„Co roku w Wielkanoc urabiam się w kuchni po łokcie. Nikt nawet nie podziękuje, bo wszyscy myślą, że to mój obowiązek”
„Siedziałam przy stole jak gość we własnym domu. Każde «dziękuję» brzmiało dla mnie jak przypomnienie, że muszę zasłużyć na uznanie. Nikt nie zadał sobie trudu, by mi pomóc. Nikt nie zapytał, czy czegoś potrzebuję”.

Co roku, jak tylko zaczynają się pojawiać w sklepach czekoladowe zajączki i plastikowe pisanki, moje serce zaczyna lekko przyspieszać. Ale to nie ten przyjemny dreszcz ekscytacji. To raczej mieszanka niepokoju i zmęczenia na zapas. Wielkanoc. Znowu.
Jestem panią domu
Od lat mam swoją rolę – organizatorka świąt. Wszystko musi być perfekcyjne: obrus wyprasowany, żurek na zakwasie, mazurki własnej roboty, sernik bez zakalca. Jajka faszerowane w dwóch wersjach, bo teściowa nie je chrzanu. Dekoracje z naturalnych materiałów, bo tak ładniej. Dzieci zadowolone, mąż syty, goście zachwyceni.
Na zewnątrz – ideał. „U Ewy to zawsze tak pięknie wszystko wygląda!”, „Nie wiem, jak ty to robisz!”. Tylko że nikt nie pyta, czy w ogóle mam ochotę to robić.
A ja czuję się jak obsługa hotelowa. Rok w rok, z automatu. Bez pytania, bez wdzięczności. Ktoś powie „dziękuję” w przelocie, ale to nie to samo, co spojrzenie w oczy i zwykłe „Ewa, a Ty czego chcesz?”.
W zeszły czwartek Marek wrócił z pracy, zrzucił płaszcz na wieszak i rzucił z uśmiechem:
– Kochanie, zaprosiłem całą rodzinę. Mama, tata, siostra z dziećmi. Będziemy razem świętować!
Zamarłam. Przez sekundę miałam ochotę powiedzieć: „A mnie zapytałeś?”. Ale tylko przytaknęłam. I wtedy coś we mnie pękło.
Byli zachwyceni
Wstałam o piątej. Ugotowane jajka czekały na faszerowanie, stół był już nakryty, serwetki złożone w kształt króliczków, które wieczorem lepiłam ze zmęczonymi powiekami. Marek jeszcze spał. W zasadzie wszyscy jeszcze spali.
Goście przyszli punktualnie. Śmiechy, kurtuazyjne uściski, szeptane komentarze o tym, jak pięknie pachnie. I znów to samo.
– Ale pyszna sałatka – powiedziała szwagierka, sięgając po kolejną porcję.
– Znowu się postarałaś – dodała teściowa, poprawiając fryzurę w srebrnym lusterku.
A potem Marek, z tym swoim tonem dumnego gospodarza:
– Nasza Ewa jak zawsze stanęła na wysokości zadania!
Uśmiechnęłam się. Siedziałam przy stole jak gość we własnym domu. Każde „dziękuję” brzmiało dla mnie jak przypomnienie, że muszę zasłużyć na uznanie. Nikt nie zadał sobie trudu, by mi pomóc. Nikt nie zapytał, czy czegoś potrzebuję. Marek nawet nie spytał, czy mi to pasuje. On po prostu wiedział, że „Ewa ogarnie”. Jak zawsze.
Coś się we mnie gotowało
Wstałam. Nie krzyczałam, nie trzaskałam talerzem. Spokojnym, ale stanowczym głosem powiedziałam:
– To ostatnia Wielkanoc, którą przygotowuję. Od jutra robię święta tylko dla siebie.
Nastała cisza. Nawet dzieci przestały się wiercić. Patrzyli na mnie, jakbym właśnie zapowiedziała koniec świata. Szmer rozmów rozlał się po pokoju jak po rozbitym kieliszku. Szeptali, patrzyli na siebie zdezorientowani.
– O co jej chodzi? – usłyszałam cicho za plecami. To była kuzynka Marka.
– Nie wyglądało, żeby coś było nie tak – odpowiedziała jej matka, zerkając na mnie ukradkiem.
Marek siedział przez chwilę bez ruchu, z widelcem uniesionym w powietrzu. Jakby czas stanął tylko dla niego.
– Ewa… co ty wyprawiasz? – zapytał półgłosem, jakby bał się, że powiem coś jeszcze gorszego.
Spojrzałam mu w oczy. Nie było we mnie złości. Była pustka. I chłodna pewność.
– Późno pytasz. Za późno – odpowiedziałam.
Wyszłam z salonu. Nie biegiem, nie demonstracyjnie. Po prostu wyszłam. Po drodze zobaczyłam o spojrzenie syna. Miał szeroko otwarte oczy, jakby właśnie widział mnie po raz pierwszy.
Miałam dosyć
Zamknęłam się w sypialni. Usiadłam na brzegu łóżka i pozwoliłam sobie na coś, czego od lat sobie odmawiałam – na ciszę. Na bycie tylko ze sobą.
Łzy napłynęły mi do oczu, ale to nie był płacz z rozpaczy. To była ulga. Przez wszystkie te lata, kiedy stałam przy garnkach, kiedy myłam podłogi, gdy wszyscy jeszcze spali, nigdy nie pozwoliłam sobie na jedno: powiedzieć, co czuję naprawdę. A teraz powiedziałam. Po raz pierwszy od lat zrobiłam coś dla siebie.
Zanim Marek wszedł do pokoju, słyszałam jego kroki na korytarzu. Wolne, ciężkie. Nie od razu zapukał. Chyba musiał sobie wszystko poukładać. Albo odwagi nabrać.
– Mogę wejść? – zapytał cicho.
Nie odpowiedziałam. Sam sobie otworzył. Stanął w drzwiach, jakby nie był pewien, czy naprawdę chce ze mną rozmawiać.
– Zwariowałaś? Przed całą rodziną? – powiedział z nutą wściekłości, którą usiłował zamaskować rozczarowaniem.
Nie rozumiał mnie
Spojrzałam na niego. Na jego ściągnięte brwi, zaciśnięte usta. Na twarz człowieka, który nie rozumiał, co się właśnie wydarzyło.
– Zwariowałam od braku zrozumienia. Od tego, że nikt nie zapytał, czego chcę – odpowiedziałam spokojnie.
– Przecież lubisz organizować święta! – rzucił, jakby to było oczywiste, jakby to miało wystarczyć za całą rozmowę.
– Nie. Nauczyłam się udawać, że lubię. Bo inaczej nikt by nie zrobił nic. Bo łatwiej było wszystkim przyjąć, że Ewa to ogarnie. Że Ewa się cieszy. Że to jej rola.
Milczał. Wydawało mi się, że pierwszy raz nie miał gotowej odpowiedzi. W końcu usiadł na brzegu fotela i spuścił wzrok.
– Poświęciłam wszystko. Swoje pasje, czas, potrzeby. Zatraciłam się w tym, żebyście wy wszyscy czuli się zaopiekowani. A ja przez lata byłam niewidzialna. Wygodna. Funkcjonalna. Jak ekspres do kawy.
Nie patrzył mi w oczy. Widziałam, że słucha, ale nie wiedział, jak zareagować. Jakby pierwszy raz zobaczył mnie nie jako żonę, tylko jako osobę, której nie znał.
Zaczęłam słuchać siebie
Po tym, jak Marek wyszedł bez słowa, zostałam sama. Cisza znów wypełniła pokój, ale teraz była inna – cięższa, pełna wspomnień, które wróciły nagle i bez zaproszenia.
Miałam dziewiętnaście lat, kiedy ostatni raz trzymałam w rękach ołówek tylko dla siebie. Rysowałam wtedy ludzi – zmęczone twarze, zaspane oczy, splecione dłonie. Studiowałam przez chwilę grafikę, zanim pojawił się Marek, dziecko, kredyt i pranie, które nigdy się nie kończyło. Rysunki zamknęłam w kartonie i postawiłam w piwnicy. Obiecałam sobie, że wrócę, jak tylko będzie chwila. Chwila nie przyszła nigdy.
Zawsze było coś ważniejszego. Zupa. Dziecko z gorączką. Praca Marka. Rodzinne obiady. Moje życie rozpłynęło się w życiu innych ludzi. I to nie tak, że tego żałuję. Po prostu gdzieś po drodze przestałam być kimś więcej niż tylko pomocą domową z szerokim uśmiechem.
Podniosłam się z łóżka, otworzyłam szufladę nocnej szafki i wyciągnęłam stary, pusty notes. W środku jeszcze pachniał papierem sprzed lat. Ołówek znalazłam w torebce – ten sam, którego używałam do zapisywania listy zakupów.
Zaczęłam szkicować. Bez planu, bez presji. Linia po linii. To nie był arcydzieło. Ale to było moje. I w tej jednej chwili, z ołówkiem w ręku, poczułam się wolna. I zraniona. Bo zrozumiałam, ile siebie oddałam i jak mało z tego wróciło.
Ewa, 58 lat
Czytaj także:
- „Byłam w stanie posunąć się do najgorszego świństwa, by odzyskać byłego. Katastrofa wisiała w powietrzu”
- „Były chłopak robił do mnie maślane oczy przez płot. Wiedziałam, że ryzykuję, wchodząc drugi raz do tej samej rzeki”
- „Zapis w testamencie ojca był jak policzek. Młoda macoszka przejęła wszystko, a na koniec wysiudała nas z interesu”