Reklama

Pracuję jako księgowa w małym biurze rachunkowym. Żyję raczej cicho, spokojnie – z nikim się nie kłócę, nie prowadzę bujnego życia towarzyskiego. Może ktoś powie: nudno. Ja jednak cenię porządek. W kalendarzu, w papierach, w życiu. Mam tylko jedno dziecko. Natalia ma 28 lat i sama wychowuje Zuzię. Z ojcem dziecka nie jest, zresztą... związek z Tomaszem nigdy nie należał do najzdrowszych. Mieszkają osobno, ale prawda jest taka, że Natalia nie radzi sobie finansowo. Często dzwoni. Zwykle nie po to, żeby zapytać, jak się czuję.

Reklama

– Mamo, potrzebuję pieniędzy... – zaczyna zazwyczaj.

Zawsze te same słowa. Zawsze ta sama potrzeba. A ja? Nie jestem bogata. Nigdy nie byłam, ale przez te wszystkie lata, ile mogłam, tyle dawałam. Bo matka – jak sobie wmawiałam – powinna. Tyle że od jakiegoś czasu mam wrażenie, że nie jestem już matką. Jestem dla niej bankomatem. Przycisk, który się wciska, gdy zbliża się termin spłaty raty albo gdy zabraknie na czynsz. I czasem pytam siebie: kiedy to się zaczęło? Kiedy przestałam być dla niej mamą, a stałam się tylko awaryjnym źródłem gotówki?

Miałam już dość

– Błagam cię, jak nie zapłacę do piątku, to mnie wyrzucą z mieszkania! – głos Natalii drżał, jakby zaraz miała się rozpłakać.

Stałam przy kuchennym blacie, z kubkiem niedopitej herbaty.

– Mówiłam ci ostatnio, że nie mam już jak. Pożyczyłam ci tysiąc złotych trzy tygodnie temu. Wzięłam z oszczędności na ogrzewanie.

– Ty zawsze znajdziesz jakieś „ale”! Co z tego, że jesteś księgową, skoro nigdy nie masz pieniędzy, kiedy naprawdę ich potrzebuję?! – krzyknęła. – Jesteś moją matką czy nie?!

Zacisnęłam powieki.

– Jestem. I dlatego tyle razy ci już pomagałam. Nie mogę tego robić w nieskończoność. Muszę też myśleć o sobie. O rachunkach. O emeryturze.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem szmer, jakby wycierała nos. A potem wybuch:

– A ty myślisz, że mnie to nie obchodzi?! Myślisz, że mnie cieszy, że muszę żebrać o pieniądze u własnej matki?! Nie mam innego wyjścia! Zuzia potrzebuje butów, czynsz czeka, Tomasz się wypiął! A ty? Ty masz jakieś śmieszne oszczędności i trzymasz się ich, jakbyś miała umrzeć jutro!

Dość! – krzyknęłam, aż mnie samej zadrżał głos. – Nie pozwolę, żebyś mnie szantażowała moją wnuczką.

I wtedy usłyszałam to: trzask. Rzuciła słuchawką. W dłoni wciąż trzymałam telefon, ale ekran już zgasł. W głowie szumiało. Usiadłam ciężko przy stole. Czy ja naprawdę odmówiłam mojemu dziecku? A może... powinnam sprzedać biżuterię po mamie? Zresztą, kto ją kupi teraz?

Coś we mnie pękło

– Dobrze, że jej nie dałaś – powiedziała Kinga, sięgając po łyżeczkę do kawy.

Siedziałyśmy w kuchni socjalnej przy parującej kawie. Pracujemy razem od lat, a Kinga to ten typ koleżanki, która powie ci w oczy wszystko, co myśli – czasem brutalnie szczerze.

– Płakała. Mówiła, że ją wyrzucą z mieszkania. Że nie ma co dać Zuzi do jedzenia.

Naprawdę w to wierzysz? Ile razy już tak mówiła? – spojrzała na mnie uważnie. – Pamiętasz, jak w lutym nie miała na pieluchy, a tydzień później wrzucała zdjęcia z wyjazdu do Zakopanego?

Pokręciłam głową. Nie chciałam słuchać, ale Kinga nie odpuszczała.

Ona tobą manipuluje. Wiesz, że znam kobietę, która przez takie „pomaganie” straciła dom? Córka brała chwilówki na jej nazwisko. A ta się dowiedziała dopiero, jak komornik przyszedł.

– Ja ją kocham. To moja córka.

– Wiem. Tylko to nie znaczy, że masz pozwolić, żeby cię wykorzystywała.

Zamilkłyśmy. W tle brzęczała lodówka. Czułam, że coś we mnie pęka. Może pierwszy raz dopuściłam do siebie myśl, że Kinga ma rację. Może miłość naprawdę potrafi być ślepa.

W oczach stanęły mi łzy

To miała być zwykła środa. Wracałam z pracy z głową zajętą fakturami. W skrzynce czekał na mnie list. Na pierwszy rzut oka – reklama. Kolorowy nadruk, krzykliwe logo, coś o restrukturyzacji zadłużenia. Już miałam to wyrzucić, kiedy zobaczyłam imię adresata. Natalia? Przecież ona mieszka gdzie indziej. Czemu dostaję listy na jej nazwisko? Otworzyłam kopertę. Na papierze – jak na dłoni – kwota zadłużenia: 53 780 zł. Firma windykacyjna, wezwanie do kontaktu, harmonogram rat. I dopisek na końcu: „Brak kontaktu skutkować będzie egzekucją komorniczą”.

Przez moment nie rozumiałam, co czytam. Natalia nigdy nie mówiła o żadnym długu. Przecież jeszcze tydzień temu prosiła o pieniądze na czynsz. Myślałam, że chodzi o zaległość kilku stówek, może tysiąc. Pięćdziesiąt trzy tysiące? Zadzwoniłam do niej od razu. Odebrała po dwóch sygnałach.

– Cześć mamo, coś się stało?

– Tak. Przyszedł list na twoje nazwisko. Z firmy windykacyjnej. Masz długi?

Cisza. A potem westchnienie. I to jedno, krótkie zdanie, które ścięło mi nogi z kolan:

– Tak, mam. Duże.

– Ile?

Nie wiem dokładnie. Ponad pięćdziesiąt tysięcy. Może więcej. Nie kontroluję tego już...

Oparłam się o szafkę. W oczach stanęły mi łzy.

Dlaczego mi nie powiedziałaś?

– Bo się wstydzę, mamo. Bo jestem beznadziejna.

Chciałam ją pocieszyć, ale nie wiedziałam jak. Siedziałam, wpatrzona w ten głupi papier, a w głowie miałam tylko jedno: moja córka tonie, a ja nawet nie wiedziałam, że nie umie już pływać.

Czułam się winna

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, siadałam na łóżku, chodziłam po kuchni. Próbowałam coś zjeść, ale nie byłam w stanie. Na blacie – list. Zgięty na pół, jakby to miało złagodzić jego treść. Napisałam do Natalii wiadomość, ale jej nie wysłałam. Pisałam o tym, jak bardzo się boję. O tym, że nie wiem, jak jej pomóc. O tym, że czuję się jak matka, która przegrała. Potem skasowałam. O czwartej nad ranem usiadłam przy stole i napisałam list ręcznie. Pisałam jak dawniej, kiedy Natalia miała dziesięć lat i wyjechała na pierwszy obóz. „Kochana córeczko…” – dłoń drżała, kiedy stawiałam te słowa. Bo mimo całego bólu, gniewu i strachu… nadal ją kochałam.

Nie wiem, ile minęło czasu, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Stała tam – zmęczona, bez makijażu, z podkrążonymi oczami. W ramionach trzymała Zuzię, śpiącą, zawiniętą w kocyk. Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu.

– Mogę wejść? – zapytała cicho.

Skinęłam głową. Położyła małą na kanapie, przykryła starannie. Usiadła na krześle przy stole. Wyciągnęła z torebki jakiś papierek – kwit z pożyczki? – i zaczęła mówić. Powoli. O tym, jak się pogubiła. Jak zaczęło się od jednej chwilówki, potem drugiej. Jak łudziła się, że spłaci, że wszystko wróci do normy.

– Przepraszam. Ja już nie wiem, kim jestem. Nie chcę cię ciągnąć na dno. Tylko... tylko nie odwracaj się ode mnie. Błagam cię.

Pochyliła głowę. Płakała. A ja... poczułam, jak coś się we mnie łamie. Nie umiałam jej wyrzucić za drzwi. Tylko... czy potrafię znów być tą, która wszystko naprawi?

Nie poczułam ulgi

Następnego dnia zaparzyłam dwie kawy i postawiłam je na stole. Natalia siedziała w dresie, nieuczesana, nieumalowana. Zuzię zaprowadziłam do przedszkola – milcząco, bez słów. Potrzebowałyśmy tej rozmowy tylko we dwie.

– Musimy coś ustalić – zaczęłam. – Nie chcę cię stracić. Nie będę już płacić za twoje życie.

Podniosła na mnie oczy, pełne niepokoju. Chciała coś powiedzieć, ale podniosłam dłoń.

– Pomogę ci. Tylko pod warunkiem, że skorzystasz z pomocy psychologa. Nie chcę więcej żadnych tajemnic. Żadnych oszustw. Jasne zasady. A jeśli złamiesz którykolwiek z punktów... odchodzisz z mojego życia. I naprawdę nie żartuję.

Przez chwilę siedziała cicho. Potem się skrzywiła.

– Myślisz, że jakaś „terapia” coś da? Że to mnie odmieni?

– Nie wiem – odparłam szczerze. – Jeśli nie spróbujesz, ja nie dam z siebie ani złotówki więcej. Wybór należy do ciebie.

Natalia siedziała długo w ciszy. W końcu kiwnęła głową. Powoli, niepewnie.

– Dobrze. Spróbuję. Nie chcę, żebyś się mnie wstydziła. I nie chcę tak żyć. Tylko… boję się, że nie dam rady.

Wyciągnęłam przygotowany wcześniej arkusz – umowę. Spisałam wszystkie warunki. I że jeśli złamie, kończymy pomoc.

To nie jest zabawa. To ostatni raz, kiedy cię ratuję.

Wzięła długopis. Ręka jej się trzęsła, ale podpisała. Wtedy poczułam… nie ulgę, nie radość. Odzyskałam nadzieję. Tylko tyle i aż tyle.

Barbara, 55 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama