Reklama

Czasem myślę, że nasze życie to tylko cienie dawnych marzeń. Kiedyś wyjeżdżaliśmy z Jankiem na jagody do lasu jak dzieciaki. Potrafiliśmy się śmiać przez cały dzień z byle czego, trzymać za ręce, zrywać się o świcie i biegać w porannej mgle jak szaleni. On przynosił mi najdorodniejsze jagody i wkładał je mi do ust, mówiąc: „Królowa lasu”. Czułam się naprawdę kochana.

Reklama

A teraz? Teraz jestem tylko Gosią. Matką. Kucharą. Sprzątaczką. Tą, co pamięta, że trzeba dzieciom kupić buty, zatankować samochód, zapłacić ratę. Janka prawie nie ma. Ciało może śpi obok mnie, ale myśli? Gdzieś daleko. „Muszę do lasu, odpocząć, wyciszyć się” – mówi. A ja kiwam głową, udaję, że rozumiem. W końcu – on zarabia, on utrzymuje dom. A ja? Ja... tylko wszystko ogarniam. I nie mogę już mówić, że jestem zmęczona, bo przecież „nie chodzę do prawdziwej pracy”.

Każdy dzień wygląda podobnie. Wstaję pierwsza. Śniadania, ubrania, szkoła. Potem zmywanie, zakupy, pranie, lekcje. I tak w kółko. A Janek... coraz rzadziej się uśmiecha, coraz częściej milczy. A może to ja już nie mam siły pytać, co go gryzie?

Czasem wieczorem siadam przy stole z kubkiem zimnej herbaty i patrzę przez okno. W lesie kiedyś byliśmy razem. Teraz to jego ucieczka. A ja zostaję tutaj – z dzieciakami, z obowiązkami, z pustką. I wciąż powtarzam sobie: „On dużo pracuje. On zasługuje na odpoczynek. On przecież nie robi tego na złość”. Ale czasem… czasem czuję, że się duszę.

Ścisnęło mnie od razu w żołądku

Telefon zadzwonił późnym popołudniem, kiedy dzieciaki hałasowały przy stole, a ja wyjmowałam pranie z pralki. Odebrałam odruchowo, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię.

– Gosia, nie chcę siać paniki, ale… Muszę ci coś pokazać – odezwała się Agata, moja koleżanka jeszcze z liceum. Głos miała inny niż zwykle – spięty, jakby sama nie wiedziała, czy dobrze robi.

– Co się stało? – zapytałam, ściszając głos. Dzieciaki w tle się śmiały, ale mnie już ścisnęło w żołądku.

Na ekranie pojawiło się zdjęcie. Rozmazane. Dziwne. Dwie sylwetki na tle drzew – mężczyzna i kobieta, bokiem do obiektywu. Siedzieli blisko. Za blisko. On coś chyba mówił, ona się śmiała. Oboje pochylali się ku sobie. Słońce przebijało przez liście, tworząc jakąś dziwną, niemal intymną aurę.

– Czy to nie Janek? – zapytała Agata cicho. – Byłam dziś w tym lesie z psem. Coś mnie tknęło.

Zamrugałam. Patrzyłam na zdjęcie długo. Tak, to mógł być Janek. Kurtka jak jego. Sylwetka. Sposób, w jaki przechyla głowę, kiedy czegoś słucha. Ale przecież... to mógł być ktoś inny, prawda?

– Nie wiem – powiedziałam, choć już wiedziałam. Wiedziałam od pierwszego spojrzenia.

Rozłączyłam się. A potem jeszcze długo wpatrywałam się w zdjęcie, powiększałam, przesuwałam palcem. Próbowałam znaleźć szczegół, który zaprzeczyłby wszystkiemu. Nie znalazłam. „Nie przesadzaj” – mówiłam sobie w głowie. – „To nie musi nic znaczyć. Może to przypadek. Może to ktoś inny. Może…”. Ale czułam, jak coś we mnie pęka. I jak niepokój zaczyna sączyć się do środka, po cichu. Nie robi hałasu. Po prostu jest.

Narastała we mnie złość

Była sobota. Znowu. Janek krzątał się po domu, jak zwykle przed wyjazdem do lasu. Plecak, termos, nóż w skórzanym futerale, kalosze. Wszystko jak zawsze. A ja… ja stałam przy zlewie, myjąc kubki po śniadaniu i czułam, jak mnie trzęsie w środku.

– Może byśmy pojechali razem? – rzuciłam niby lekko, choć głos mi zadrżał.

Janek nawet nie spojrzał w moją stronę.

– Ty? Do lasu? Daj spokój, Gosia… Przecież ty nie lubisz błota i komarów – mruknął i zaśmiał się pod nosem, jakby powiedział coś zabawnego.

– A może... może akurat bym chciała spędzić z tobą trochę czasu? – zapytałam cicho, odwrócona tyłem, z gąbką w dłoni.

– Przecież cały tydzień siedzisz z dziećmi – rzucił. – Ty masz więcej czasu niż ja. Ja też muszę odetchnąć. No nie?

Nie odpowiedziałam. Bo co miałam powiedzieć? Że oddech dla mnie to pięć minut samotności w łazience, kiedy dzieci nie walą w drzwi? Że śnię o ciszy, w której nikt niczego ode mnie nie chce? Że nie pamiętam, kiedy ktoś ostatnio zapytał, jak się czuję? Zamknęłam zmywarkę z hukiem, aż drgnął.

– Dobra, nie denerwuj się – mruknął i wyszedł z kuchni. Tyle zostało z naszej rozmowy.

Chwilę później widziałam przez okno, jak wkłada plecak do samochodu. Jakby wyruszał na ekspedycję. Jakby to był jego świat – a ja? Ja miałam zostać, jak zawsze, na posterunku. I wtedy to poczułam. Decyzję. Jakby się ułożyła sama. Nie. Nie tym razem.

Serce waliło mi jak oszalałe

W kolejny weekend rano postanowiłam sama się tam wybrać. Nie powiedziałam dzieciom, dokąd idę. Włożyłam buty, kurtkę, zabrałam telefon i ruszyłam. Zostawiłam Jankowi kartkę przy łóżku, że to on dziś się zajmuje całym domem. Wiedziałam, gdzie Janek najczęściej chodzi. Ten sam zakątek od lat. Czasem nawet mówił o nim z czułością – „nasza jagodowa polana”. Nasza – z czasów przed ślubem, dziećmi i rutyną. Szłam z bijącym sercem, po cichu, powoli. Gdy zbliżałam się do znajomego skrętu, usłyszałam śmiech. Kobiecy. Jasny, lekki. Zamarłam.

– Janek, to ty? Co tak późno? – usłyszałam, jak kobieta wychodzi zza krzaków.

Była młodsza ode mnie. Smukła. W czerwonej kurtce, w legginsach i z termosikiem w dłoni. Uśmiechnięta. Tak bardzo pewna siebie, jakby tam miała swoje własne miejsce.

– Przepraszam – powiedziałam, podchodząc. Głos miałam spokojny, choć serce waliło mi jak oszalałe. – Szukam męża. Miał tu być.

Kobieta od razu się spłoszyła. Spojrzała na mnie, potem gdzieś za mnie, jakby chciała uciec.

– Nie wiem... Ja tylko czekam na znajomego – zaczęła się jąkać. – Myślałam, że to on…

– A jak ma na imię ten twój znajomy? Też Janek? Jak mój mąż? – zapytałam, patrząc jej prosto w oczy.

Zamilkła. W tej ciszy usłyszałam, szumią liście na drzewach. Zadrżała jej ręka. I wtedy wszystko było jasne.

– Wiesz co – powiedziałam. – Nie musisz nic mówić. Już wiem wszystko.

Odwróciłam się i zaczęłam iść. Czułam za sobą jej wzrok, usłyszałam jakieś nerwowe kroki – czy chciała mnie dogonić, coś powiedzieć? Nie wiem. Nie obchodziło mnie to. Wróciłam powoli, noga za nogą. W głowie miałam tylko jedno, że to koniec tego teatru.

Nie miałam już siły

Dom był pusty. Pewnie zawiózł dzieci do mojej mamy, jak co drugą sobotę. Zajmować mu się nimi samemu nie chciało. Ale idealna cisza, nie powiem. Tylko zegar tykał w kuchni. Teraz patrzyłam na te ściany jak na świadków czegoś, co umarło, zanim zdążyłam to nazwać.

Na blacie – ślady po śniadaniu dzieci. Rozsypane płatki, pusty karton po mleku, jakieś rysunki. W zlewie – talerze, kubki, garnek. Pomyślałam: „To jest moje życie. To ja. Zasłonięta hałasem i chaosem”. Usiadłam przy stole. Długo nie mogłam się ruszyć. W końcu wzięłam telefon. Przez chwilę trzymałam go w dłoni, jakby był obcy. Potem wystukałam krótką wiadomość. „Wiem wszystko. I już nie mam zamiaru się poświęcać”.

Pomyślałam, czy nie napisać więcej. Wyjaśnić. Ale nie. To jedno zdanie wystarczy. Zbyt długo próbowałam wszystko tłumaczyć, łagodzić, ratować. Teraz po raz pierwszy nie chciałam nikogo pocieszać. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy. Dla mnie, dla dzieci. Pieniądze, dokumenty, ubrania. Resztę zostawiłam. To wszystko i tak nie należało już do mnie. Zamknęłam drzwi, klucze położyłam na komodzie w przedpokoju. Kiedy Janek wrócił, w domu było tylko echo.

Nie chciałam być już tłem

Pokój, który zajęły dzieci u mojej mamy, był ciasny, ale miał duże okno. Przez nie widać było księżyc i kilka świateł z sąsiednich bloków. Dzieci już spały – zmęczone nową sytuacją, moim milczeniem, brakiem taty. Tuliły się do mnie i do siebie, jakby szukały pewności, że mama nadal tu jest. I byłam.

Usiadłam na krześle, oparłam głowę o dłoń. Na stole – telefon. Janek napisał pięć razy. „Co to ma znaczyć?”, „Miałaś odebrać dzieci?”, „Gdzie jesteś?”, „Zwariowałaś?”. Ostatnia wiadomość: „Wróć. Pogadamy”. Ale nie odpowiedziałam. Nie miałam już siły nic tłumaczyć.

Wzięłam głęboki oddech. Cisza była inna niż w domu. Nie przygniatała. Raczej – otulała. Poczułam, jak moje ciało pierwszy raz od miesięcy naprawdę się rozluźnia. Jakbym mogła się zmieścić w sobie na nowo. Wiem, co pomyśli wielu ludzi. Że przesadziłam. Że powinnam wybaczyć. Dla dzieci. Dla rodziny. Że przecież nie było tak źle, tylko... no właśnie – tylko zdradził. Tylko uczynił ze mnie tło dla swojej nowej przygody. Służącą. Cień. Ale ja już nie chciałam być tłem.

Może kiedyś znowu pójdę do lasu. Ale już nie po to, żeby zadowolić kogoś innego. Nie po to, by szukać wspomnień. Pójdę, jeśli będę miała ochotę. Może sama. Może z dziećmi. Może tylko po to, żeby poczuć zapach igliwia i usłyszeć własne myśli. I nikt nie będzie mi wtedy mówił, że nie lubię błota i boję się komarów…

Małgorzata, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama