Reklama

Od kiedy zmarła moja żona, a minęło już jedenaście lat, moje życie straciło barwę. Został rytuał – poranna kawa w tej samej filiżance, codzienna wizyta w warzywniaku, książka przy oknie. Nawet krzesło po lewej stronie stołu zawsze zostawało puste. Bo to było jej miejsce. Marysi. Była moim światłem. Z nią wszystko miało sens – nawet milczenie. Po jej śmierci świat stał się cichszy, bardziej przewidywalny… i pusty. Dni zaczęły mi się zlewać w jedną szarą taśmę. Czasem coś zabolało w krzyżu, czasem serce mocniej zabiło – i wtedy myślałem: „Może to już?”. Ale nie. Przychodziła noc, sen, a potem kolejny dzień. I znów kawa w samotności.

Reklama

Moja córka dzwoniła co drugi dzień. Czasem wpadała w weekend, robiła przegląd lodówki, marudziła, że jem za mało warzyw. Troszczyła się, to wiem. Ale nie rozmawialiśmy o rzeczach ważnych. O tym, że czasem siadałem przy stole i mówiłem do pustego krzesła. O tym, że najgorsze nie były święta, ale wtorkowe wieczory, kiedy nawet telewizor nie zapełniał ciszy. Nie pamiętam, kiedy dokładnie pojawiła się ta potrzeba, by wyjść z domu. Żeby się ogolić nie tylko dla lekarza. Kiedy po raz pierwszy poczułem, że może jeszcze mogę… coś przeżyć. Kogoś dotknąć. Z kimś pójść na spacer i nie musieć się tłumaczyć. Ale czy wolno? Czy nie za późno? Czy to nie wstyd?

Poczułem się jak chłopiec

Zaczęło się niewinnie. Zobaczyła, że mam nowe buty. Zażartowała, że chyba szykuję się na randkę. Uśmiechnąłem się wtedy, ale nie odpowiedziałem. Bo co miałem powiedzieć? Że po raz pierwszy od lat zapragnąłem, by buty nie były tylko wygodne, ale też ładne? Że czułem, jak coś się we mnie zmienia, jakby budziło się to, co dawno uśpione? Ewa spojrzała na mnie podejrzliwie. Była z tych, co zawsze wyczuwają zmianę.

Czemu tak często wychodzisz ostatnio? I jeszcze te spacery… – powiedziała, opierając się o framugę drzwi. – Nie mów, że znowu ci się serce odezwało – Tego słowa użyła z przekąsem.

Zbyłem to półżartem.

Spacery dobrze mi robią – odpowiedziałem i wsunąłem dłonie w kieszenie. – Wiesz przecież, że doktor Zalewski zaleca ruch.

Ale Ewa nie dawała za wygraną.

– A to, że uśmiechasz się bez powodu? Że przestałeś zasypiać przy wiadomościach o osiemnastej? I że... zniknął ten smutek z twojej twarzy?

Nie umiałem jej tego wytłumaczyć. Może nawet nie chciałem. Czułem się, jakbym miał coś cennego i bałem się, że jeśli powiem to na głos, to wszystko pryśnie. A przecież jeszcze sam nie wiedziałem, co to dokładnie jest. Tylko tyle, że w parku, na tej samej ławce co zawsze, od jakiegoś czasu siadała kobieta. Miała szary płaszcz, rudą apaszkę i śmiała się tak, jakby była szczęśliwa, że po prostu jest.

– Chcę tylko wiedzieć, czy wszystko w porządku – powiedziała wtedy Ewa, znów wchodząc do kuchni, gdy szykowałem herbatę. – Nie ukrywasz czegoś?

Spojrzałem na nią i pierwszy raz od dawna poczułem się jak chłopiec, który coś przeskrobał. Ale przecież nie zrobiłem nic złego. Nie piłem, nie paliłem, nie miałem tajnych długów. Jedynie... rozmawiałem z kimś przy ławce. Śmiałem się. Czułem, że jeszcze coś może być. Czy miałem do tego prawo? Czy stary człowiek powinien już tylko siedzieć cicho i wspominać? Ewa nie powiedziała tego wprost, ale wyczuwałem w jej głosie niepokój. Jakby to, że przestałem być tylko tatą, zaczęło jej przeszkadzać. Jakby nie potrafiła sobie wyobrazić, że w moim wieku można się jeszcze uśmiechać z powodu kogoś nowego.

Próbowałem zachować spokój

Spotkały się przypadkiem. Wyszedłem z Haliną z kawiarni, trzymając w dłoni jej cienkie rękawiczki, które zostawiła na stoliku. Ewa akurat przechodziła. Zatrzymała się. Spojrzała na mnie, potem na Halinę.

– Cześć, tato – powiedziała sucho. – Kogo mi przedstawisz?

– To Halina. Znajoma z parku – odpowiedziałem, próbując, żeby głos nie zadrżał.

Znajoma? – powtórzyła z lekkim drżeniem w głosie. – Tak po prostu?

Halina grzecznie się uśmiechnęła, wyciągnęła dłoń. Ewa ledwo ją uścisnęła. Po chwili Halina powiedziała, że nas zostawi. Nie chciała brać udziału w tej rozmowie.

– Tato, tak nie wypada – powiedziała Ewa, ledwo Halina zniknęła za rogiem. – Co ludzie powiedzą?

