Reklama

Codziennie rano wsiadałam do tego samego pociągu. Odjeżdżał z naszej nadmorskiej miejscowości jeszcze przed świtem, kiedy wszystko tonęło w szarości. Zawsze siadałam przy oknie, z książką, której czasem nawet nie czytałam. On też tam był – dwa siedzenia dalej, pochylony nad notesem.

Reklama

Udawaliśmy obojętność, ale nasze spojrzenia coraz częściej się spotykały. Nie odzywaliśmy się do siebie ani razu, choć widywaliśmy się codziennie. Czułam, że jest w tym coś więcej niż przypadek. Jakby ta cisza mówiła więcej niż słowa. Każdego dnia obiecywałam sobie, że coś powiem. I każdego dnia zabrakło mi odwagi.

W końcu zebrałam się na odwagę

Tamtego poranka ręce trzęsły mi się bardziej niż zwykle. Zakładka, którą wsunęłam do książki, była lekko zagięta, nierówna. Na odwrocie – mój numer telefonu, napisany drżącą ręką. Przez całą drogę do stacji próbowałam się przekonać, że to głupi pomysł. Że on się tylko uśmiechnie, uzna to za tani gest, może nawet odda książkę konduktorowi jak zgubę.

A mimo to poszłam dalej. Weszłam do wagonu, jak co dzień, z sercem bijącym jak szalone. Siedział tam. Oczywiście, że siedział. Ten sam fotel, to samo skupienie w oczach. Usiadłam na swoim miejscu, z książką na kolanach. Patrzyłam przez okno, ale widziałam tylko swoje odbicie i jego sylwetkę w tle.

Miałam plan. Prosty i tchórzliwy. Gdy będę wysiadać, zostawię książkę na siedzeniu. On ją znajdzie. Może otworzy. Może przeczyta. Może zadzwoni.

Kiedy pociąg zwolnił, a głos lektora zapowiedział moją stację, wstałam jak automat. Przez chwilę patrzyłam na okładkę „Pachnidła”, jakby miała mi coś podpowiedzieć. Potem, bez słowa, położyłam ją na pustym siedzeniu naprzeciwko i ruszyłam do wyjścia.

Na peronie udawałam, że szukam czegoś w torebce, ale obserwowałam wagon. Zobaczyłam, jak sięga po książkę. Przewracał kartki. Na chwilę jego palce zatrzymały się na zakładce. I wtedy ją schował. Do torby. Serce mi zamarło.

Zrobiłam to. Naprawdę to zrobiłam. I teraz już nie mogłam nic zrobić, tylko czekać.

Byłam podekscytowana

Czekałam. Sprawdzałam telefon co kilka minut, choć dobrze wiedziałam, że jeśli zadzwoni, na pewno usłyszę. Mimo to ciągle przy nim czuwałam, jakby od mojego spojrzenia miał się rozdzwonić.

Minął jeden dzień. Potem drugi. Na trzeci znów weszłam do pociągu i zobaczyłam go w tym samym miejscu. Siedział spokojnie, z notesem na kolanach, jak zawsze. Nawet nie spojrzał w moją stronę. Albo udawał. Albo nic nie zrozumiał. Albo… nie chciał zrozumieć.

Byłam bliska tego, by zniknąć, przesiąść się do innego wagonu, dać sobie spokój. Ale tego wieczoru, kiedy siedziałam przy kuchennym stole z kubkiem zimnej herbaty, telefon zadzwonił. Serce stanęło mi w miejscu.

– Cześć… – usłyszałam męski głos, cichy, lekko spięty. – Znalazłem książkę. I numer.

Zaniemówiłam na sekundę, ale zmusiłam się do odpowiedzi.

– To dobrze – powiedziałam. – Bałam się, że ją wyrzucisz.

– Nie… raczej postanowiłem zadzwonić – zawahał się. – Może... kawa?

Zaskoczył mnie. Nie spodziewałam się, że od razu przejdzie do rzeczy.

– Dobrze – powiedziałam po chwili ciszy. – Kawa brzmi dobrze.

Rozłączył się po kilku krótkich zdaniach ustaleń. Zostałam z telefonem w ręku i tym dziwnym uczuciem: jakby coś właśnie we mnie drgnęło, coś delikatnego zaczęło się układać na nowo. Bałam się, że się pomyliłam co do niego. Ale jeszcze bardziej bałam się, że się nie pomyliłam.

Staliśmy się nierozłączni

Spotkaliśmy się w małej kawiarni niedaleko dworca. Przyszedł wcześniej, co mnie zaskoczyło. Siedział przy oknie, z filiżanką w dłoni, wpatrzony w ulicę. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się lekko, jakbyśmy znali się od dawna, ale dopiero teraz mieli okazję porozmawiać.

Rozmawialiśmy o niczym i o wszystkim. Zaczęliśmy od książki, oczywiście. Potem przeszliśmy do pociągów, podróży, pracy. Mówił spokojnie, z długimi pauzami między zdaniami, jakby każde słowo ważył w głowie, zanim je wypowiedział. Ja mówiłam więcej, trochę za szybko, bo bałam się, że jeśli zamilknę, znowu zapadnie ta znajoma cisza z wagonu.

Po spotkaniu zapytał, czy będziemy się teraz witać w pociągu. Uśmiechnęłam się tylko. Od tego dnia siadaliśmy razem. Już nie przy oknie i nie dwa rzędy dalej. Obok. Zamiast notesu miał teraz termos z kawą.A ja zamiast książki – miałam jego. Każda podróż była trochę inna, trochę bardziej nasza.

Z czasem zaczęliśmy spędzać też czas poza pociągiem. Spacerowaliśmy po plaży, chodziliśmy do kina. Wszystko to działo się jakby powoli, ostrożnie, ale z jakimś cichym przekonaniem, że zmierzamy w tę samą stronę.

Zdarzały się nieporozumienia. On potrzebował przestrzeni, ja – obecności. Czasem się obrażałam, czasem on milczał za długo. Ale każde nasze rozstanie kończyło się powrotem. Jakbyśmy już nie umieli funkcjonować osobno.

Nasza relacja nie była fajerwerkiem. To było raczej rozpalanie ognia z małego płomienia. Codziennie od nowa.

Miłość przetrwa wszystko

Minęło kilka lat. Czas przestał być czymś wyczuwalnym, zaczął płynąć niezauważalnie, jak pejzaż za oknem pociągu. Przeprowadziliśmy się, pobraliśmy, urodziły się dzieci. Poranki stały się chaotyczne, wieczory zbyt krótkie, a pociągi – coraz rzadsze. Ale raz na jakiś czas, gdy wszystko dało się ułożyć, wracaliśmy na tamtą trasę. Tę samą, gdzie wszystko się zaczęło.

Dzieci zasypiały zaraz po ruszeniu pociągu. Ja siedziałam przy oknie, jak dawniej, a on – obok mnie. Trzymał mnie za rękę, nie zawsze rozmawialiśmy. Czasem wystarczała cisza. Już nie musieliśmy wszystkiego tłumaczyć. Zrozumienie było gdzieś między spojrzeniami.

Pamiętam jeden z takich wieczorów. Pociąg wtaczał się powoli do naszej miejscowości, światła migotały za szybą, a on odwrócił się do mnie i zapytał cicho:

Pamiętasz tamtą książkę?

Uśmiechnęłam się.

– Zawsze będę pamiętać. To był początek wszystkiego.

A potem nasz syn, zaspany i z głową opartą na moim ramieniu, mruknął:

– Mamo, opowiedz jeszcze raz, jak się poznaliście w tym pociągu…

To jedno pytanie sprawiło, że na chwilę przestałam czuć zmęczenie. Znów poczułam tamten dreszcz, tamtą odwagę, zakładkę z numerem i jego spojrzenie, kiedy pierwszy raz sięgnął po książkę.

Nasza historia nie była idealna. Była codzienna. Z kłótniami o niewyrzucone śmieci, zmęczeniem po nieprzespanej nocy, z kompromisami. Ale w tych powrotach do pociągu odnajdywałam sens. Jakbyśmy wracali nie tylko do miejsca, ale i do siebie.

Warto mieć odwagę

Z czasem wszystko zaczęło się zmieniać. Dzieci dorastały, my siwieliśmy, choć niechętnie to przyznawaliśmy. Czasami patrzyłam na niego i widziałam nie tego młodego mężczyznę z notesem, ale kogoś, kogo znam od środka. Każdą reakcję, każdy gest. Miłość już nie była w słowach ani w drobnych niespodziankach. Była w tym, że codziennie zmywał po kolacji, że zasypiał z ręką na mojej nodze, jakby potrzebował potwierdzenia, że nadal jestem.

Pociągi stały się naszą tradycją. Co roku, w rocznicę tamtej zakładki, kupowaliśmy bilety i jechaliśmy tą samą trasą. Bez pośpiechu, bez celu. Dla nas. Dla tej wersji siebie, która wciąż gdzieś tam istniała – w ciszy wagonu, w spojrzeniach przez okno, w milczeniu, które już nie było niezręczne, tylko znajome.

Pewnego roku, kiedy jechaliśmy właśnie na nasz symboliczny przejazd, zobaczyłam ich. Dziewczyna z książką, chłopak z laptopem. Siedzieli dokładnie tak, jak my kiedyś. Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się lekko.

Myślisz, że się odważą? – zapytałam cicho.

– Jeśli ona zostawi książkę – odpowiedział – wszystko jest możliwe.

Przypomniałam sobie tamten dzień z taką wyrazistością, że aż zabolało. Dłoń ściskająca książkę, przyspieszony oddech, drżący długopis. A potem jego głos w telefonie. Wszystko mogło się potoczyć inaczej. Ale się nie potoczyło.

Powroty nie były dla nas sentymentalnym rytuałem. Były przypomnieniem, że miłość nie zawsze zaczyna się od wielkich słów. Czasem wystarczy jedno spojrzenie. I odwaga, by zostawić książkę.

Historia zatoczyła koło

Pamiętam naszą ostatnią sentymentalną podróż pociągiem. Słońce zaglądało przez szybę, wszystko pachniało wiosną. On siedział obok mnie, trzymał moją dłoń i patrzył przez okno. Milczeliśmy. Ale to było dobre milczenie – spokojne, nasycone wszystkim, co wspólnie przeżyliśmy.

W pewnym momencie zauważyłam, że na przeciwległym siedzeniu znów siedzi para. Dziewczyna i chłopak. Patrzyli na siebie ukradkiem, jakby nie wiedzieli, czy wypada się odezwać. Uśmiechnęłam się. Czas zatoczył koło.

Zastanowiłam się wtedy, ile takich historii zaczyna się od milczenia. Ile odważnych myśli pozostaje tylko w głowie, bo brakuje jednego kroku, jednej decyzji. I jak wiele mogłoby się wydarzyć, gdybyśmy czasem zaryzykowali.

My zaryzykowaliśmy. I choć nie wszystko było łatwe, a życie potrafiło nas przeciągnąć przez trudy codzienności, nie żałowałam ani chwili. Bo z tej jednej zakładki powstała nasza wspólna historia. Bez fajerwerków, bez scen. Ale prawdziwa.

Czasem wracam do tego dnia, gdy zostawiłam książkę na siedzeniu. Czasem wciąż pytam siebie: „A co, gdyby jej nie podniósł?” I za każdym razem odpowiadam sobie tak samo: wtedy nie byłby tym mężczyzną, z którym spędziłam życie.

Marta, 43 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama