„Co roku czekam na Święta jak na cud. Liczę na czas z rodziną, a znowu zostaję sama jak palec”
„Tego roku znowu zrobiłam plan na Święta. Myślałam o dekoracjach, piekłam pierniki. Po co? Zawsze kończyło się tak samo – kawa wypita samotnie, patrzenie przez okno i czekanie. Święta miały pachnieć cynamonem i pomarańczami, a u mnie pachniały kurzem wspomnień”.
- Redakcja
Mój dzień zawsze zaczynał się o szóstej rano, choć tak naprawdę budziła mnie cisza. Nie była to przyjemna cisza – kiedyś o tej godzinie w domu unosił się zapach kawy, a z kuchni dobiegał trzask patelni, na której Janek smażył jajka. Potem zmarł, a cisza ogarnęła wszystko. Była w kuchni, w sypialni, na klatce schodowej. Żyłam w małym mieszkaniu w bloku, gdzie dawniej odgłosy przypominały mi, że życie wokół nadal trwa. Po śmierci męża minęło piętnaście lat, a ja wciąż miałam wrażenie, że słyszę skrzypienie jego ulubionego fotela.
Czekałam na Święta
Co roku czekałam na Święta jak na cud. Oszukiwałam się, że będą inne – takie jak kiedyś, kiedy nasz dom tętnił życiem. Anna i Maciek biegali w piżamach, hałasując, a Janek zakładał swój fartuch z Mikołajem, żeby piec makowiec. Zawsze było głośno, radośnie, zwyczajnie. A potem wszystko się zmieniło. Dzieci wyjechały. Anna mieszkała w Anglii i dzwoniła czasami, ale rozmawialiśmy jak obcy ludzie. Maciek? Jeszcze miałam nadzieję, że będzie moim wsparciem, ale w jego głosie zawsze słyszałam pośpiech.
Tego roku znowu zrobiłam plan na Święta. Myślałam o dekoracjach, piekłam pierniki. Po co? Zawsze kończyło się tak samo – kawa wypita samotnie, patrzenie przez okno i powtarzanie w myślach słów Anny: „Mamo, wiesz, że w tym roku nie dam rady...” albo Macieja: „Może przyjadę, ale tylko na chwilę”.
Święta miały pachnieć cynamonem i pomarańczami, a u mnie pachniały kurzem wspomnień. Chociaż miałam sąsiadów, Marka widywałam na Wigilii organizowanej w świetlicy, to wracałam stamtąd jeszcze bardziej świadoma swojej samotności.
Często zastanawiałam się, co zrobiłam źle, dlaczego oni byli tak daleko, kiedy mnie przecież tak blisko było do nich...
Dzieci nie miały czasu
Przygotowania do Świąt zawsze były moim smutnym rytuałem. W tamtym roku zaczęło się od rozmowy z Anną. Zadzwoniłam, wiedząc, że znajdzie chwilę między pracą a swoimi sprawami. Odebrała szybko.
– Mamo, cześć! Jak się czujesz? – zapytała, ale w jej głosie nie było ciepła, tylko pośpiech.
– Dobrze, Aniu. Myślałam, czy w tym roku... może przyjedziecie na Święta? – starałam się, by zabrzmiało to lekko.
– Ach, mamo, chciałabym, ale wiesz... praca, dzieci... może następnym razem? – Jej ton był niemal przepraszający, ale wiedziałam, że decyzja została podjęta.
Z Maćkiem było podobnie. Obiecał, że wpadnie, ale nie był pewny, czy na długo. Nie powiedziałam im, jak bardzo ich potrzebowałam. Zamiast tego po rozmowie wstałam od telefonu i zaczęłam piec ciasto, próbując się czymś zająć. Jednak wspomnienia były szybsze. Widok mąki na rękach przypomniał mi Janka, który zawsze kręcił się w kuchni, podjadając rodzynek z miski.
Teraz cisza wydawała się głębsza, bardziej przytłaczająca. Rozpakowałam pudełko z ozdobami. Były tam stare bombki, które dzieci robiły w szkole. Wzięłam do ręki jedną z nich – papierowego aniołka z lekko postrzępionymi skrzydłami. Czułam, jak wzbiera we mnie pustka, większa niż zwykle.
Co roku miałam nadzieję, że będzie inaczej. Że tym razem ktoś zapuka do drzwi i powie: „Mamo, jesteśmy!” Ale Święta zawsze mijały w tej samej samotności, którą starałam się ukrywać nawet przed sobą.
Czułam się samotna
Wigilia w bloku zawsze była dla mnie trudnym dniem. W świetlicy, gdzie organizowano sąsiedzkie spotkanie, panował gwar, śmiech i brzęk talerzy. Ludzie składali sobie życzenia, jedli barszcz, rozmawiali o dzieciach, wnukach, planach na Nowy Rok. Ja czułam się tam jak widz, który ogląda życie zza szyby.
Marek, mój sąsiad z trzeciego piętra, jak zwykle przysiadł się do mnie. Miał tę samą manierę – uśmiechał się ciepło, ale jego oczy były smutne.
– I co, Natalio? Twoje dzieci w tym roku przyjadą? – zapytał.
Pokręciłam głową, próbując ukryć zakłopotanie.
– Ania jest za granicą, Maciek zapracowany. Może na chwilę wpadnie – wymamrotałam.
Marek skinął głową, a potem westchnął.
– Wiesz, moje też rzadko mnie odwiedzają. Czasem mam wrażenie, że stałem się dla nich nikim.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, wspominając dawne czasy. Oboje wiedzieliśmy, że to tylko słowa – małe plasterki na większe rany.
Kiedy wracałam do mieszkania, czułam, że wypełnia mnie coś cięższego niż pustka. Ta Wigilia, jak wszystkie inne, przypomniała mi, że nawet wśród ludzi można czuć się samotnym. Kiedy drzwi mojego mieszkania zamknęły się za mną, zrozumiałam, że znów spędzę Święta z ciszą, której nie da się zagłuszyć.
Syn wpadł na chwilę
Następnego dnia po Wigilii Maciek rzeczywiście przyjechał. Wpadł późnym popołudniem, ubrany w puchową kurtkę, z niedużą torbą w ręku.
– Mamo, Wesołych Świąt! – rzucił, całując mnie w policzek.
– Wchodź, synku – powiedziałam z uśmiechem, choć czułam, że coś między nami było napięte.
Usiedliśmy przy stole. Przyniósł mi zestaw kosmetyków – ładnie zapakowany, ale jakby kupiony w pośpiechu. Podziękowałam i podałam mu pierogi, które od rana odgrzewałam w oczekiwaniu na jego wizytę.
– Jak tam praca? – zapytałam, starając się zapełnić ciszę.
– Intensywnie, jak zawsze. Wiesz, muszę już iść, bo dzieciaki czekają, a Iza nie daje sobie rady sama – odpowiedział szybko, jakby to była wymówka.
Próbowałam mu opowiedzieć o Wigilii w świetlicy, o Marku, który zawsze zagaduje mnie o dzieci, ale Maciek co chwilę zerkał na telefon.
– Przepraszam, mamo, muszę już lecieć – powiedział po godzinie.
Odprowadziłam go do drzwi. Kiedy zniknął na klatce, zamknęłam je i poczułam, jak łzy zaczynają spływać mi po policzkach. Wróciłam do kuchni, gdzie na stole stały nietknięte pierogi i samotny kubek z herbatą.
„Dlaczego wszystko, co ważne, zawsze kończy się tak szybko?” – pomyślałam, patrząc na śnieg za oknem.
To było miłe spotkanie
Dwa dni po Świętach poszłam do osiedlowego sklepu. Przemierzałam alejki w zamyśleniu, zastanawiając się, co jeszcze dokupić, by przedłużyć tę iluzję świątecznej atmosfery. Kiedy sięgałam po makowca, usłyszałam znajomy głos.
– Natalia! Nie spodziewałem się, że cię tu spotkam – Marek stał obok z koszykiem pełnym konserw i butelką wina.
– Och, dzień dobry, Marku – odpowiedziałam z uśmiechem.
– Jak Święta? – zapytał, choć w jego spojrzeniu było coś, co mówiło, że zna odpowiedź.
– Zwyczajnie – odparłam, a potem szybko dodałam: – A u ciebie?
– Tak samo... – powiedział cicho.
Zerknął na mnie z wahaniem, jakby chciał coś zaproponować, ale się bał.
– Wiesz co, Natalia… Może przyjdziesz do mnie wieczorem? Mam trochę ciasta i świetna nalewkę – mógłbym się z kimś podzielić.
Przez chwilę wahałam się, ale skinęłam głową.
Wieczorem siedzieliśmy w jego małym pokoju. Na stole stał talerz z makowcem, Marek nalewał nalewkę i herbatę.
– Czasem myślę, że w naszym wieku rozmowa jest największym luksusem – powiedział nagle.
Przytaknęłam, bo jego słowa były prawdą. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że ktoś naprawdę mnie słucha i rozumie.
Dobrze, że mam sąsiada
Kolejne dni minęły cicho, ale nie tak przygnębiająco jak wcześniej. Marek dzwonił co wieczór, czasem tylko po to, by zapytać, jak się czuję. Innym razem proponował wspólną herbatę. Początkowo czułam się niezręcznie, ale z każdym spotkaniem odnajdywałam w jego obecności coś kojącego.
Pewnego popołudnia Marek zapukał do moich drzwi.
– Przyniosłem szachy – powiedział, unosząc drewniane pudełko. – Może zagramy? Kiedyś uwielbiałem grać z żoną, choć zawsze mnie ogrywała.
– Dawno nie grałam, ale spróbujmy – uśmiechnęłam się i zaprosiłam go do kuchni.
Gra była spokojna, pełna śmiechu i wspomnień. Marek opowiadał o swoich dzieciach, które kiedyś grały razem z nim, zanim wyprowadziły się na drugi koniec kraju. Słuchałam go z uwagą, a potem, niemal nieświadomie, zaczęłam mówić o swoich dzieciach – o Ani, która jako dziecko uwielbiała wycinać aniołki z papieru, i o Maćku, który zawsze czekał na pierwszą gwiazdkę z nosem przy szybie.
W tej rozmowie było coś, czego od dawna mi brakowało – wzajemność. Nie musiałam ukrywać swoich emocji, nie musiałam udawać, że wszystko jest w porządku. Marek nie oceniał, tylko słuchał, a ja zaczęłam rozumieć, że może samotność nie musi być tak przytłaczająca, jeśli jest ktoś, kto ją dzieli.
Natalia, 74 lata