Reklama

Majeczka wbiła w talerz najpierw czujny wzrok, a potem widelec

Rozgrzebała ziemniaki i warzywa jak jakiś detektyw poszukujący śladów przestępstwa. Potem nabiła na widelec kawałek kalafiora, dokładnie go obejrzała i powąchała.

Reklama

– No już, możesz zjeść, przyrzekam ci, że nie dodałam trucizny – zażartowałam, żeby uspokoić wnuczkę, ale ona wciąż patrzyła podejrzliwe.

– Trucizny to nie, ale coś zakazanego na pewno – odcięła się jej kuzynka, puszczając oczko do pozostałych gości.

Przy długim stole zasiedli moi obaj synowie z żonami i dziećmi, siostra z córką, zaprosiłam nawet samotną sąsiadkę, żeby nie spędzała niedzieli samotnie. Przygotowałam same pyszności, żeby wszystkim dogodzić. Uwierzcie mi, nie było to łatwe – moja najstarsza wnuczka Maja jakiś rok temu postanowiła zostać wegetarianką.

Czytałam wcześniej, że to coraz bardziej modne i że ludzi na takiej diecie jest coraz więcej, ale do głowy mi nie przyszło, że wydarzy się to też w mojej rodzinie. Ja rozumiem, że ludzie nie jedzą mięsa, bo ich na to nie stać albo poszczą czasami z powodów religijnych, ale żeby tak bez powodu?

Za czasów mojego dzieciństwa mięso to był rarytas serwowany od święta, do dzisiaj pamiętam, jak śledziliśmy oczami, gdy mama nakładała ojcu pierwszy największy kęs, a potem pilnie patrzyliśmy, czy któreś z nas, szóstki rodzeństwa nie dostało więcej niż inni. Jedliśmy powolutku, delektując się. A dzisiaj? W głowach się tym młodym poprzewracało od dobrobytu! Nie mówiąc o tym, że to przecież nie jest dobre dla organizmu. Co to, człowiek jest jak jakaś krowa, której wystarczy trawa?

– Ale dzięki temu ta krowa będzie nadal hasała po łące. Nie chcę pozbawiać jej życia tylko dlatego, żeby mieć chwilową przyjemność ze zjedzenia kawałka wołowinki – broniła się Maja.

– Oj, nie opowiadaj takich rzeczy. Ludzie żywili się mięsem od zawsze – powiedziałam nieco za głośno, ale naprawdę mnie wtedy zirytowała.

Ale ona nie dawała za wygraną.

– Bo kto tak każe? – zapytała.

Jak może tak mówić? To okrutne!

Potem mówiła coś jeszcze o zwierzętach hodowanych tylko po to, żeby je zabić i zjeść, o świniakach trzymanych w rzeźniach w nieludzkich warunkach. Kiedy doszła do kurczaczków w klatkach pasionych, byle szybko urosły, najmłodszy wnuczek się rozpłakał. Ale w Majkę jakby coś wstąpiło. Zamiast go uspokoić, opowiedziała:

– To pieczone udko, które ci tak smakuje, kiedyś było malutkim puchatym kurczaczkiem. Pamiętasz? Widzieliśmy takie przed Wielkanocą. Bardzo ci się wtedy podobały, chciałeś wszystkie wyłapać i przytulać mięciutki puszek.

Mały zanosił się już rykiem jak syrena.

– Maja, przestań, przecież to okrutne! – krzyknęłam, próbując jednocześnie uspokoić Adasia.

– Okrutna to jest prawda i kotlety na obiad! – wypaliła.

Nie mogłam tego dłużej słuchać, wzięłam małego za rękę i wyprowadziłam do drugiego pokoju. Skoro nie udało mi się przekonać Majki, to porozmawiam z jej matką, niech jej przemówi do rozumu.

Ale synowa też mnie zawiodła; słuchała niby z uwagą mojego wywodu, że tak przecież nie można się odżywiać i normalnie żyć, a na koniec powiedziała spokojnie:

– Rozumiem. Ale Maja jest już dorosła i sama podejmuje decyzje o swoim życiu.

– Jak możesz tak mówić! Przecież to twoje dziecko, musisz o nie dbać i wybijać z głowy takie głupoty. Ona jest jeszcze młoda i nie wie, co robi. A jak zachoruje, to co? Będziesz żałować, że nie zareagowałaś!

Ale synowa zaczęła gadać jak Majka. Że mięso wcale nie jest konieczne w diecie, że wegetarianizm to nie tylko warzywa i pierogi, że można się zdrowo odżywiać i dostarczać wszystkich potrzebnych organizmowi składników, jedząc fasole, soczewice i jakieś inne wymyślne rzeczy, których nie znałam, a Maja poszła do lekarza, przebadała się oraz zapytała o potrzebne suplementy.

Jakby tego było mało, na koniec synowa dodała, że też zastanawia się nad ograniczeniem mięsa, bo hodowla zwierząt przyczynia się nie tylko do ich cierpienia, ale też do ocieplenia klimatu.

– A ja nie chcę zostawiać moim dzieciom zatrutego świata, w którym nie da się żyć – oświadczyła.

Wnuczka – młoda, jeszcze głupia

Cóż, jeśli nie mam w niej sprzymierzeńca, muszę działać i uchronić Maję sama. Skoro nie chce jeść mięsa, to niech nie je, ale nie musi wiedzieć, że ja będę jej je podawać! W końcu jak je zmielę, dodam do warzywnego pasztetu, to ani poczuje, że jest w nim coś poza marchewką. Zbolałym głosem oświadczyłam Majce, że akceptuję jej decyzję, ale w trosce o jej zdrowie też będę jej gotować różne pyszne rzeczy.

– Żebyś mi nie umarła z głodu.

Maja mnie wycałowała, a kiedy kilka dni potem zadzwoniłam, zapraszając ją na naleśniki z warzywami, przybiegła cała w skowronkach. Kiedy wzięła do ust pierwszy kęs, patrzyłam triumfująco, że oto zjada solidny kawałek wieprzowinki, który udusiłam z włoszczyzną i pomidorami, ale moja nadzieja okazała się płonna.

– Babciu! Czego ty tam dodałaś? – krzyknęła, wypluwając jedzenie na talerz.

– A nic takiego, warzywa i trochę przypraw. Smakuje ci? – próbowałam udawać.

Ale nic z tego nie wyszło.

– Przecież czuję wyraźnie mięso – oświadczyła wnuczka. – Jeśli się go nie je przez miesiąc, to potem nie sposób nie rozpoznać, że coś jest nie tak. I jeszcze ten zapach – podsunęła mi naleśnika pod nos.

No cóż, wyczułam charakterystyczną woń. Aj, jak ja mogłam tak nawalić, następnym razem będę ostrożniejsza. A tymczasem oświadczyłam:

– Oj tam, dodałam trochę mięska z obiadu z wczoraj, żeby się nie zmarnowało. Przecież ci nie zaszkodzi, jak zjesz – kusiłam. Ale wnuczka popatrzyła na mnie z żalem.

– Jak mogłaś mi zrobić coś takiego? Naprawdę sądziłaś, że jestem taka głupiutka i się nie domyślę?

Postanowiłam wziąć ją głodem

Nie dała się przekonać do zjedzenia ani jednego naleśnika, choć zapewniłam, że przecież mogę wydłubać z nadzienia wszystkie większe kawałki. Ale ona tylko kręciła głową i powiedziała, żebym już więcej niczego specjalnego dla niej nie robiła. Nie, to nie, przecież mogę przemycić coś na rodzinnych obiadach, które przygotowywałam w każdą ostatnią niedzielę miesiąca.

Po niefortunnej przygodzie z naleśnikami Majka co prawda zaczęła przychodzić na nie ze swoim jedzeniem, ale w końcu ją przekonałam, żeby spróbowała chociaż zupy.

– Specjalnie dla ciebie ugotowałam na wywarze warzywnym – zachwalałam.

Zjadła dwie łyżki, trzeciej zaczęła się podejrzliwie przyglądać. Jakim cudem zauważyła na niej włókno kurzego mięska? Przecież starałam się je dokładnie usunąć…

– Jak mogłaś mi to znowu zrobić! – oburzyła się.

Na kolejny obiad przygotowałam więc specjalnie dla niej pieczoną rybę.

– Wiesz, że tego nie jem – powiedziała na widok półmiska.

Przecież ryba to nie mięso – próbowałam ją przekonać.

– Babciu! Jesteś niereformowalna. Jeśli to się powtórzy, już nigdy nie przyjdę do ciebie na żaden obiad – zagroziła.

Co było robić…

Dla wszystkich przygotowywałam ziemniaczki, mięsko i jakieś warzywa, wnuczce podawałam same ziemniaki i warzywa. Zjadała je podejrzliwie, wciąż wietrząc jakiś podstęp. To dlatego dzisiaj przyglądała się tak dokładnie potrawce z kalafiora i brokułów. Jak zawsze polałam je z bułeczką przyrumienioną na maśle. Majka ostrożnie spróbowała.

– Masło – powiedziała w końcu. – Czy następnym razem mogłabyś przesmażyć bułkę na oleju? Rzepakowy jest świetny i nie przypala się w wysokiej temperaturze.

– A co, masło też jest już mięsem jak ryba? – zapytałam uszczypliwie.

– Jak ryba to nie, ale nie będę go dłużej jeść. Postanowiłam pójść o krok dalej i zostać weganką – oświadczyła.

– Że co? A co to znowu za cudo?

Wnuczka wytłumaczyła, że nie będzie już jeść żadnych produktów pochodzących od zwierząt – jajek, masła, serów, mleka. Stałam jak posąg ze szpikulcem uniesionym nad pieczonym kurczakiem, którego miałam właśnie nakładać na talerze.

– To co ty teraz będziesz jeść? – wydukałam. – I co ci przeszkadza mleko, w końcu ono chyba nie cierpi, kiedy je pijesz?

– Ono nie, ale krowa tak… – zaczęła, ale weszłam jej w słowo.

– Co? Cierpi z powodu dojenia? Nie opowiadaj mi takich głupstw, przecież jej to nie boli.

– Ale warunki, w jakich hoduje się krowy, są straszne. Czy ty wiesz, że one już właściwie nie pasą się na łąkach? Bo łatwiej jest trzymać je w oborach? Stoją cały dzień w malutkich kojcach, nie mogąc się nawet za bardzo ruszyć, podłączane do dojarki. Przecież to męczarnie, a nie życie!

Adaś zaniósł się rykiem

Patrzyłam oniemiała, nie wierząc w to, co słyszę. Wnuczka oszalała do końca! Ale ona moje milczenie wzięła chyba za zachętę, bo mówiła nadal.

– Świnie są tuczone na siłę, żeby jak najszybciej nabrały ciała i można je było ubić. Słyszałaś kiedyś kwiczenie tych wysyłanych pod nóż? – zawiesiła głos.

Moja siostrzenica chrząknęła i odłożyła widelec.

– Ja dziękuję za kurczaka, nie jestem dzisiaj głodna – powiedziała.

Adaś na słowo „kurczak” zaczął cichutko popłakiwać. W Maję jakby wstąpił szatan.

– Wiesz, co robią z małymi kurczaczkami chłopcami? – zapytała wnuczka. – Nie będą znosić jajek, więc są nieprzydatne. Zaraz po urodzeniu je zabijają!

Adaś zaniósł się rykiem, jego rodzice próbowali go uspokoić, zapanował ogólny chaos i nikt już chyba nie miał ochoty na jedzenie.

– Wychowałeś jakąś rewolucjonistkę! – zwróciłam się do syna, ojca Majki.

Ale on tylko wzruszył ramionami:

– Niech żyje, jak chce, dopóki nie narzuca innym, żeby żyli tak samo jak ona. Przecież nikomu z was nie zabrania zjeść tego cholernego kurczaka! – zwrócił się do wszystkich zebranych, nakładając na talerz sporą porcję. Ale reszta patrzyła na półmisek z jakimś obrzydzeniem, atmosfera wyraźnie się popsuła.

– No, może przesadziła trochę z tymi wszystkimi szczegółowymi opisami przy obiedzie – przyznał w końcu syn, kiedy przełknął pierwszy kęs i popatrzył znacząco na córkę.

– Przepraszam, poniosło mnie trochę – powiedziała ona ze wzrokiem wbitym w ścianę. – Ale wy też nie namawiajcie mnie nigdy, żebym zmieniła zdanie, i nie próbujcie dodawać po kryjomu do posiłków tego, czego nie jem. Babciu?

Milczałam jeszcze chwilę, przetrawiając wszystko, co się wydarzyło, ale żeby nie psuć atmosfery do końca, wydusiłam:

– Dobrze, dobrze, żyj, jak chcesz, i jedz co chcesz. Ja już ci nie będę niczego wciskać.

– Pycha, musicie spróbować – zagłuszył mnie tymczasem ojciec Majki, pałaszując kolejne udko. Jeden po drugim goście zaczęli sobie nakładać…

Kolejne miesiące upływały na cichym zawieszeniu broni

Maja przychodziła na rodzinny obiad najedzona, dla towarzystwa i napić się herbaty. Czasem skubnęła listek sałaty albo pomidorka, ale na nic innego nie rzucała okiem. Bałam się, że moja wnuczka głoduje, i przyglądałam się jej dokładnie na kolejnych spotkaniach, ale jakimś cudem to się nie wydarzyło. Maja wyglądała tak samo zdrowo jak dawniej. A po jednym z kolejnych obiadów nagle nas zaskoczyła.

– Na następny zapraszam do mnie! – ogłosiła.

Patrzyliśmy oniemiali, nie wiedząc, co powiedzieć, aż starszy brat Adasia złośliwie zapytał:

– Co nam podasz? Trawę? A na deser cukier w kostkach?

– Tobie tak, dla pozostałych przygotujemy niespodziankę – odcięła się.

Zanim przetrawiłam, co oznacza to „my”, szybko dodała:

– Od kilku miesięcy spotykam się z pewnym chłopakiem i chciałam, żebyście go poznali. Nie chciałam go jednak zapraszać od razu tutaj, bo tyle nowych osób w obcym domu to dla niego duży stres. No proszę, przyjdźcie. Olek świetnie gotuje!

Odetchnęłam z ulgą. Co za szczęście, moje prośby zostały wreszcie wysłuchane. Majka ma chłopaka, chłopak – wiadomo, nie wyżywi się samą zieleninką, a jak jeszcze gotuje pyszności, to moja wnuczka jest uratowana. Znowu będzie normalnie jeść!

– Ja już nie mogę się doczekać – oświadczyłam. A żeby nikomu innemu nie przyszło do głowy odmówić, dodałam: – I za miesiąc nie będę gotować, postanowiłam odpocząć.

Rodzina coś tam pomruczała pod nosem, kilka razy dobiegły do mnie jeszcze słowa „trawa” i „liście”, ale w końcu wszyscy się zgodzili.

Ale pyszności nagotował!

Równo cztery tygodnie później zjawiliśmy się w niewielkim mieszkaniu Mai, które rodzice podarowali jej, kiedy skończyła studia. Olek początkowo wydawał się zagubiony, tym bardziej że wszyscy mu się przyglądali, ale kiedy postawił na stole wazę z zupą i podniósł pokrywkę, a pomieszczenie wypełnił aromatyczny zapach, zniknęła cała jego nieśmiałość.

– Grochówka – oświadczył. – Mam nadzieję, że będzie wam smakować.

Oj, chłopcze, żebyś ty wiedział, ja bym teraz zjadła nawet przyprawioną wodę. A grochóweczka? Przecież jej nie da się ugotować bez mięsa. Przez chwilę pomyślałam, że może cieszę się za wcześnie, bo dla Majki przygotował coś innego, ale nie. Moja wnuczka jadła jak wszyscy inni. A właściwie wcinała, bo zupa była pyszna.

– Takiej grochówki nie jadłam od dzieciństwa – pochwaliłam, a inni przytaknęli.

Na drugie danie była zapiekanka. Nie poznałam wszystkich składników i nie śmiałam pytać, co to, żeby nie wyjść na ignorantkę – na pewno to jakaś nowoczesna kuchnia – ale wyraźnie wyczuwałam wędzonkę. Na koniec Maja postawiła na stole ciasto. Był to doskonały piernik, nie za słodki, wilgotny w środku, pachnący przyprawami i oblany czekoladą. Kto chciał, dostał do niego bitej śmietany.

Majka wciąż pałaszowała, aż jej się uszy trzęsły. Biedactwo, czyli jednak musiała być wygłodzona. Kiedy skończyła, patrząc na nią, powiedziałam:

– Bardzo się cieszę. Wiedziałam, że w końcu zmądrzejesz.

Maja patrzyła na mnie, jakby nie wiedziała, o co mi chodzi. Ha, ha, ma dziewczyna humor, udając, że chce mnie nabrać.

– Nie rozumiem, babciu. Dlaczego się cieszysz i co takiego zrobiłam, że jestem mądrzejsza?

– Jak to co! Wreszcie jesz normalnie.

– Ale ja cały czas jadłam normalnie.

– Oj tam, już nie przesadzaj. Te wszystkie twoje diety i pomysły to były jakieś dziwactwa. Nie to co mięso, wędzoneczka i tłuste ciasto jak dzisiaj. Bardzo się cieszę, że do nich wróciłaś – kiedy Maja wciąż milczała, szybko dodałam: – Tylko nie rób sobie wyrzutów, że nie wytrzymałaś. Nikt by nie wytrzymał na samych roślinkach. Zrobiłaś bardzo dobrze, wracając do mięsa. A tobie dziękuję, że masz taki dobry wpływ na moją wnuczkę – zwróciłam się do Olka.

Prawie spadłam z krzesła, kiedy odpowiedział:

– Ale ja też jestem weganinem. Przeszliśmy na taką dietę razem z Mają.

– Chyba nie za bardzo, skoro dziś podaliście i zjedliście z nami mięso – zaśmiałam się. A wtedy on powiedział:

– Nie podaliśmy. Nie używaliśmy też jajek ani nabiału. Miałem nadzieję, że wam będzie smakować…

Przy stole zrobił się gwar jak na jakimś odpuście. Każdy każdego przekrzykiwał i próbował się dowiedzieć od młodych, jakim cudem przygotowali te wszystkie pyszności.

– Jak chcecie wiedzieć, to bądźcie cicho! – wrzasnęła w końcu Maja.

A potem jej chłopak opowiadał, zaś im dłużej mówił, z tym większymi zdziwieniem słuchaliśmy. Otóż grochówce smak nadała cebula duszona z różnymi ziołami, sytą potrawkę przygotował z soi oraz fasoli w marynacie z piwa, a charakterystyczny smak nadała jej wędzona papryka. Piernik zaś zrobił z… pomidorów doprawionych różnymi orientalnymi przyprawami.

– I tak ci wyszedł bez jajek? – wydukałam zdziwiona.

– Tak, wystarczy dodać oleju. A do pasztetów najlepsza jest rozgotowana kasza jaglana, świetnie je skleja.

Adaś – który wcześniej tak się przejął losem kurczaków i dojonych krów – zainteresował się bitą śmietaną.

– Zrobiłem ją z mleka kokosowego, jak się je dobrze schłodzi, to się świetnie zsiada – wytłumaczył mu Olek.

Potem jeszcze powiedział, że mleka wcale nie muszą kupować, bo nauczyli się je robić sami – z orzechów albo płatków owsianych. Tak jest taniej i bardzo zdrowo, bo zawierają one wiele cennych składników. Siedzieliśmy tam do wieczora, słuchając tych opowieści jak bajek z nieznanych krain i przy okazji wcinając drugi piernik, który młodzi zrobili sobie na jutro.

Reklama

No, no, kto by pomyślał, że bez mleka i mięsa można wyczarować takie pyszne i zdrowe potrawy? Może powinnam poprosić chłopaka wnuczki, żeby mnie też nauczył tak gotować? Ale to będzie historia, jak podam piernik koleżankom z koła seniorów, a potem opowiem, z czego go zrobiłam!

Reklama
Reklama
Reklama