie dziadek Janek? Z poczuciem rezygnacji zameldowałam się w hotelu i zaraz po wejściu do pokoju rzuciłam się na łóżko. W głowie układałam już plan działania na jutro. Nie mogłam się teraz zatrzymać, stracić rozpędu. Potrzebowałam informacji. Wiedziałam, że dziadek urodził się w tym miasteczku, ale niewiele ponad to. „Czemu w ogóle przeniósł się do Krakowa? Czemu nigdy nie odwiedzał tutejszego cmentarza, gdzie pochowano jego rodziców? Czemu jego dusza nie mogła zaznać spokoju?”. Pytania kłębiły się w mojej głowie, każde trudniejsze od poprzedniego. Sen zmorzył mnie, zanim zdążyłam ściągnąć buty.
Wybrałam się
Obudziłam się nad ranem po kolejnej bezsensownej gonitwie uliczkami, które istniały jak na razie tylko w mojej głowie. Tym razem chłopiec krzyczał coś, czego ani trochę nie rozumiałam. „Boże drogi, ile jeszcze razy obudzę się zlana potem, nim odnajdę sens w tym koszmarze?”.
Nie wiedziałam, czego szukać
Wzięłam szybki prysznic, przebrałam się i ruszyłam na rekonesans. Na początek odwiedziłam rodzinne groby, pokierowana przez recepcjonistkę na przykościelny cmentarzyk. Janina i Henryk, przodkowie znani mi dotąd wyłącznie ze szkolnego projektu drzewa genealogicznego, spoczywali we wspólnej mogile zarośniętej trawą i chwastami. Oboje zmarli, jeszcze zanim się urodziłam, i mało kto w rodzinie o nich wspominał. Mimo to kupiłam znicz, zapaliłam go na ich grobie i zmówiłam krótką modlitwę. Rozważałam przez chwilę rozrzucenie tu ziemi z mogiły dziadka, ale szybko odrzuciłam ten pomysł. Nie wydawało się to właściwe, zważywszy na treść moich snów.
Moim następnym przystankiem była miejska biblioteka. Planowałam przejrzeć wydania miejscowej gazety z okresu, w którym mógł tu mieszkać dziadek Janek. Trwała wtedy wojna, więc nie liczyłam na wiele. Okazało się jednak, że miasto zainwestowało jakiś czas temu w cyfryzację zasobów i przeszukiwanie starych artykułów było znacznie łatwiejsze. Miła starsza bibliotekarka poprowadziła mnie do stanowiska komputerowego i zostawiła sam na sam z tysiącami zeskanowanych stron dziennika. Zapytałam o automat z kawą, ale kobieta uśmiechnęła się tylko z politowaniem i po kwadransie przyniosła mi ręcznie parzoną filiżankę małej czarnej.
Przez następne trzy godziny zagłębiałam się w kolejnych artykułach, aż rozbolały mnie oczy. Czasem, gdy je przecierałam, miałam wrażenie, że po drugiej stronie widzę wrzeszczącego wniebogłosy chłopca ze snów i niemal byłam w stanie rozpoznać słowa, które z siebie wyrzucał. Raz mało nie spadłam z krzesła, kiedy podobny niebieskooki blondynek przeszedł przez drzwi biblioteki. Malec oddał jednak tylko „Plastusiowy pamiętnik” i uginając się pod ciężarem plecaka, ruszył do domu.
To były strzępki informacji
Na temat mojej rodziny znalazłam mniej informacji, niż miałam nadzieję znaleźć. Najwcześniejsza wzmianka pochodziła z 1952 roku i dotyczyła pradziadka Henryka, który został radnym. Później były już tylko społeczne inicjatywy – przebudowa szkoły podstawowej i wygrany przez prababcię konkurs na największą dynię (74 kg). Jednak nic, co dotyczyłoby się ich syna, a mojego dziadka. Zupełnie jakby jego noga nigdy nie postała w tym mieście.
– Dużo pracy? – zagadnęła bibliotekarka, gdy zaczęłam przysypiać nad notatkami, z głową niemal wspartą o klawiaturę.
– Trochę tego jest – przyznałam, podrywając się.
– Pani jest dziennikarką?
– Nie, szukam tylko czegoś o rodzinie. Dziadek mieszkał tu w czasie wojny, kiedy był młody. Nie wie pani, gdzie jeszcze mogę znaleźć artykuły z tego okresu?
Staruszka po raz kolejny uśmiechnęła się, jakbym nic nie rozumiała.
– W tamtych czasach nikt nie miał czasu na pisanie artykułów, moja droga. Ludzie byli zbyt zajęci życiem z dnia na dzień, martwieniem się, czy ich bliscy są bezpieczni. Została tylko dziurawa pamięć takich ludzi jak ja.
Przygryzłam wargę, myśląc nad tym, co zrobić. Po dłuższej chwili podjęłam decyzję i powiedziałam jej, czego tak naprawdę szukam i dlaczego. Opuściłam tylko fakt, że wszystko to mi się przyśniło – zdecydowałam, iż bardziej wiarygodne będzie to, że widziałam chłopca i nieznane miasto na zdjęciach, które znalazłam na strychu u dziadka, i że chciałam się o nich czegoś dowiedzieć. Bibliotekarka przysiadła na krześle obok, opadając na nie wolno i mamrocząc coś o bolących korzonkach.
– Miasto, o którym mówisz, jest niedaleko stąd – powiedziała. – Zaledwie kilka godzin drogi. Ale po drugiej stronie granicy.
– W Niemczech? – zdziwiłam się.
Przytaknęła.
Pomogła mi bibliotekarka
– W czasie wojny wszystko to były okupowane ziemie. Niemcy brali, co chcieli, i uchodziło im to płazem. Wiele dzieci traciło rodziców albo odłączało się od nich w trakcie przesiedleń i władze musiały coś z nimi zrobić. Nawet naziści w większości nie byli aż tak okrutni, by pozwolić maleństwom umrzeć z głodu. Niemcy zrobili więc to, co Niemcy robią najlepiej, i opracowali wydajny system. Wybierali dzieci, które wyglądały aryjsko i przewozili je przez granicę, gdzie adoptowały je czyste rasowo pary. Jeśli dzieci były wystarczająco młode, chłonęły nowy język i ideologię jak gąbki. W ten sposób mogły stać się częścią Rzeszy.
Na dłuższą chwilę zaniemówiłam. W żadnym z podręczników do historii nie czytałam o podobnym procederze, ale z drugiej strony… był to tylko maleńki wycinek wojny. Dramat najmłodszych obywateli, nic więcej. Oni przynajmniej przeżyli.
– Co się działo po wojnie? – zapytałam. – Czy dzieci objęła repatriacja?
– Niektóre z nich… Te, których rodziców udało się odszukać. Ale większość wcale nie chciała wracać do Polski. Przyzwyczaiły się do życia w Rzeszy i zdążyły pokochać swoje nowe rodziny. Bardzo wiele dzieci z tego regionu opowiadało później o tej białej wieży ratusza. Wszystkie widocznie trafiały do jednego miasta. Mogę znaleźć nazwę, jeśli pani chce. To musi być to samo miasto, które widziała pani na zdjęciu.
Podziękowałam jej serdecznie. Choć cała historia wydawała mi się niewiarygodna, wiedziałam, że wreszcie znalazłam to, czego szukałam. Czego szukał dziadek.
Byłam coraz bliżej prawdy
Jeszcze tego samego dnia z walizką pod pachą wsiadłam do pociągu nocnego jadącego na zachód. Kupiłam miejsce w wagonie sypialnym, ale nie byłam w stanie zmrużyć oka. Kawałki układanki złożyły się w końcu w całość. Myślałam o jasnowłosym chłopcu, który coś krzyczał – teraz już wiedziałam, że po niemiecku. To był mój dziadek. Teraz miałam pewność, że to on! Biedny mały Janek, który nie rozumiał toczącej się obok wojny; który w Niemczech spędził najpiękniejsze lata dzieciństwa, by zostać na siłę wyrwanym i sprowadzonym do Polski. Dlatego nigdy nie mówił o prawdziwych rodzicach. W głębi serca musiał czuć do nich żal. A kiedy zmarł nagle, całe to niespełnienie znalazło ujście. I wiedział, że musi w jakiś sposób – choćby za moim pośrednictwem – powrócić do „domu”, by spocząć w pokoju.
Była szósta trzydzieści rano, gdy stanęłam wreszcie na znanym ze snu placu. Tak wcześnie nie było na nim prawie nikogo. Zza chmur wyszło słońce i zobaczyłam, że niebo jest czyste jak kryształ. Uznałam to za dobry znak. Zaczekałam, aż wieża ratusza będzie otwarta dla zwiedzających i wspięłam się na sam szczyt. Wzięłam głęboki oddech, wyciągnęłam słoik, pomodliłam się po raz ostatni i sypnęłam ziemią na wiatr. Podmuch porwał lżejsza część w jedną z uliczek i przez krótką chwilę – zapewne ze zmęczenia i życzeniowego myślenia – zdawało mi się, że dostrzegam w chmurze pyłu sylwetkę uciekającego chłopca. Potem zniknął, a ja poczułam się tak, jakby z piersi spadł mi ogromny ciężar.
Koszmary minęły
Od tamtej pory nie nękają mnie już niepokojące sny. Babcia jest jedyną osobą, której opowiedziałam całą historię i prawdopodobnie jedyną, która jest w stanie ją zrozumieć. Teraz, gdy zna prawdę o dzieciństwie dziadka Janka, przypomina sobie różne szczegóły z ich wspólnego życia. Dopiero teraz nabierają one sensu. To, jak dziadek bardzo chciał wyjechać w podróż poślubną do RFN-u, jak czasem zdarzało mu się przekląć po niemiecku, gdy stracił nad sobą panowanie, jak mało mówił o swojej rodzinie.
To naprawdę niezwykłe, jak wiele kotar potrafi zerwać śmierć; jak wiele tajemnic wychodzi na jaw w jej obecności. Chciałabym jeszcze kiedyś przyjrzeć się temu zjawisku z bliska. Zbadać je dogłębnie. Chwilowo jednak cieszę się rozwiązaną zagadką i tym, że nareszcie mogę w spokoju przespać noc. A to, Bogu niech będą dzięki, na razie w zupełności mi wystarczy.