Reklama

Czasem, kiedy siedzę wieczorem w pracy po godzinach, zastanawiam się, jak to się w ogóle stało, że znalazłem się w tym punkcie życia. Z zewnątrz wyglądam jak każdy inny czterdziestolatek – koszula z marketu, nieco znoszona kurtka, zmęczony wzrok. Ale wewnątrz jestem jak ten kubek, który dziś rano odstawiłem o pięć centymetrów za daleko. Wciąż słyszę jego stuknięcie o blat. Nie dlatego, że był głośny, tylko dlatego, że moja żona wtedy znów zacisnęła usta. Jej ulubiona forma agresji – cicha, ale skuteczna.

Reklama

Strofowała mnie

Nie wiem, kiedy nasz dom przestał być domem. Teraz to muzeum. Eksponaty: talerze ułożone równiutko w szafce, ręczniki w idealnej symetrii, poduszki na kanapie, których nie wolno dotykać. Nawet cisza tutaj ma instrukcję obsługi. Nasz syn – Bartek – chodzi po tym mieszkaniu na palcach, jakby każdy krok mógł uruchomić alarm. Ja znikam codziennie w pracy. Nie dlatego, że lubię, tylko dlatego, że to jedyne miejsce, gdzie nie muszę się spinać.

Marysia była kiedyś inna. Choć może tylko tak mi się wydawało? Może to ja wtedy jeszcze nie wiedziałem, co znaczy być zamkniętym w klatce cudzych oczekiwań? Każda rzecz, której nie zrobiłem, staje się aktem zdrady. Każda rzecz, którą zrobiłem nie tak, jest kolejnym gwoździem do trumny naszego małżeństwa.

Jest pedantyczna

Bartek coraz częściej patrzy na mnie tym swoim nieśmiałym wzrokiem, jakby chciał coś zapytać, ale nie wie, czy wolno. Czasem zagaduje, z wyczuciem, jakby badał teren. A ja odpowiadam półsłówkami.

– Tato, czemu mama nigdy się nie śmieje?

Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Ale raz, po kolejnym jej wybuchu, gdy siedzieliśmy razem w samochodzie i milczeliśmy, wymsknęło mi się zdanie, którego sam się nie spodziewałem:

– Bo nikt jej nie nauczył, jak się odpoczywa.

Marysia miała taki zwyczaj, że układała wszystkie rzeczy w kuchni według sobie tylko znanego systemu. Kiedyś próbowałem zapamiętać, które kubki mają stać obok siebie, jak mają wisieć ściereczki i pod jakim kątem powinny być ustawione przyprawy. Ale tego dnia po prostu odstawiłem kubek na blat. Chciałem go potem umyć, ale musiałem odebrać telefon z pracy. Wracając, już słyszałem szuranie stóp mojej żony i wiedziałem, że coś będzie nie tak.

– Marek, no nie wierzę… – powiedziała cicho, a potem uderzyła dłonią w blat. – Ile razy mam ci mówić, że nie zostawiamy naczyń byle gdzie? Czy naprawdę tak trudno jest zapamiętać, że kuchnia ma wyglądać schludnie?

Lubiła porządek

Z tyłu głowy czułem tylko pulsujące napięcie. Gdybym przeprosił, byłoby gorzej. Gdybym się tłumaczył – jeszcze gorzej. Więc w końcu zapytałem spokojnie:

– Czy ty kiedykolwiek umiałaś po prostu być szczęśliwa?

Jej twarz na moment zrobiła się bezbronna. Opadły jej ramiona, wzrok się rozmył. Trwało to może dwie sekundy. A potem znów wróciła ta znajoma chłodna mina. Westchnęła ciężko, jakby to wszystko było ponad jej siły, i wyszła z kuchni, zostawiając mnie z tym pytaniem, które sam z siebie wyrzuciłem, jakby już nie dało się go zatrzymać.

Wieczorem, kiedy Bartek wrócił z zajęć, siedzieliśmy razem przy stole. Marysia zamknęła się w sypialni i nie wychodziła. W domu panowała ta duszna cisza, której nikt nie odważył się przerwać. W końcu Bartek spojrzał na mnie i zapytał półgłosem:

– Tato, czemu mama ciągle krzyczy?

Spojrzałem na niego, na jego szczupłą twarz i oczy, które były jednocześnie ciekawe i przestraszone. Odpowiedziałem po chwili, nie patrząc już na niego, tylko gdzieś za okno:

– Bo nie wie, jak się odpoczywa.

Nie powiedział nic. Ale wiem, że to zdanie zapamiętał.

Syn się jej bał

Siedziałem potem jeszcze długo sam, myśląc o tym, co powiedziałem. I czy to w ogóle ma sens. Może Marysia rzeczywiście nigdy nie miała domu, tylko zadanie? Może dla niej bycie żoną i matką to nie była codzienność, tylko projekt, który musiał działać bezbłędnie? Może nie znała innego sposobu na bliskość, tylko przez kontrolę?

Rodzinne spotkania u kuzynki Marysi, Zosi, były zawsze pełne napięcia. Niby wszyscy się uśmiechali, po stole krążyły ciasta i domowy kompot, ale pod tym wszystkim czuło się niewypowiedziane rzeczy. Marysia i jej kuzynka potrafiły rozmawiać o wszystkim i o niczym, ale nigdy nie dotykały tego, co naprawdę miało znaczenie.

Tym razem postanowiłem spróbować. Usiadłem z Zosią w kuchni, kiedy reszta jadła ciasto. Wyglądała na zmęczoną. Pracowała dużo, miała trójkę dzieci i męża, który raczej nie pomagał. Zaczęliśmy od pogody, potem przeszliśmy do dzieci. W końcu zebrałem się na odwagę.

– Zosiu… Czy Marysia zawsze była taka spięta?

Spojrzała na mnie z marsowym czołem, ale nie ze złością, tylko jakby z wahaniem.

– Ja wiem, że nie jest wam łatwo. Ale ona… jak była mała, to musiała wszystko robić sama. Mama wtedy… no, nie będę ci mówić. To nie moja historia – urwała i pokręciła głową. – Nie mów jej, że ci coś powiedziałam. Dobrze?

Nie znałem jej

Pokiwałem głową, choć to nie było żadne „dobrze”. Wracałem z tego spotkania z ciężarem. Zacząłem przypominać sobie różne sytuacje. Jak Maria nie potrafiła zasnąć, jeśli wszystko w domu nie było na miejscu. Jak denerwowały ją gołe ściany, niedomyte brzegi garnków, hałas sąsiadów. Kiedyś myślałem, że to po prostu taka jej natura – wymagająca, dokładna. Teraz pomyślałem, że może to był sposób na to, żeby nie myśleć. Że jeśli wszystko jest czyste i poukładane, to może w głowie też zrobi się ciszej.

Zostałem sam, pierwszy raz z uczuciem, że nie mam do czynienia z żoną, tylko z kimś, kto wciąż jeszcze próbuje przeżyć własne dzieciństwo.

Zebrałem się na odwagę. Wieczorem, kiedy Bartek już spał, zapytałem wprost:

– Czemu to wszystko musi być takie napięte? Ten porządek, te rytuały… Przecież nikt od ciebie tego nie wymaga.

Siedziała przy stole, składała ściereczkę. Wydawało się, że zignoruje pytanie, jak zawsze. Ale po chwili odłożyła ścierkę i spojrzała na mnie inaczej. Bez złości.

– Bo jeśli nie mam kontroli, to mam chaos. A chaos boli.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zawsze myślałem, że to jej wybór, że po prostu lubi mieć wszystko poukładane. Nie podejrzewałem, że to sposób na przetrwanie.

Wszystko wyznała

– Miałam siedem lat, kiedy ojciec pierwszy raz nie wrócił na noc. Tydzień później przyszli sąsiedzi i zabrali mnie do siebie, bo matka zasnęła pijana z papierosem. Wróciła dopiero po dwóch dniach. Od tamtej pory wszystko było na mojej głowie. Dom, szkoła, jedzenie. Sprzątałam, bo tylko wtedy czułam, że mam na coś wpływ.

Mówiła cicho, spokojnie. Nie płakała. Tylko głos czasem się jej załamywał. Słuchałem i czułem, jak moje własne emocje pękają pod ciężarem jej wspomnień. Widziałem Marię jako dziecko, sprzątającą dom, żeby nikt się nie obudził. I siebie, jak uciekam, dzień po dniu, bo łatwiej było milczeć niż zrozumieć.

W głowie miałem jedno postanowienie – że usiądziemy razem przy stole. Bez słów, jeśli trzeba. Ale razem. Może po raz pierwszy od lat. I może nie będzie to żadne zakończenie, tylko początek czegoś, co da się jeszcze uratować. Albo przynajmniej zrozumieć.

Marek, 44 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama