Reklama

Moja bratanica Justyna była ładną, zdolną i dobrą dziewczyną. Zdała na medycynę, chciała być ginekologiem położnikiem. Na studia wyjechała do Warszawy. I to wielkie miasto ją zgubiło…

Reklama

– Mam dużo nauki, zakuwam całymi dniami, ale czasem się gdzieś wyrwę – zdawała relację, gdy wpadała do nas w odwiedziny. Opowiadała też o koleżankach i kolegach. O jednym częściej i z rumieńcami…

– Chyba się w nim zadurzyła – powiedziałam do Heńka.

– W paniczyku jakimś, w mieszczuchu. I niby co on tu będzie na wsi robił? – pytał kpiąco mój mąż, który nie pałał sympatią ani do stolicy, ani do jej mieszkańców.

– Może otworzą prywatną praktykę lekarską?

Zobacz także

– Akurat – burknął Heniek. – Dzieciaka jej zmajstruje, zostawi i tyle będzie z tej wielkiej miłości.

– Nie kracz. Justynka to rozsądna dziewczyna. Chce chłopaka przedstawić rodzicom, więc to coś poważnego.

Coś nam w nim nie pasowało

Czas mijał. Justyna dzielnie się uczyła, a do domu przyjeżdżała razem z Wiktorem. Jak twierdziła Krysia, moja bratowa, byli w sobie na zabój zakochani.

– Jeszcze trochę i trzeba będzie weselisko wyprawić – oznajmił jowialnym tonem mój brat.

Wtedy pierwszy raz widziałam zakochaną parę razem na żywo. Justyna spojrzała z uśmiechem na Wiktora, ale on jakby się zmieszał. Przynajmniej tak mi się wydawało.

– Wiesz… coś mi się w nim nie podoba – powiedziałam potem do Heńka. – Ładniutki, gładziutki, ale jakiś taki… śliski i ma coś dziwnego w oczach.

– Bo warszawiak. No, ale to Justynie ma się narzeczony podobać, nie nam. Chociaż masz rację – dodał po chwili – dziwny jakiś. Ja tam bym mu nie ufał.

– E, pewnie przesadzamy – zbagatelizowałam nasze obawy. – W końcu bywa u Justynki w domu, więc Józek go chyba dokładnie prześwietlił.

– Oby – mruknął krótko Heniek.

Justynka była na drugim roku i coraz rzadziej przyjeżdżała do domu. Tłumaczyła się sporą ilością nauki. Ale kiedy niemal przestała dzwonić do rodziców, zaniepokoili się. Pojechali do niej. Okazało się, że Justyna wyprowadziła się z akademika i zamieszkała ze swoim chłopakiem.

– Jak to tak? Bez ślubu?! – moja bratowa załamywała ręce, relacjonując to gorszące odkrycie. – W grzechu żyją!

– Byle dobrze żyli – powiedział Heniek. – Ślub zawsze zdążą wziąć.

Wysłała tylko list. Wszyscy byliśmy przerażeni!

Justyna tymczasem odzywała się coraz rzadziej. Doszło do tego, że nie dawała znaku życia od ponad dwóch miesięcy. Zbliżał się koniec roku akademickiego. Liczyliśmy, że przyjedzie na wieś odpocząć, że wreszcie ją zobaczymy. Niestety, wysłała jedynie list, w którym napisała, że wakacje spędzą z Wiktorem w Holandii, gdzie udało im się znaleźć pracę sezonową. Krysia próbowała się do niej dodzwonić, ale Justynka nie odbierała telefonu.

– Nie wiem, co tam się dzieje, ale to na pewno nic dobrego – biadoliła, odwiedziwszy mnie po południu. – Zawsze kochała wieś, chciała tu wrócić, a teraz co?

– Może korzysta z uroków studenckiego życia? I trochę się zapomniała.

– Może…

Krysia nie była przekonana. Namówiła Józka i pojechali odwiedzić córkę. Przeżyli szok, gdy w mieszkaniu, które młodzi wynajmowali, nikogo nie zastali. Sąsiadka powiedziała, że wyjechali jakieś dwa tygodnie wcześniej.

– Ale dziewczyna to chyba chora była – stwierdziła. – Taka jakaś blada, jakby półprzytomna. Chłopak musiał ją podtrzymywać, bo ledwie szła.

Inna z sąsiadek widziała, jak dwóch nieznajomych mężczyzn pomagało im z bagażami.

– Do takiego dostawczaka wrzucili torby, potem wsiedli i pojechali. Gdzie? Nie wiem. W każdym razie auto miało jakąś obcą rejestrację, chyba niemiecką.

Z Justynką nadal nie było kontaktu, więc Krysia i Józek zdecydowali się powiadomić policję. Początkowo funkcjonariusze sceptycznie podeszli do sprawy. Uważali, że młodzi faktycznie mogli wyjechać do pracy albo postanowili zaszaleć z dala od rodziny. Gdy zasugerowali Krysi, że jest nadopiekuńcza i może córka chciała od niej odetchnąć, moja bratowa się rozpłakała.

– Ona zniknęła, a wy mówicie, że ode mnie uciekła…

Też wydawało mi się to wszystko mocno podejrzane. Policja miała swoje procedury, ale to my lepiej znaliśmy Justynkę. Nie zniknęłaby tak bez słowa. Niby wysłała list, że wyjeżdża do pracy do Holandii… Ale kto w tych czasach wysyła list? Ktoś, kto ma coś do ukrycia.

Zwłaszcza że Wiktora też nie udało się namierzyć. Dopiero teraz dotarło do nas, że właściwie nic o nim nie wiemy. Mój brat nie był niestety tak dociekliwy, jak zakładałam. Wiedzieliśmy tylko, że ukochany Justysi też studiuje na akademii medycznej. Ale jaki kierunek…?

Ponieważ policja niewiele robiła, a przynajmniej tak nam się wydawało, postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. Trzeba było odszukać Wiktora. Na szczęście sąsiadki w bloku, w którym młodzi mieszkali, były bardzo rozmowne. Pomogły nam w naszym rodzinnym śledztwie.

Okazało się, że Wiktor wcale nie był studentem. Ba, nawet nie skończył żadnej szkoły zawodowej! Nie mam pojęcia, co Justynka w nim widziała, ale cóż, miłość jest ślepa. Udało nam się dowiedzieć, że Wiktor – o ile w ogóle tak miał na imię – handlował samochodami sprowadzanymi z Niemiec. Przez krótki czas pracował w komisie samochodowym, ale go zwolnili za kradzież. Naszymi ustaleniami podzieliliśmy się z policjantami i usłyszeliśmy, że mamy czekać i nie mieszać się.

– Nic nie robicie! – krzyczała Krysia. – A my mamy siedzieć i bezczynnie czekać? Może Justynkę ktoś porwał!

Policja jednak kategorycznie zakazała nam dalszego prowadzenia prywatnego dochodzenia, bo niby tylko zaszkodzimy sprawie… Myślałby kto. Najpierw nic nie robią, a teraz nagle my szkodzimy! Mimo wszystko posłuchaliśmy, chociaż przyszło nam to z trudem.

Kilka dni później do Józka zadzwonił telefon

Funkcjonariusz poinformował telefonicznie, że Justyna jest już w Polsce i wkrótce się odezwą. Niewiele zrozumiał z tego telefonu. Jak to wkrótce? Czemu nie powiedzieli wszystkiego od razu? Przesłuchują Justynkę, trzymają gdzieś? Czemu? O co tu chodzi? Kilkanaście godzin później znowu zdzwonili i kazali przyjechać do szpitala. Czemu do szpitala?

– Boże, coś jej się stało! – panikowała Krysia.

Oczywiście pojechaliśmy czym prędzej. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że Justyna musi pozostać na oddziale kilka dni. Była wycieńczona, wychudzona i… posiniaczona. Z trudem mówiła, wydawała się nieobecna.

– Gdzie ona tam pracowała, że tak wygląda? – grzmiał Józek, domagając się wyjaśnień. – W kamieniołomach? Gdzie jest ten cholerny Wiktor? Nogi mu z dupy powyrywam!

Okazało się, że Wiktor działał w szajce handlującej nie tylko skradzionymi samochodami, ale także miał jeszcze o wiele więcej za uszami. Józek i Heniek wpadli w taki szał, że gdyby dorwali Wiktora, nie wyszedłby z ich rąk żywy. Krysia płakała i rozpaczała. Ja starałam się trzymać, nie rozklejać się, bo czułam, że będę potrzebna i bratowej, i bratanicy.

– Boże, Boże, nasza biedna Justynka… Co teraz z nią będzie? – szlochała Krysia. – Przecież ona taka zdolna, inteligentna… i taka naiwna… Boże, jak to teraz będzie? We wsi żyć jej nie dadzą, jak się dowiedzą, a przecież się dowiedzą. Czemu nie była ostrożniejsza?

– Zakochana była, to i naiwna. Zaufała draniowi, a on ją podle wykorzystał. To nie jej wina, on ją oszukał. Pamiętaj, to nie jej wina.

Reklama

Przed naszą Justynką jeszcze długie leczenie. Fizycznie jest już zdrowa, ale psychicznie… Żal mi jej bardzo. Też się obawiałam, że jak plotka rozejdzie się po wsi, to Justynkę będą palcami wytykać i obwiniać za cudze draństwa, a nas za to, żeśmy nie upilnowali, nie zadbali, nie przewidzieli. Jednak chyba nie doceniłam naszych sąsiadów. Nawet jeśli coś wiedzą, milczą.

Reklama
Reklama
Reklama