Reklama

Mama zawsze twierdzi, że kolacja wigilijna to „czas pojednania i miłości”. Tylko że u nas nigdy nie było ani jednego, ani drugiego. Są za to białe obrusy, dwanaście potraw, opłatek, uśmiechy do zdjęć i całe tony udawania. Matka odgrywa rolę perfekcyjnej pani domu, ojciec milczy i kiwa głową, a Marta – moja starsza siostra – błyszczy w roli idealnej córki. Ja? Ja po prostu nie pasuję do tej układanki.

Od dziecka czułam się tam dodatkiem, który z grzeczności posadzono przy stole. Marta dostawała pochwały i uśmiechy, ja – porównania i kąśliwe uwagi. „Marta nigdy nie robiła scen”, „Z Martą nie było problemów”, „A może weź z niej przykład?”. W tym roku też usłyszałam coś w tym stylu. I coś we mnie pękło.

Zostawiłam opłatek na talerzu. Wstałam. Bez słowa założyłam płaszcz i wyszłam. Pierwszy raz nie chciałam już niczego udawać.

Ostatni raz, przysięgam!

– Kolejny rok, a Justyna znowu sama – zaczęło się niewinnie, jak zawsze. Matka nawet nie spojrzała mi w oczy, tylko patrzyła w talerz z barszczem. – Nie wypada już tak ludziom się pokazywać. W tym wieku...

– Mamo, może po prostu zjem i pojadę – rzuciłam cicho, licząc, że zignoruję i jakoś przetrwam.

– Ale o co ci chodzi? – wtrąciła się Marta, z tą swoją sztuczną troską. – Mama tylko się martwi. Chce dobrze.

– Tak? Bo ja słyszę to co roku. I szczerze? Mam dość.

Widelce zatrzymały się w dłoniach. Ojciec podniósł wzrok znad karpia, ale nic nie powiedział. Typowe. Marta spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami, jakbym to ja znowu psuła atmosferę.

– My tu próbujemy przeżyć spokojne święta – warknęła matka – a ty jak zwykle robisz z siebie ofiarę. Może gdybyś była trochę bardziej jak twoja siostra...

– No właśnie, Marta! Wszystko zawsze Marta! – wybuchłam. – Od dziecka tylko ona się liczyła. Ja byłam tłem. Problemem. Bo nie chciałam być kopią twojej złotej córeczki!

– Nie rób scen, Justyna – syknęła matka, podnosząc głos.

– Wolę scenę niż to wasze przedstawienie – odpowiedziałam i rzuciłam sztućce na talerz.

Wstałam. Założyłam płaszcz. Cisza przy stole była gęsta jak kutia. Kiedy zatrzasnęłam za sobą drzwi, słyszałam tylko własny oddech i stukanie obcasów na klatce schodowej.

Na dworze padał śnieg. Sypał jak oszalały. Szłam przed siebie bez planu, z twarzą smaganą zimnem. W głowie dudniły wspomnienia wszystkich świąt, kiedy siedziałam cicho, uśmiechałam się do zdjęć, choć w środku coś we mnie umierało. Teraz czułam pustkę. Ale też coś nowego. Ulga?

Kupiłam bilet na pierwszy pociąg

Dworzec był prawie pusty. Zegar wskazywał 19:36, ale czas jakby stanął w miejscu. Zmarznięta i przemoczona, usiadłam na zimnej ławce z kubkiem gorącej herbaty, który kupiłam z automatu. Nie wiedziałam, dokąd chcę jechać. Kupiłam bilet na pierwszy pociąg. Kierunek: byle dalej.

Obok usiadł mężczyzna. Szalik miał zawinięty niedbale, kurtkę rozpiętą, jakby nie czuł zimna. Spojrzał na mnie kątem oka.

– Uciekasz czy wracasz?

Przewróciłam oczami, ale coś w jego głosie było ciepłego. Nie zaczepnego, nie ciekawskiego. Po prostu ludzkiego.

– Uciekam – odpowiedziałam po chwili. – A ty?

– Też. Od niej. Od siebie. Od wszystkiego.

Patrzyliśmy chwilę w milczeniu na rozkład jazdy, jakbyśmy spodziewali się, że odpowie za nas.

– Święta? – zapytał.

– Rodzina – mruknęłam. – A raczej teatrzyk rodzinny.

– Znam. Ja uciekłem od kogoś, kto nie potrafił mnie kochać.

– A ja od kogoś, kto nigdy nawet nie próbował.

Spojrzał na mnie. Nie był przystojny w oczywisty sposób, ale miał coś w oczach. Słuchał. Naprawdę słuchał.

– Filip – powiedział, wyciągając dłoń.

– Justyna.

– Justyno, może to dziwne, ale... dobrze, że uciekłaś. Niektórzy zostają i giną od środka.

Zachciało mi się płakać. Nie ze smutku. Z ulgi, że ktoś rozumie. Po raz pierwszy od dawna nie czułam się sama.

Zaczęłam się zwierzać

Śnieg dalej sypał, jakby świat próbował się oczyścić. Siedzieliśmy z Filipem na tej dworcowej ławce już dobre pół godziny, a rozmowa – zamiast ucichnąć – stawała się coraz głębsza. Zaczęłam mówić o rzeczach, których nigdy nikomu nie mówiłam. O dzieciństwie, w którym każdy uśmiech matki był nagrodą, a każda krytyka – karą za to, kim jestem. O Martusi, wiecznie ułożonej, z medalami, z uśmiechem, z mężem i dziećmi. I o mnie – zbuntowanej, za cichej albo za głośnej, zawsze nie takiej.

Filip słuchał. Nie przerywał. Nie pocieszał. Po prostu był. Obok nas przysiadła starsza kobieta. Spod płaszcza wystawał wełniany szal, twarz miała pooraną zmarszczkami, ale oczy – żywe. Uśmiechnęła się.

– Dobrze, że wyszłaś – powiedziała, jakby znała całą historię. – Niektórzy zostają i umierają w środku. Nawet nie od razu. Powoli.

Zamilkłam. Filip też. Ona nie czekała na odpowiedź. Wstała i odeszła. Po prostu.

Spojrzałam na niego.

– Przypadek?

– A może znak.

I wtedy coś we mnie pękło. Po prostu zaczęłam płakać. Łzy spływały po policzkach, jakby wypłukiwały te wszystkie lata tłumienia.

Filip nie mówił nic. Położył tylko dłoń na moim ramieniu. Delikatnie. Bez litości. Bez nachalności. Tak po prostu – był. A ja pierwszy raz od lat poczułam, że nie muszę nic tłumaczyć. Nie muszę być silna.

Ruszyliśmy w nieznane

– Jedzie pociąg na południe. Chcesz jechać ze mną? – zapytał cicho, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.

Spojrzałam na rozkład. Nie sprawdzałam nawet dokąd. Kiwnęłam głową. Po chwili siedzieliśmy obok siebie w pustym przedziale, a za oknem znikały światła miasta, w którym zostawiłam wszystko, co udawane.

– Wiesz, że to szalone? – zapytałam.

– Najlepsze rzeczy w moim życiu zaczynały się od szaleństwa.

Milczeliśmy chwilę, zanim znów zaczęliśmy mówić. Tym razem Filip opowiadał. O tym, jak kochał kogoś, kto przez lata go zdradzał, ale był zbyt lojalny, zbyt wierny swojemu obrazowi miłości, by odejść. O tym, jak Wigilia była dla niego tylko kolejnym dniem, w którym udawał, że wszystko jest okej. Tego roku już nie chciał.

– A ty? – zapytał, odwracając się do mnie. – Czego chciałaś?

– Chciałam, żeby ktoś wreszcie zapytał mnie, czego ja chcę.

Uśmiechnął się. Smutno. Ze zrozumieniem.

– A może nie musisz już niczego udowadniać?

Spojrzałam na swoje dłonie.

– A jeśli nic innego nie umiem?

– To może pora się nauczyć. Ale bez scenariuszy pisanych przez innych.

Znowu milczeliśmy. Ale tym razem nie było w tej ciszy napięcia. Był spokój. Pociąg sunął przez białe pola, a ja miałam obok siebie człowieka, który nie znał mnie wcale, a wiedział więcej niż ci, którzy powinni mnie znać najlepiej.

Po raz pierwszy czułam, że nic nie muszę. I że może... to wystarczy.

Nowy początek

Wysiedliśmy w jakimś miasteczku, którego nazwy nawet nie zapamiętałam. Dworzec był mały, stary, ale w środku pachniało kawą i wilgotnym drewnem. Po drugiej stronie ulicy znajdował się pensjonat z żółtym światłem w oknach. W środku recepcjonistka podała nam jeden wolny pokój. Dwa łóżka. Filip spojrzał na mnie pytająco. Kiwnęłam głową.

– To tylko na jedną noc – powiedziałam cicho.

Kiedy zdjęliśmy płaszcze, usiedliśmy w holu przy herbacie. Dookoła panowała cisza. Taka, która nie przytłacza, tylko otula.

– Chciałem ci coś powiedzieć – odezwał się Filip. – Nie uratuję cię. I nie mam zamiaru.

– To dobrze – odpowiedziałam. – Może to pierwszy raz, kiedy ktoś nie chce mnie naprawić. Tylko posiedzieć obok.

Skinął głową.

– Tyle mogę. Ale czasem to wystarcza.

Nie dotykaliśmy się, nie mówiliśmy już wiele. Po prostu siedzieliśmy na schodach, zapatrzeni w ciemność za oknem. Czas przestał istnieć. Nie było świąt, nie było mojej matki, Marty, pustych oczekiwań. Był tylko ktoś, kto nie bał się moich cieni. I ja – po raz pierwszy niebojąca się własnej ciszy. Może właśnie tak wygląda początek?

Justyna, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama