Reklama

Z biegiem lat zaczęłam dostrzegać, że dla niej praca to obciach, a odpowiedzialność to coś, co spada wyłącznie na innych. Ja miałam zapewniać jej wygodne życie, a ona... miała być po prostu moją córką. Uważała, że „szlachta nie pracuje”. I żyła jak księżniczka na moim garnuszku. Aż w końcu coś we mnie pękło. I kazałam jej się wynosić.

– Tylko pamiętaj, żeby nie siedziała przy komputerze dłużej niż dwie godziny! – mówiłam do opiekunki, chwytając torebkę i klucze. – I niech zje coś zdrowego, żadnych chipsów.

Pani Celina kiwała głową, jak zawsze. Miała doświadczenie z dziećmi, a ja – jak każda młoda matka pracująca po dziesięć godzin dziennie – miałam wyrzuty sumienia. Uspokajałam się, że dzięki pieniądzom mogłam zapewnić Zuzi to, czego sama nie miałam. Własny pokój z kolorowymi ścianami, drogie zabawki, prywatne lekcje angielskiego już od przedszkola. Wszystko miała. Naprawdę wszystko.

Nie zauważyłam momentu, kiedy wdzięczność zmieniła się w roszczenie. Gdy miała dwanaście lat, zaczęła wybrzydzać ubrania, bo „wszyscy mają markowe”, a jej buty „śmierdzą biedą”. Wtedy zignorowałam to jako dziecięce gadanie. Nie miałam pojęcia, jak bardzo się mylę.

Z każdym rokiem Zuzanna coraz bardziej przypominała mi kogoś z innej planety. Jakby wychowywała się nie w naszym mieszkaniu w bloku, ale w pałacu, gdzie ludzie od sprzątania, gotowania i zarabiania to niewidzialni służący. Kiedy miałam nadzieję, że dojrzeje na studiach, ona traktowała uczelnię jak przymus, a naukę – jak stratę czasu. Potrafiła godzinami malować paznokcie, robić zdjęcia na portale społecznościowe, a ja słyszałam tylko jedno:

– Mamo, przelej mi coś. Nie mam na sushi.

Płaciłam. Tłumaczyłam sobie, że to taki etap. Ale on się nigdy nie skończył.

Wyrosła, ale nie dorosła

Gdy jej rówieśnicy stawiali pierwsze kroki w pracy – jako kelnerzy, hostessy, opiekunowie na koloniach – Zuzanna śmiała się z nich pod nosem.

– Co ja tam będę robić za grosze? W życiu nie wstanę o szóstej rano, żeby roznosić kawę jak jakaś służąca. Wolę zostać w domu i zadbać o swój komfort psychiczny – mówiła bez cienia ironii, popijając smoothie za piętnaście złotych.

Na początku próbowałam z nią rozmawiać. Pytałam, co planuje po studiach. Mówiła, że może coś w modzie, może marketing internetowy, może... „coś swojego”. Ale nic z tego nie wychodziło. Najbliżej pracy była wtedy, gdy przez dwa tygodnie wrzucała zdjęcia na profil kosmetycznej marki i dostała za to dwa kremy.

– To się nazywa barter, mamo. Daję wizerunek – rzuciła dumnie.

Tymczasem ja harowałam po dziesięć godzin, spłacając kredyt, robiąc zakupy, sprzątając mieszkanie i gotując obiad, z którego Zuzanna i tak najczęściej wyjadała tylko to, co „fit”. Byłam matką, służącą i bankomatem w jednym.

Najgorsze było to, że ona zupełnie nie widziała w tym nic złego.

– Przecież zawsze mi pomagałaś, nie rozumiem, o co ci teraz chodzi – mówiła, gdy wspominałam o pracy czy dorosłości. – Jakbyś zapomniała, że jesteś moją matką, a nie jakąś babą z działu kadr.

Czułam, że tonę. Coraz mniej było we mnie cierpliwości, a coraz więcej goryczy. I coraz częściej łapałam się na myśli, że wcale jej już nie lubię.

„Nie pracuję, bo nie muszę”

– Gdybym miała się teraz zatrudnić gdzieś za najniższą krajową, to by była totalna porażka życiowa – rzuciła, siedząc w szlafroku na kanapie i stukając paznokciami w ekran telefonu.

Była środa, południe. Ja wróciłam z pracy wcześniej, bo miałam duszący kaszel i nie byłam w stanie dociągnąć dnia. Ona za to dopiero planowała „rozpocząć dzień” – czyli zjeść miseczkę granoli, przebrać się w coś modnego i zrobić sobie selfie w lustrze. Tyle było z jej aktywności.

– A nie sądzisz, że mogłabyś choć spróbować? Nie musisz od razu zostawać dyrektorem – odpowiedziałam zmęczonym tonem, zdejmując płaszcz.

Zuzanna spojrzała na mnie z miną, jakbym właśnie zasugerowała, że powinna wywozić śmieci.

– Mamo, w dzisiejszych czasach nie chodzi o pracę, tylko o to, żeby umieć się sprzedać. A ja pracuję nad swoim wizerunkiem. Buduję markę osobistą.

Wtedy zamilkłam. Ile razy można powtarzać to samo? Ile razy można tłumaczyć, że zdjęcia w sieci to nie to samo co praca, że życie nie kręci się wokół lajków i estetyki profilu? Ona żyła w jakimś równoległym świecie, w którym wszystko, co robiłam ja, było „zbyt zwyczajne”, a ona sama – kimś wyjątkowym, stworzonym do większych rzeczy. Tylko nie wiadomo, jakich.

Jeszcze wtedy łudziłam się, że może ktoś ją kiedyś zatrudni, że dostanie kubeł zimnej wody na głowę i dojrzeje. Ale ona tylko coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że „szlachta nie pracuje”. I że jej matka jest od tego, żeby sponsorować ten dworski styl życia.

Miarka się przebrała

Wszystko się posypało po jednej kolacji. Przyszłam zmęczona, z torbami pełnymi zakupów, spóźniona, bo szef zarzucił mnie dodatkowymi obowiązkami. Zastałam Zuzannę leżącą na mojej kanapie, oglądającą serial i z pustą paczką po lodach na stole. W zlewie – sterta naczyń. W kuchni – rozlane mleko i okruchy na blacie.

– Zuzia, mogłabyś chociaż raz coś po sobie posprzątać? – powiedziałam cicho, choć krew mnie już gotowała.

– Mamo, nie przesadzaj. Jak ci tak bardzo przeszkadza, to posprzątaj sobie sama – mruknęła, nie odrywając wzroku od ekranu.

Stanęłam jak wryta. Nie odpowiedziałam. Położyłam torby na podłodze, rozpakowałam mleko i chleb, odgrzałam sobie zupę. Zjadłam ją w milczeniu, patrząc, jak moje dziecko – dorosła przecież kobieta – całkowicie ignoruje obecność i zmęczenie swojej matki.

Gdy podniosła się i, ziewając, rzuciła „idę na miasto, wrócę późno, nie czekaj z kolacją”, coś we mnie pękło.

– Zaczekaj. Możemy porozmawiać?

– Teraz? Mam się spóźnić przez jakieś pogadanki? – spojrzała zniecierpliwiona.

– Tak. Bo od jutra szukasz pracy. Albo przynajmniej zaczynasz dokładać się do rachunków. Nie jestem twoją sponsorką. Chcesz być dorosła – zachowuj się jak dorosła.

Zuzanna wpatrywała się we mnie, jakby pierwszy raz zobaczyła mnie jako człowieka, a nie usługodawcę. I po raz pierwszy odpowiedziała bez słów. Po prostu się zaśmiała. Głośno. Sarkastycznie. Jakby właśnie usłyszała świetny żart. A mnie zrobiło się niedobrze. Od rozczarowania.

Czekałam na nią z walizką

Następnego dnia nie wróciła na noc. Ani też nie odezwała się rano. Nie wiedziałam, czy coś się stało, czy po prostu postanowiła mnie zignorować, jak zwykle. Czekałam z telefonem w dłoni, z bijącym sercem, z nerwami napiętymi do granic. O jedenastej napisała krótką wiadomość: „U koleżanki. Nie dramatyzuj”.

Wtedy już wiedziałam. Wiedziałam, że to nie jest chwilowe. Że nie przeprosi. Nie zrozumie. Nie wróci i nie powie: „miałaś rację, mamo”. Ona naprawdę uważała, że ma prawo żyć na mój koszt, bo „zawsze tak było”.

Gdy wreszcie wróciła wieczorem, czekałam na nią, ze spakowaną walizką. Na stole leżała koperta z gotówką – tyle, ile miałam odłożone na czarną godzinę. I lista agencji pracy tymczasowej. Wszystko, co mogłam jej dać jako matka – nie więcej, nie mniej.

– Co to ma być? – zapytała bez emocji, patrząc na walizkę i dokumenty.

– To, co słyszysz. Masz dwadzieścia cztery lata, Zuzanna. Czas się usamodzielnić. Ja już nie mogę. Nie chcę. Nie będę dłużej sponsorować kogoś, kto nie szanuje ani mnie, ani siebie.

Wstała wolno, jakby sprawdzała, czy mówię poważnie. Kiedy zrozumiała, że tak – spojrzała na mnie z chłodnym uśmiechem.

– Myślałam, że jesteś inna. Ale ty po prostu jesteś zazdrosna. Bo ja mam bogate życie, a ty masz tylko rachunki.

Nie odpowiedziałam. Wzięła walizkę i wyszła, zatrzaskując drzwi. Bez pożegnania. Zostałam sama. Ale pierwszy raz od lat – naprawdę odetchnęłam.

Wiem, że zrobiłam dobrze

Minęły trzy miesiące. Od tamtej pory Zuzanna się nie odezwała. Nie wiem, gdzie mieszka. Nie wiem, czy pracuje. Wiem tylko z internetu, że jej życie dalej wygląda jak bajka – uśmiechy, kawy na mieście, „praca kreatywna” w coworkingu, zdjęcia z koleżankami podpisane „girlboss vibes”. Chyba nadal udaje, że nic się nie zmieniło. Albo w to wierzy.

Nie zablokowała mnie. Jakby chciała, żebym widziała, że radzi sobie beze mnie. A może to jej sposób na karę? Nie wiem już, co naprawdę myśli moja córka. I chyba już nie próbuję zgadywać.

Rodzina pyta: „Zuzia nie przyjedzie na święta?”, „Nie rozmawiacie w ogóle?”, „Może przesadziłaś?”. A ja tylko się uśmiecham i zmieniam temat. Bo kto nie zna całej historii, ten zawsze widzi tylko matkę, która wyrzuciła dziecko z domu. Mało kto widzi matkę, która przez lata była pomiatana, wykorzystywana i kochana tylko wtedy, gdy dawała pieniądze.

Czy tęsknię? Czasem. Wieczorami, gdy w mieszkaniu jest zbyt cicho. Gdy przechodzę obok jej dawnego pokoju i widzę puste łóżko, które kiedyś było zawalone ubraniami. Ale potem przypominam sobie to jej spojrzenie, tę pogardę, z jaką patrzyła na moje życie. I wiem, że zrobiłam dobrze.

Dałam jej wszystko. I jeszcze więcej. Ale nigdy nie nauczyłam jej, że miłość to nie przelewy na konto. A granica między troską a byciem wykorzystywaną istnieje. I każdy kiedyś musi ją narysować. Ja narysowałam swoją za późno. Ale przynajmniej – w końcu – ją narysowałam.

Grażyna, 54 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama