Reklama

W samochodzie panowała cisza. Taka gęsta, że gdyby nie szum silnika i od czasu do czasu pociągnięcie nosem mojej matki, można by pomyśleć, że nikogo w środku nie ma. Siedziałam z tyłu, przyklejona do szyby, obserwując kolejne mijane stoiska ze zniczami na poboczach dróg. Przez chwilę wyobrażałam sobie, że to groby – takie, które nie zmieściły się już na cmentarzach i teraz czekają cierpliwie na poboczu.

– Nie mów tylko nic głupiego przy cioci Grażynie. Wiesz, jak ona reaguje… – rzuciła matka nagle.

– Jasne. Przecież nie rozmawiamy z nią o niczym innym niż pogoda – odpowiedziałam, nie kryjąc ironii.

Ojciec zerknął na mnie we wstecznym lusterku, ale nic nie powiedział. Wzrok miał już zmęczony. Wiedział, że i tak dziś będzie musiał wysłuchać narzekań ciotki Grażyny, powściągliwych komentarzy wuja Mariana i znieść udawanie, że wszystkim bardzo brakuje dziadka. Ja nie udawałam. Nie potrafiłam.

Wspomnienia z dzieciństwa związane z dziadkiem nie były ciepłe ani czułe. Żadnych kolan do siadania, żadnych opowieści przy herbacie, żadnych: „a pamiętasz, jak cię uczyłem jeździć na rowerze?”. Dziadek zawsze był bardziej meblem niż człowiekiem. Drewniany, ciężki, chłodny. A ja jako dziecko potrafiłam godzinami siedzieć obok niego, licząc na to, że może chociaż raz spyta, co rysuję.

Matka mówiła, że on jest z pokolenia, które nie mówiło o uczuciach. Ale ja to odbierałam inaczej. On po prostu nas nie lubił. Nawet swojej własnej córki. Nie wiem, czemu więc teraz tak się spinała, by wszystko wyglądało, jak trzeba.

To był cyrk

Na kolanach trzymałam znicz z wieczkiem w kształcie serca. Trochę ironiczny wybór, biorąc pod uwagę, komu miał być zapalony.

Dojechaliśmy na miejsce chwilę po czternastej. Cmentarz wyglądał jak wielkie, chaotyczne mrowisko – ludzie poruszali się między grobami, niektórzy nieśli znicze jak święte relikwie, inni denerwowali się, że nie mogą znaleźć miejsca do zaparkowania. Ojciec zatrzymał auto na trawniku, zjeżdżając kawałek za bramę.

– Może tu nie wolno? – rzuciłam.

– Dorota, daj spokój – mruknęła matka.

Szliśmy w milczeniu. Nikt nie rozmawiał na cmentarzu, przynajmniej tuż przy wejściu. Wszyscy mieli skupione twarze i udawali, że są bardzo zamyśleni. Grobowiec dziadków znajdował się przy bocznej alejce. Stała tam już ciocia Grażyna, w płaszczu jak z teatru i czarnych rękawiczkach, które co chwilę poprawiała. Obok niej milczący wujek Marian trzymał siatkę z chryzantemami. Dziwnie to wyglądało, jakby byli małżeństwem z nawyku, a nie z wyboru.

– Oczywiście, Justynka jak zwykle spóźniona. Ale do zdjęcia to zdąży, co? – powiedziała ciotka na powitanie, nawet nie patrząc w naszą stronę.

Byli ironiczni

Matka przytaknęła uśmiechem, po czym zaczęła nerwowo poprawiać kwiaty na nagrobku. Zatrzymałam się kilka kroków od reszty. Wyciągnęłam zapalniczkę i postawiłam znicz z sercem przy lewym rogu płyty. Płomień zapalił się od razu, co jako dziecko uznałabym za dobry znak. Teraz po prostu oznaczało to mniej zachodu. Podszedł do mnie kuzyn Tomek.

– Wszystko jak co roku – rzucił. – Sztuczna celebracja i wzajemne pretensje.

Nie chciałam się z nim zgadzać ani zaprzeczać, ale miał rację. A mimo to wszyscy tu przyszliśmy.

– Justyny nie ma? – spytał jeszcze.

– Jeszcze nie – odpowiedziałam. – Ale zaraz będzie. Zawsze przychodzi na efekt końcowy.

Spojrzałam na znicz z sercem. Płomień tańczył lekko na wietrze. Pomyślałam wtedy, że może dziadek jednak chciałby, żebyśmy go zapamiętali. Tylko nie w taki sposób.

Ciotka Justyna przyszła dwadzieścia minut później, z kubkiem kawy na wynos i kurtką niedopiętą, jakby cmentarz był tylko przystankiem między spotkaniami. Bez słowa przywitała się z ciotką i matką, po czym postawiła swój znicz – różowy, w kształcie anioła, z brokatowym skrzydłem.

– Trochę przesada, nie? – wymamrotał Tomek.

Wyznała prawdę

Ciotka Grażyna już otwierała usta, ale matka ją uprzedziła.

– Cicho, Justyna jest w żałobie na swój sposób.

– Są tacy, co tylko raz w roku przyjeżdżają, a potem opowiadają wszem wobec, jacy to rodzinni są – mruknęła ciotka Grażyna, tak, żeby każdy słyszał.

– No pewnie, bo ty tu koczujesz przez cały listopad… – odpowiedziała ciotka Justyna, nie podnosząc głosu.

Powietrze zgęstniało. Ktoś zaproponował modlitwę. Zaczęliśmy „Wieczny odpoczynek”, ale nikt nie mówił go razem. Głosy się nie zgrywały, jakby każdy mówił inną wersję. Ja milczałam. Patrzyłam na kamień, na kwiaty, na brokatowego anioła. Nic w tym nie było prawdziwe.

Skończyliśmy modlitwę. Ciotka Justyna wstała z ławeczki i przeciągnęła się, jakby dopiero teraz się obudziła.

– Wiecie co? – zaczęła i spojrzała na nas po kolei. – On i tak nikogo z nas nie lubił. Ani mnie, ani was.

Matka spojrzała na mnie, jakby prosiła o pomoc. Ale ja tylko wzruszyłam ramionami. Ciotka Justyna nie dodała nic więcej. Przesunęła dłonią po marmurze i odsunęła się na bok. Nikt nie zaprzeczył. Po prostu staliśmy tam w milczeniu, jakbyśmy wszyscy wiedzieli, że w końcu ktoś musiał to powiedzieć. I że może lepiej, że powiedziała to ona.

Myślałam o nim

Wracaliśmy do auta w tym samym milczeniu, w którym przyjechaliśmy. Matka szła przodem, nie patrząc ani na mnie, ani na ojca. W samochodzie zapięłam pasy, czekając, aż matka zacznie komentować. Tym razem długo nic nie mówiła. W końcu, kiedy ruszyliśmy, odezwała się bez przekonania:

– To był stary, dumny człowiek. Nie umiał okazywać uczuć.

– To nie jest wymówka – odpowiedziałam. – Wiem, że mnie nie lubił. I chyba nie tylko mnie.

– Ciebie najbardziej – powiedziała cicho, niemal szeptem. – Bo byłaś zbyt podobna do niego.

Nie zapytałam, co miała na myśli. Sama nie wiedziałam, czy to był wyrzut, czy wyjaśnienie. Nie odzywaliśmy się już więcej do końca drogi.

Wieczorem wyjęłam z pudełka stare zdjęcia. Zdjęcie dziadka w mundurze, z wąsami i spojrzeniem, od którego zawsze robiło mi się chłodno. Obok niego babcia – drobna, uśmiechnięta, trzymająca go pod ramię. Wyglądali, jakby byli z dwóch różnych światów. Zabrałam to zdjęcie i poszłam do matki.

– Czy on w ogóle kiedykolwiek… lubił kogoś z nas? – zapytałam, kładąc zdjęcie na stole.

Spojrzała na nie przez chwilę, po czym odsunęła na bok.

– On cenił ludzi. Ale nie rodzinę. Dla niego rodzina była obowiązkiem.

– A ja całe życie chciałam, żeby był ze mnie dumny.

Matka wzruszyła ramionami.

– Może był. Ale nie miał potrzeby, żeby ci to powiedzieć.

Dorota, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama