Reklama

Na Magdę czekało mieszkanie po babci i duża kwiaciarnia, którą prowadziliśmy razem z żoną. Jeszcze gdy była nastolatką, zrobiła kurs, i nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że za jakiś czas przejmie po nas interes. Wyobrażaliśmy sobie, że znajdzie męża, urodzi dzieci, a my będziemy pomagać w ich wychowaniu. Jej ambicje pokrzyżowały jednak nasze plany.

Reklama

– Ale córciu, co ty tam chcesz zwojować? Czego ci tutaj brakuje? – pytała załamana żona, gdy Magda powiedziała o swoich zamiarach. O tym, że chce wyjechać.

– Oj, mamo… Co ty myślisz, że nasza mieścina to pępek świata? Rynek, cztery blokowiska i dwa domy handlowe… Co ja tu będę robiła?

– A czego ci więcej trzeba? Jak ci tak tęskno za dużym miastem, to jedź do Warszawy czy do Wrocławia. Wyprowadź się na trochę, sprawdź, czy czeka cię tam lepsze życie.

– Ale ja nie chcę do Warszawy. Chcę do Londynu. Tam się żyje…

Zobacz także

– A tutaj co? – irytowałem się.

– Przecież wiesz, co mam na myśli. Sam mi opowiadałeś, że jak byłeś młody, to ciągnęła cię przygoda. Nie pamiętasz już, jak marzyłeś, żeby wyjechać na stałe do Norwegii albo Szwecji?

– To były głupie, szczenięce wymysły durnego małolata. Potem jednak poznałem twoją mamę i zmądrzałem.

– Siedzenie w jednym miejscu przez całe życie nazywasz mądrością?

– Oczywiście. Bo mam tu wszystko, czego potrzebuję. Pracę, rodzinę, dom.

– Dom można mieć wszędzie.

– Dom jest tam, gdzie rodzina, dziewczyno. A my tutaj zostajemy. Myśleliśmy, że ci pomożemy, że będziemy wspierać, ułatwimy start w życie.

– Ale ja nie chcę, żeby ktokolwiek mi coś ułatwiał. Ja chcę sama! Znaleźć sobie pracę, zasłużyć na nią, awansować. Mieć satysfakcję, że coś osiągnęłam.

Jak ona może nam to zrobić? Dlaczego nas nie słucha? Czy my ją na zawsze tracimy? – takie pytania stawiała mi zapłakana żona. Wpadła w histerię, więc ja starałem się zachować spokój i tłumaczyłem jej, że taki wyjazd to przecież nic pewnego. Szybko może się okazać, że w Londynie wcale nie jest lepiej niż w domu, a „wielki świat” nie ma aż tyle do zaoferowania.

– Może jej się szczęśliwie noga powinie… – pocieszałem żonę, cytując klasyka.

Tak bardzo chcieliśmy ją zatrzymać

Nie życzyłem córce źle, ale w głębi duszy też chciałem ją zatrzymać przy nas. Przez cały okres przygotowań miałem nadzieję, że Magda się jeszcze rozmyśli i w ogóle nie pojedzie. Ale ona była zdeterminowana i żądna przygody. Zawsze była uparta i odważna. Gdy już coś postanowiła, bardzo trudno było ją od tego odwieść. No i tym razem dopięła swego.
Żona przez dobre trzy miesiące po jej wyjeździe nie potrafiła znaleźć dla siebie miejsca w domu.

– Kotku, Londyn nie jest tak daleko. To nie Nowy Jork… – przekonywałem.

– I co z tego? – rozpaczała. – Ja się już nasłuchałam od koleżanek, których dzieci tam pojechały. Na początku jest kontakt, są wizyty, a potem się każdy przyzwyczaja i tylko dzwoni od czasu do czasu. Poza tym martwię się, żeby nie wpadła w jakieś złe towarzystwo! Żeby ktoś jej nie wykorzystał, nie zrobił jej czegoś złego…

– To samo mogło spotkać ją tutaj.

– Ale tam jest całkiem sama…

– Nie jest sama, bo pojechała do przyjaciółki. A poza tym to rozsądna dziewczyna. Można na niej polegać. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

No i miałem rację. Córka bardzo szybko znalazła pracę i nie marnowała czasu na głupoty. Zatrudniła się w kwiaciarni, której właściciel miał kilka takich punktów w mieście. Szybko okazało się, że mimo młodego wieku wie o kwiatach i bukietach znacznie więcej niż przeciętny pracownik. Szef to dostrzegł i po pół roku pracy zrobił z niej kierowniczkę jednej z kwiaciarni.

Magda przez dwa lata doszlifowała umiejętności florystyczne i nauczyła się zarządzania. Kiedy już opanowała wszystkie kwestie związane z finansami, zaproponowano jej pracę w biurze. Do jej zadań miało należeć wynajdywanie nowych miejsc na kolejne kwiaciarnie i opracowywanie planów marketingowych na ich rozwój. To była naprawdę duża rzecz. Nowa posada wiązała się nie tylko z większą odpowiedzialnością i gażą, ale dawała jej też naprawdę duże perspektywy na przyszłość.

– Mam nawet swoje biuro! Sześć metrów kwadratowych! Czujesz!? Okna, drzwi, obrazki na ścianach! – ekscytowała się, dzwoniąc do nas z tą nowiną.

– To fantastycznie! Jesteśmy z ciebie z mamą bardzo dumni!

– Tylko się tam nie przepracuj! – dorzucała żona. – Dbaj o siebie.

– Oczywiście. Nic się nie martw, mamo, naprawdę – wzdychała Magda, jak zwykle trochę zmęczona matczynymi przestrogami. – Przecież ja nie pracuję w korporacji. To jest rodzinna firma. Taka jak nasza, tylko że większa. Wszyscy są tu życzliwi i wyrozumiali. Siedzę w biurze osiem do dziesięciu godzin i idę do domu…

Córka miała tam coraz lepsze życie. W tygodniu pracowała, a w weekendy zwiedzała albo chodziła na imprezy ze znajomymi. Opowiadała nam o tym wielkim świecie, a w jej głosie słyszeliśmy fascynację i zachwyt. Zazdrościłem jej tych emocji, tej wspaniałej przygody. Oboje z żoną cieszyliśmy się z jej sukcesów, ale jednocześnie narastało w nas smutne przeświadczenie, że ona już stamtąd nie wróci. No bo do czego? Do tej naszej kwiaciarenki na peryferiach?

Czuliśmy się samotni

Czas płynął, a Magda zapuszczała w Londynie korzenie. Po dwóch latach od wyjazdu poznała chłopaka. Nigdy nie miała skłonności do przelotnych miłostek, więc już od początku ich znajomości podejrzewaliśmy, że to coś poważnego. Miał na imię Jarek i przyjechał tam z Warszawy. Zatrudnił się w jej firmie jako logistyk i Magda błyskawicznie się z nim zaprzyjaźniła.

– Mamo, nic się nie martw, to bardzo porządny facet. Jest miły, sympatyczny i naprawdę dobrze się dogadujemy – uspokajała zatroskaną żonę.

– Rozumiem i bardzo się cieszę, ale i tak bądź ostrożna, dobrze?

– Jestem, mamo, jestem.

– Chyba ci się spodobał, że tak ciągle o nim opowiadasz? – podpytywałem.

– Trochę tak. Ale z drugiej strony, czy ja mam czas na romanse? Sama nie wiem… Tyle jest pracy, tak dużo mam znajomych…

Magda może i się jeszcze wahała, ale Jarek od początku miał wobec niej bardzo sprecyzowane plany. Nie zwlekał, nie zastanawiał się, tylko przejął inicjatywę. Zaprosił ją na kilka randek, trochę poczarował i udowodnił, że jest im do siebie naprawdę blisko. Zamieszkali ze sobą po czterech miesiącach znajomości, a po ośmiu poprosił ją o rękę. Przyznam, że byłem trochę zazdrosny, ale z drugiej strony w ogóle mu się nie dziwiłem. Moja córka to fantastyczna dziewczyna i też nie czekałbym, aż ktoś mi ją podbierze.

– Myślisz, że to na poważnie? Ten cały związek? – pytała mnie żona.

– Na to wygląda.

– No i co teraz? Jak to wszystko będzie wyglądało? Co ona zrobi?

– Mam nadzieję, że będzie szczęśliwa.

– Ale tam?

– Chyba tak. Mają pracę, znajomych. Chyba musimy się z tym pogodzić. Najważniejsze, żeby była szczęśliwa. Reszta ma już mniejsze znaczenie…

Taka była prawda. Liczyło się tylko szczęście naszej córki. Mogliśmy żałować, że nie ma jej przy nas, że tak rzadko ją widujemy, ale grzechem byłoby rozpaczać. Tym bardziej że los oszczędzał jej jak do tej pory rozczarowań. W pracy odnosiła same sukcesy, a Jarek z każdym kolejnym miesiącem udowadniał, że bardzo ją kocha i ma zamiar zbudować z nią naprawdę poważny związek. Mieszkali ze sobą w zgodzie, nadawali na tych samych falach, szanowali się i mieli bardzo podobne poglądy na wiele spraw. Po zaręczynach odwiedzili nas we dwoje. Wtedy właśnie poznaliśmy przyszłego zięcia, który zrobił na nas bardzo dobre wrażenie. Trzydniowa wizyta przebiegła w przesympatycznej atmosferze. Był tylko jeden zgrzyt – gdy zapytaliśmy ich o ślub.

– Wesela nie robimy… – powiedziała ze smutkiem Magda. – Urządzimy tylko małe przyjęcie dla znajomych. Ale tutaj, w Polsce, oczywiście. Tutaj też weźmiemy ślub. Chcemy jednak, żeby wszystko odbyło się w miarę szybko i skromnie.

– Ale dlaczego?

– No, jak to, mamo? Przecież nie uda się nam zorganizować imprezy na sto osób. Musiałabym tu być, wszystkiego pilnować… A my przecież wracamy do Londynu. Tam jest nasz dom, mamusiu…

Kiedy już od nas wyszli, kiedy pojechali do rodziców Jarka, siedliśmy z żoną w salonie i długo rozmawialiśmy o jej przyszłości. Przekonywaliśmy się nawzajem, że wszystko się da ułożyć. Że nawet jeśli zostaną tam już na zawsze, po prostu będziemy ich często odwiedzać. Zamkniemy kwiaciarnię, przejdziemy na emeryturę i podzielimy nasze życie między Polskę a Anglię. Dopóki starczy sił i pieniędzy oczywiście.

Teraz nie chciałem jeszcze rezygnować ze swojego życia

Nie była to najweselsza konstatacja, ale dawała jakąś tam nadzieję. Podobnie zresztą czuliśmy się na ślubie Magdy. Żona w czasie mszy ocierała łzy, a ja zastanawiałem się, czy płacze ze smutku, czy ze wzruszenia. Córka została w domu na trzy dni po ceremonii, a potem znów wróciła do Anglii, zostawiając nas z toną zdjęć i dziesiątkami bukietów zdobiącymi pusty dom.

Szczęście mieszało się ze smutkiem, a zachwyt z przygnębieniem – tak pokrótce można by scharakteryzować nasze nastroje w czasie pięcioletniego pobytu Magdy w Londynie. Kolejne miesiące mijały, a myśmy powoli uczyli się żyć bez niej. Powoli pozbywaliśmy się nadziei na jej powrót. Żądne z nas nie liczyło już na cud, ale ten się jednak zdarzył. A o jakim cudzie mówię? O cudzie narodzin!

– Mamo, czy ty siedzisz? Muszę ci coś powiedzieć, a nie chciałabym, żebyś się przewróciła – powiedziała córka przez telefon.

– A co się stało!? Jezus, córciu, rozwodzicie się!? Jesteś chora!? – spanikowała żona.

– Nie, nie. Nic złego! Jestem w ciąży! Będziesz miała wnuki! I to dwójkę na raz. Zrobiliśmy z Jarkiem bliźniaki.

– A skąd wiesz? – dopytywała zszokowana żona. – W którym ty jesteś tygodniu?

– W dwunastym…

– Co? Nic do tej pory nie mówiłaś!

– Nie chciałam cię martwić. Ale teraz przynajmniej już wiesz, że początek mam za sobą, a wnuki lada moment będą na świecie.

Mimo że czekaliśmy na tę wiadomość, to i tak z trudem przyszło nam w nią uwierzyć. Pewnie dlatego, że Magda miała mieć bliźnięta, a tego nikt się nie spodziewał.
Tym razem wzięliśmy się oboje w garść i uznaliśmy, że nie ma w tej sytuacji miejsca na to, by się mazgaić. Uzgodniliśmy, że tuż po porodzie pojedziemy do niej oboje.

Tak też zrobiliśmy. Ja wróciłem stamtąd do Polski po tygodniu, żeby zająć się kwiaciarnią, ale żonę została u córki na całe trzy tygodnie. Tak długo wspierała Magdę w tych najtrudniejszych, najbardziej wymagających chwilach. Gdy po powrocie opowiedziała mi, ile jest przy dzieciakach roboty, nie chciałem jej uwierzyć. Myślałem, że demonizuje, żeby przekonać mnie do swojego szalonego pomysłu. A cóż to był za pomysł? Żona była tak przejęta sytuacją Magdy, że zaczęła mnie przekonywać, byśmy już teraz sprzedali interes i wyjechali do Londynu.

Dla mnie było jednak za wcześnie. Za dziesięć, może pięć lat, byłbym gotów o tym rozmawiać, ale teraz nie chciałem jeszcze rezygnować ze swojego życia. Ostro się o to spieraliśmy, a w tym czasie u Magdy robiło się coraz mniej wesoło. Córka ledwo wyrabiała, a obowiązków ciągle przybywało.

– Jezu, mama, jaka jestem padnięta! Cały dzień na nogach, a po nocach sześć do ośmiu pobudek – skarżyła się. – Jeszcze się wczoraj okazało, że Michaś nie przybiera na wadze. Nie chce jeść. Ania ciągnie cycka jak trzeba, a on przy nim przysypia albo się denerwuje. Już nie wiem, co mam robić…

– A Jarek ci pomaga?

– Jasne. Znowu wziął wolne w pracy. Ale co z tego, jak za dwa dni będzie musiał wracać do roboty, a ja zostanę sama.

– To może ja znowu przyjadę? – pytała żona. – Może potrzebujesz pomocy?

– Mamo, ale przecież ty masz swoje życie. Nie zostawiaj taty…

– Ale mnie się serce kraje, gdy słyszę jak ci ciężko, nie mogę tak.

– Damy radę… Naprawdę. Jakoś się ułoży. Przepraszam, że ci tak marudzę, ale nie mam się komu wyżalić. Wiesz, jak jest. Moje koleżanki nie mają jeszcze dzieci i w ogóle tego nie rozumieją…

Problemy się piętrzyły

Chyba wtedy w końcu dotarło do Magdy, że rodzice się przydają. Że nie jest łatwo wychowywać dzieci z dala od dziadków. Zwłaszcza wtedy, gdy trafią się maluchy z problemami. A u nich właśnie tak było. Michał miał wieczne problemy z wagą, a Ania dostała koszmarnej alergii. Córka chodziła więc od jednego do drugiego lekarza, żeby dowiedzieć się, co ma jeść i czy tylko o dietę chodzi. No koszmar!

Z każdym telefonem brzmiała coraz gorzej.

– Czasem mam wrażenie, że po prostu padnę w pół kroku ze zmęczenia… – popłakała się któregoś razu w czasie rozmowy.

– To ja znów do ciebie przyjadę, córciu. Sprzedamy kwiaciarnię i zamieszkamy u was – deklarowała żona.

– Nie ma mowy! To jest całe wasze życie.

Problemy się jednak piętrzyły. Co chwila pojawiało się coś nowego. A to Michał dostał skierowanie na regularną rehabilitację u fizjoterapeuty, a to Anię znów po czymś wysypało. Do tego szef Jarka zaczął się dąsać, że chłopak za często bierze wolne.

Kiedy dzieci złapały zapalenie oskrzeli i Magda trafiła z nimi do szpitala, przelała się czara goryczy. Córka podjęła decyzję o powrocie. Nie mogliśmy uwierzyć!

– Pomyśleliśmy z Jarkiem, że moglibyśmy zająć mieszkanie po babci. Wyremontowalibyśmy je sami, a ja pracowałabym z wami w kwiaciarni… – powiedziała Magda takim głosem, jakby się bała, że jej z powrotem nie przyjmiemy.

– Córeńko! – wykrzyknęła żona. – Powiedz, że nie żartujesz! Powiedz, że to serio!

– Nie jest mi do żartów, mamo.

– A kiedy byście wracali?

– Ja bym chciała, jak najszybciej, ale Jarek musi jeszcze dwa tygodnie popracować… Ale jak skończy, to od razu…

– Nie mogę uwierzyć! – żona zupełnie straciła głowę. – Dopóki nie skończy się remont u babci, możecie mieszkać u nas. Córciu najdroższa! Zajmę się tobą i dziećmi, a ty sobie odpoczniesz! Boże święty, moje wnusie przyjadą! Nareszcie! Nie mogę uwierzyć, nie mogę uwierzyć… Nie płacz, kochana… Zaraz będziemy razem.

No i tak się ta przygoda dla Magdy skończyła. Po pięciu latach córka wróciła do domu, żeby z naszą pomocą w spokoju wychować dzieci.

Reklama

Powrót okazał się dobrą decyzją. Maluchy wyrosły z niemowlęcych problemów i zostały w domu z babcią, a Magda zajęła się naszą kwiaciarnią. Z jej doświadczeniem, pomysłami i pieniędzmi, udało nam się rozwinąć działalność. Poszerzyliśmy usługi w pierwszym punkcie i otworzyliśmy drugi. Dziś mamy więc dwie dobrze prosperujące kwiaciarnie i jesteśmy wszyscy razem. Jest nam naprawdę dobrze i nie słyszałem, żeby Magda choć raz westchnęła za Anglią. Już teraz chyba wie, że to wielkie szczęście móc zostać w domu i tutaj wychowywać dzieci. Ja wiem to już od dawna, ale o tym trzeba się przekonać na własnej skórze.

Reklama
Reklama
Reklama