Poczułem, że coś we mnie się napina. Że zaraz pęknie. Ale nie krzyknąłem. Spojrzałem jej w oczy i powiedziałem cicho:

A od kiedy to ludzie trzymają mnie za rękę, kiedy zasypiam?

Cisza. I ta cisza powiedziała wszystko.

Nie chciałem się tłumaczyć

Nie rozmawialiśmy kilka dni. Ewa nie dzwoniła. Nie pisała. W moim wieku człowiek zaczyna doceniać ciszę, ale ta była ciężka jak kamień. Kilka dni później zadzwoniła. Chciała przyjechać, „na chwilę”. Wiedziałem, że to nie będzie zwykła wizyta. Usiedliśmy w salonie. Bez herbaty. Bez radia w tle.

Nie chcę ci robić przykrości – zaczęła i już wiedziałem, że zaraz to zrobi. – Ale to… to wszystko jest takie… dziwne.

Nie odpowiedziałem od razu. Patrzyłem przez okno, jak dzieci z bloku po drugiej stronie bawią się na trzepaku.

– Ludzie mnie nie będą trzymać za rękę, gdy zasypiam – powtórzyłem cicho. – Halina – tak.

Wtedy umilkła. Nie było już ani „nie wypada”, ani „co ludzie powiedzą”. Siedziała w fotelu, w tym samym, w którym przed laty czytała „Kubusia Puchatka”, a ja udawałem, że nie widzę, jak zasypia z książką na kolanach. Nie tłumaczyłem się więcej. Nie mówiłem o ławkach, kawie, rozmowach. O śmiechu Haliny, który przypominał mi, że nie jestem jeszcze tylko cieniem. Bo kiedyś bałem się, że ludzie się będą śmiać. Że będą patrzeć z litością. Teraz bałem się tylko tej pustki, która pojawia się wieczorem. A Halina ją przeganiała.

Pokochałem ją

Byliśmy razem w parku, a zimny wiatr plątał się wśród drzew. Halina miała ze sobą termos z herbatą malinową i dwa papierowe kubki. Usiadła na tej samej ławce co zawsze, obok mnie, bez pytania. Podaliśmy sobie kubki, nie patrząc na siebie. Dopiero po pierwszym łyku zacząłem mówić.

– Kiedyś myślałem, że to już wszystko, wiesz? Że już tylko z górki, że nic mnie nie czeka poza pogodynką i kolejnym badaniem krwi.

Uśmiechnęła się lekko, ale nic nie powiedziała. Taka była. Słuchała.

– A teraz... nie chcę, żeby to był koniec. Nie po tym, jak z tobą wypiłem kawę. Jak się śmiałaś z mojego szalika, który przypomina twojemu wnukowi ogon wiewiórki.

Zachichotała. I ten dźwięk był jak plaster na duszę. Opowiedziała mi o swojej młodości – jak uciekła z lekcji, żeby iść na wagary do ogrodu botanicznego. O mężu, który przez trzydzieści lat kupował jej co tydzień te same kwiaty, bo raz powiedziała, że je lubi. O tym, że czasem budzi się i zapomina, że jego już nie ma. Nie byliśmy młodzi. Nie planowaliśmy domu na kredyt ani dzieci. Ale było coś więcej. Było spojrzenie, które nie ocenia. Dłoń, która nie musi niczego udowadniać. Obecność. Wiedziałem, że nie muszę już nikomu się tłumaczyć. Ani córce, ani ludziom z bloku, ani samemu sobie.

Nie chciałem błogosławieństwa

Pojechałem do córki w niedzielę. Sam zaproponowałem, że ją odwiedzę. Wiedziałem, że muszę to zrobić, zanim znowu zamkniemy się w sobie. Przyniosłem jej ulubiony sernik z cukierni na rogu i jabłka, które kiedyś uwielbiała. Ale zanim zdążyłem wyciągnąć coś z torby, już widziałem po jej twarzy, że temat Haliny wisi w powietrzu.

– Chcesz herbaty? – zapytała, jakbyśmy byli na jakimś formalnym spotkaniu.

– Tak, ale nie przyszedłem tu tylko na herbatę – powiedziałem spokojnie. – Przyszedłem, bo nie chcę, żeby to między nami był mur.

Usiadła na brzegu kanapy. Napięta. Milcząca.

Nie proszę cię o zgodę. Nie chcę błogosławieństwa. Chcę, żebyś mnie zrozumiała. Choć trochę.

Nie odpowiedziała. Przez chwilę wydawało się, że w ogóle nie słucha.

– Nie wiem, czy ci to pasuje, czy nie. Ale ja nie chcę żyć dalej tak, jakby mnie już nie było. Halina to nie fanaberia. To nie kaprys staruszka. Znów poczułem się... normalnie. Żywy.

– Ja po prostu się boję – wyszeptała. – Boję się, że cię ktoś skrzywdzi. Że znów będziesz sam.

– Może kiedyś zrozumiesz. A jeśli nie – trudno – odpowiedziałem cicho. – Ale ja już nie chcę żyć dla innych. Ja już nie chcę tylko czekać na koniec.

Zamilkła. Ale tym razem nie było w niej chłodu. Tylko coś innego. Jakby pierwszy raz zobaczyła we mnie nie ojca, nie wdowca, tylko człowieka.

Jan, 76 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama