„Co tydzień gotuję rosół dla całej rodziny, ale nikt nie przychodzi. Czekam, bo co innego mi zostało na emeryturze?”
„Nie robię im wyrzutów. Przecież wiem, że mają swoje życie. Też kiedyś miałam. Ale mimo wszystko coś we mnie cichnie z każdym kolejnym połączeniem. Jakby te rozmowy zamiast łączyć, przypominały mi, że jestem jedynie przystankiem”.

- Redakcja
Niedziela zawsze była dla mnie dniem szczególnym. Od kiedy pamiętam, gotowałam wtedy rosół. Najpierw dla dzieci, potem dla wnuków. Przez wiele lat dom wypełniał się gwarem, zapachem bulionu i odgłosem sztućców. Teraz już nikt nie przychodzi.
Czasem dzwonią. Mówią, że nie mogą, że dużo pracy, że przeziębienie. Mówią to cicho, jakby im też było przykro. A ja mówię, że nic się nie stało. Mówię to z uśmiechem, choć nie widzą mojej twarzy. Nie chcę być ciężarem. Dalej gotuję rosół i stawiam sześć talerzy. Potem chowam je do szafki. I czekam na kolejny tydzień.
Robiłam rosół dla sześciu osób
W każdą niedzielę wstawałam trochę wcześniej, choć przecież nie musiałam. Wkładałam fartuch, nalewałam wodę do największego garnka i sięgałam po korpus z kurczaka. Potem marchewka, pietruszka, seler, por. Dwa liście laurowe i kilka ziarenek ziela angielskiego. To już miałam we krwi. Robiłam ten rosół tyle razy, że nie potrzebowałam żadnego przepisu. Wiedziałam dokładnie, kiedy trzeba zmniejszyć ogień, a kiedy zebrać szumowiny.
Stół nakrywałam starannie, jak dawniej. Sześć talerzy, sześć łyżek, serwetki. Czasem nawet wstawiałam ciasto do piekarnika – drożdżowe z kruszonką. Takie lubi Ania, moja wnuczka. Czułam wtedy jakby czas się cofał, jakby zaraz miały się otworzyć drzwi, dzieci wbiec do kuchni, a ktoś krzyknąć z przedpokoju: „Pachnie jak to u babci!”
Ale drzwi się nie otwierały. I nie otwierają się już od dawna.
Zazwyczaj dzwoni telefon. Córka mówi:
– Mamo, dziś nie damy rady. Michał ma korepetycje, Ania coś nadrabia.
A ja na to:
– Nic się nie stało, kochanie. Zrobiłam, to włożę do słoika albo zamrożę. Będzie na potem.
Nie wiem, czy słyszą, jak bardzo się wtedy staram brzmieć zwyczajnie. Jak ćwiczę ten spokojny ton, jak zagryzam wargi, żeby nie powiedzieć, że mi przykro.
Po rozmowie siadam na chwilę przy stole. Czasem zjem talerz rosołu. Czasem tylko posprzątam i chowam wszystko do lodówki. Lubię porządek. Lubię, też kiedy kuchnia pachnie.
Ale coraz częściej myślę, że nie gotuję już dla nich. Gotuję dla siebie. Żeby coś się działo. Żeby dom na chwilę przypominał dawne czasy.
Dzwonili zawsze o tej samej porze
W każdą niedzielę, mniej więcej o trzynastej, dzwoni telefon. Zawsze to samo, jakby ustalone z góry. Czasem to córka, czasem Ania. Rzadziej ktoś inny. Słyszę w słuchawce pośpiech, zmęczenie, lekkie zakłopotanie. Nigdy nie pytają, co u mnie, zanim nie powiedzą, że nie przyjadą. To drobne rzeczy, ale człowiek je zauważa, kiedy zostaje sam.
– Mamo, dziś nie damy rady. Michał miał gorączkę w nocy.
– Babciu, przepraszam, ale muszę kończyć prezentację, nie wyrobię się…
– Może za tydzień, dobrze?
Zawsze odpowiadam tak samo:
– Oczywiście. Nie ma sprawy, odpocznijcie.
Mówię to z uśmiechem. Choć przecież oni tego uśmiechu nie widzą. Kiedy odkładam słuchawkę, ten uśmiech znika. Siadam na krześle w kuchni i słucham tykania zegara. Mam taki stary, ścienny. Odkąd dzieci przestały przyjeżdżać, ten dźwięk stał się zbyt głośny. Zastanawiam się wtedy, po co jeszcze gotuję. Dla kogo ten rosół? Dla wspomnienia?
Pamiętam niedziele, kiedy dom aż drżał od rozmów. Michał śmiał się do rozpuku, Ania opowiadała o szkole, a córka nakładała dokładkę ziemniaków. Teraz rozmawiam tylko przez telefon. I to krótko. Tylko tyle, by odhaczyć.
Nie robię im wyrzutów. Przecież wiem, że mają swoje życie. Też kiedyś miałam. Ale mimo wszystko coś we mnie cichnie z każdym kolejnym połączeniem. Jakby te rozmowy zamiast łączyć, przypominały mi, że jestem jedynie przystankiem – już nie celem podróży.
Przychodzą coraz rzadziej
Z czasem nauczyłam się, jak porcjować rosół, żeby nic nie zmarnować. Wlewam go do pojemników, podpisuję datą i chowam do zamrażarki. Kiedyś myślałam, że się przyda, że może przyjadą niespodziewanie, że się ucieszą. Teraz wiem, że to tylko taki mój rytuał. Zamrażarka pełna jest niedziel, które się nie wydarzyły.
Robię to spokojnie, bez pośpiechu. Starannie. Lubię, kiedy wszystko ma swoje miejsce. Ale czasem, kiedy otwieram lodówkę i widzę te pojemniki, czuję jak ściska mnie w środku. Bo każda z tych porcji to obietnica, która nie została spełniona. Talerz, który miał być dla kogoś, a został pusty.
Zdarza się, że muszę wyrzucić starsze porcje, żeby zrobić miejsce na nowe. Wtedy czuję się, jakbym wyrzucała coś więcej niż tylko jedzenie. Jakby to był kawałek nadziei, której już nie mam siły trzymać.
Kiedy raz, dwa miesiące temu, Ania zadzwoniła w sobotę wieczorem i powiedziała, że może wpadnie, serce mi zabiło szybciej. Wstałam w niedzielę wcześniej niż zwykle, nakryłam stół z największą starannością. A potem przyszła wiadomość: „Babciu, bardzo przepraszam, coś mi wypadło, nie dam rady”. Odpisałam: „Nic się nie stało, kochanie”.
Zupa poszła do zamrażarki. Ciasto też.
Nie mówię nikomu, jak bardzo boli ten moment, kiedy gaszę światło w kuchni i zostaję sama z tym zapachem, który kiedyś znaczył radość, a teraz przypomina mi tylko, że nikt nie przyszedł.
Usłyszałam pukanie do drzwi
To była zwykła niedziela. Zupa bulgotała w garnku, stół nakryty dla sześciu osób, jak zawsze. Nie miałam żadnych złudzeń. Telefon już był. Córka powiedziała, że dziś nie dadzą rady, Ania nie odbierała wcale. Pomyślałam: „Trudno. Będzie jak zwykle”. Ale wtedy, dokładnie o piętnastej, ktoś zapukał do drzwi.
Zamarłam. Przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam. Ale pukanie powtórzyło się, delikatne, nieśmiałe. Podeszłam do drzwi i otworzyłam. Stała tam Ania, z mokrymi od deszczu włosami, trochę zawstydzona.
– Babciu… mam tylko chwilę. Pomyślałam, że może… jeszcze masz ten rosół?
Uśmiechnęłam się, choć serce biło mi tak mocno, że aż się zawahałam, czy nie usłyszy. Wpuściłam ją do środka. Zdjęła kurtkę, usiadła przy stole, który przecież od rana na nią czekał.
– Wiem, że powinnam wcześniej zadzwonić. Nie planowałam tego. Ale coś mnie tknęło.
Nalewałam jej rosół rękami, które nagle zaczęły lekko drżeć. Usiadłam naprzeciwko i patrzyłam, jak je. Nie mówiłyśmy wiele. Czasem milczenie jest cenniejsze niż rozmowa. Gdy zjadła, spojrzała na mnie i powiedziała cicho:
– Babciu, nie chcę, żebyś tu siedziała sama.
Chciałam odpowiedzieć coś mądrego, coś, co zostanie z nią na długo. Ale wyszło tylko:
– Dziękuję, że przyszłaś.
I to wystarczyło. Choć wiedziałam, że może to tylko ten jeden raz. Jedno odwiedziny. Jedna zupa, która nie trafi do zamrażarki.
Celebrowałam te chwile
Ania została może godzinę. Zjadła rosół, kawałek ciasta. Pomogła mi sprzątnąć ze stołu, choć mówiłam, że nie trzeba. Była ciepła, obecna, prawdziwa. A ja starałam się zapamiętać każdy szczegół – jak podwija rękawy, jak zerka w okno, jak poprawia włosy za ucho. Kiedyś takie momenty były codziennością. Teraz to święto.
Zanim wyszła, podeszła do kredensu, gdzie stoją zdjęcia – moja młodość, dzieci, wnuki. Zatrzymała się przy jednym z nich, na którym wszyscy siedzimy przy stole. Wigilia sprzed lat. Uśmiechnęła się smutno.
– Musimy to kiedyś powtórzyć – powiedziała.
– Może się uda – odpowiedziałam ostrożnie, bo przecież nauczyłam się już, że nie warto czekać zbyt mocno.
Na pożegnanie przytuliła mnie mocno. Pachniała tak jak kiedyś, wanilią i szamponem z drogerii. Wyszła. Przez chwilę patrzyłam na drzwi, jakby miały zaraz znowu się otworzyć. Ale nie otworzyły się.
Zostałam sama. Ale inaczej niż zwykle. Tym razem nie czułam pustki. Raczej spokój. Jakby ta godzina z nią, ta jedna niedziela, napełniła cały dom czymś ciepłym. Nie na zawsze. Ale na dziś.
Zupa tym razem nie trafiła do zamrażarki. Zjadłam ją wieczorem, powoli, myśląc o Ani. O tym, że wciąż jestem dla niej kimś ważnym. Może nie tak często, jak kiedyś, ale jednak.
Cisza nie bolała tak jak zwykle. Bo dziś nie była pusta. Była po czymś.
Wystarczy mi, że pamięta
Od tamtej niedzieli minęło kilka tygodni. Ania nie przyszła znowu. Dzwoniła raz, może dwa. Mówiła, że dużo obowiązków, że ciężki okres, że może kiedyś się uda. Odpowiadałam jak zawsze: „Oczywiście, kochanie. Nie przejmuj się”. I naprawdę się nie przejmowałam. Bo zrozumiałam coś ważnego – że nie muszę mieć wszystkiego, by czuć, że coś jeszcze mam.
Niedziele wyglądają tak samo. Rosół, stół, sześć talerzy. Ale już nie z takim ciężarem. Zupa dalej trafia do zamrażarki, czasem ją wyrzucam. Ale nie mam już tej złości, tego uczucia, że coś się kończy. Bo wiem, że choćby raz na jakiś czas – może znowu ktoś zapuka.
Nie chcę być ciężarem. Nigdy nie chciałam. Chciałam tylko, żeby ktoś mnie jeszcze widział. I Ania mnie wtedy zobaczyła. Na chwilę. I ta chwila wciąż tu ze mną jest.
Czasem myślę, że starość to nie samotność. To czekanie, które staje się codziennością. Ale jeśli w tym czekaniu zdarzy się coś prawdziwego, coś ciepłego – to już nie jesteśmy tacy samotni. Nawet jeśli potem znów wszystko ucichnie.
Nie wiem, ile jeszcze będzie takich niedziel. Ale każda może być tą, kiedy znowu ktoś przyjdzie. A jeśli nie? Trudno. Mam wspomnienia, zdjęcia i zapach rosołu, który przypomina mi, że byłam potrzebna. Tyle wystarczy.
Wanda, 78 lat
Czytaj także:
- „To miały być moje cudowne urodziny, ale wszystko poszło nie tak. Przez pazerność syna straciłam majątek i dobre imię”
- „Synowa nic tylko by pazury malowała. Wszystko poświęciłam dla syna, a teraz przyprowadza mi taką wytapetowaną lalę”
- „Dzieci i mąż traktują mnie jak intruza. Moje rodzinne ognisko domowe zmieniło się w centrum logistyczne”