„Córka obraziła się na mnie i wyprowadziła się bez słowa. Po roku zadzwoniła z informacją, która wbiła mnie w ziemię”
„Nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć. Pół życia oceniałam wszystko i wszystkich. A teraz moje własne dziecko nie umie zadzwonić do mnie bez strachu”.

- Redakcja
Nie jestem typową matką. Zawsze mówiłam, co myślę, czasem za ostro, bez lukru. I może właśnie dlatego moja córka uznała, że lepiej będzie zniknąć, niż próbować się ze mną dogadać. Po prostu któregoś dnia jej pokój był pusty. Żadnego liściku, żadnego „mamo, musimy pogadać”. Tylko puste wieszaki i drzwi, które od tamtej chwili już nigdy nie skrzypnęły z jej strony. Na początku byłam wściekła. Potem przyszedł żal. Jednak dumy nie połknęłam. Uznałam, że jak będzie chciała – zadzwoni. A jak nie? To niech żyje, jak chce. Może musiała się sparzyć, żeby zrozumieć, że matka to nie wróg. Choć, nie oszukujmy się, ja też do aniołów nie należę. Minął rok. Cichy, zbyt spokojny. Nawet święta przeszły jakby bokiem. Aż pewnego dnia zadzwonił telefon. Jej imię na ekranie. Serce mi stanęło. A potem powiedziała jedno zdanie, które dosłownie wbiło mnie w ziemię.
Wyprowadziła się
Dobrze pamiętam ten wieczór. Zosia przyszła z uczelni, zmęczona, naburmuszona, a ja… no cóż, nie mam daru milczenia, gdy coś mnie uwiera.
– Nie wiem, co wy tam na tych studiach robicie. Drugi rok, a ty wciąż bez planu na życie – rzuciłam mimochodem, mieszając zupę.
– Mamo, błagam cię… – westchnęła, rzucając plecak na krzesło. – Nie teraz, dobra?
– A kiedy? Jak będziesz miała czterdziestkę na karku i nadal będziesz mieszkać u mnie, z kotem i kredytem?
– Serio? – spojrzała na mnie z politowaniem. – Ty naprawdę myślisz, że jestem jakimś nieudacznikiem?
– Nie mówię, że nieudacznikiem. Tylko że bujasz w obłokach. A ja jestem za stara, żeby cię trzymać pod kloszem.
Chciałam, żeby coś do niej dotarło. I dotarło za mocno. Bo po tej rozmowie nie odezwała się już ani razu. Przeszła do pokoju, trzasnęła drzwiami i... to było ostatnie trzaśnięcie, które wtedy usłyszałam. Następnego dnia wróciłam z pracy, już jej nie było. Łóżko pościelone, książki z półek zniknęły, w szafie tylko stara bluza, którą chyba specjalnie zostawiła, żebym miała na czym oczy zawiesić. Żadnego listu. Nawet karteczki. Zadzwoniłam do niej dwa razy. Nie odebrała. Trzeci raz już sobie darowałam.
– No to poszła w świat, na złość matce – mruknęłam do siebie. – Zobaczymy, ile wytrzyma.
Byłam wściekła
Przez pierwsze tygodnie chodziłam jak osa po mieszkaniu. Chciałam ją znienawidzić za ten numer, ale zamiast nienawiści, tylko rosła we mnie pustka.
– Sama sobie winna jesteś – mówiła mi Grażyna, moja sąsiadka z góry. – Za dużo wymagasz od młodej. Teraz to się inaczej wychowuje.
– A niby jak? – burknęłam. – Może jeszcze mam jej w drzwi pieniądze wkładać, jak wróci?
– Nie przesadzaj. Może po prostu potrzebowała oddechu. Przecież jest dorosła.
Postanowiłam się nie odzywać. Czekałam. W końcu uzna, że nie da rady, że potrzebuje mnie. Choćby tylko po to, żeby zrobić pranie. Minął miesiąc. Potem dwa. W grudniu kupiłam jej prezent. Taki głupi zestaw: piżama i ciepłe skarpety. Nie odezwała się. Ani na Wigilię, ani po Nowym Roku.
– A jakby jej się coś stało? – szepnęłam kiedyś do siebie, siedząc z herbatą przy oknie.
Myśli miałam najczarniejsze, ale duma nie pozwalała pytać. Wiedziałam, że wynajmuje mieszanie – sąsiadka ją widziała. Czasem wyobrażałam sobie, że dzwoni i mówi: „Mamo, przepraszam. Zawaliłam”. A ja? Ja wtedy mówię: „Wróć do domu, dziecko, nic się nie stało”. Tylko że ona nie dzwoniła. A ja udawałam, że mnie to wcale nie rusza.
– Skoro chciała niezależności, niech ma – mówiłam sama do siebie, mocując się z wózkiem na zakupy.
Serce łomotało jak głupie
Telefon zadzwonił dokładnie rok po jej wyprowadzce. Pamiętam, bo to był pierwszy ciepły dzień marca. Akurat rozwieszałam pranie na balkonie. Zadrżała mi ręka, jak zobaczyłam na ekranie jej imię córki. Zastygłam. Serce łomotało jak głupie. Odebrałam dopiero po trzecim sygnale, niby przypadkiem, niby że nie zauważyłam od razu.
– Halo? – rzuciłam chłodno.
– Mamo... to ja – powiedziała cicho. – Masz chwilę?
Głos miała inny. Jakby starszy. Albo tylko bardziej zmęczony.
– Coś się stało?
– Nie. Znaczy... Tak. Muszę ci coś powiedzieć... Przepraszam. Wiem, że to, co zrobiłam, było okropne. Że zniknęłam, ale... potrzebowałam tego.
Zrobiło mi się słabo
Zamilkłam na moment. Nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Dobrze – powiedziałam w końcu. – Mów, skoro już zadzwoniłaś.
– Jestem w ciąży – wypaliła nagle.
Zrobiło mi się słabo. Oparłam się o framugę balkonowych drzwi. Ptaki za oknem świergotały, jakby świat nie miał właśnie zadrżeć.
– Proszę, mamo... tylko nie krzycz. Ja... ja nie wiedziałam, jak ci to powiedzieć. A potem już było za późno. A teraz... jestem w szóstym miesiącu.
– Co ty... – wyszeptałam. – Czy ty się w ogóle słyszysz?
– Słyszę. I wiem, co mówię. Nie dzwonię, żebyś mi gratulowała. Po prostu... nie mam nikogo poza tobą.
Stałam tam, z telefonem przy uchu, i nie mogłam wydobyć z siebie słowa.
Nie mogłam w to uwierzyć
Usiadłam na krześle w kuchni. Telefon przyklejony do ucha, ale przez dobre dziesięć sekund nie odezwałam się ani słowem.
– Mamo… – odezwała się nieśmiało. – Jesteś tam?
– A gdzie mam być, jak nie tutaj – odparłam oschle. – Własne dziecko dzwoni po roku milczenia i mówi, że będzie matką. Czego ty się spodziewałaś? Fanfary?
– Wiem, że to dużo... i że zawaliłam. Ale ja nie dzwonię po pieniądze ani żebyś mnie ratowała. Po prostu... chcę, żebyś wiedziała. Tylko tyle.
Tylko tyle. Rzuciła mi granat w twarz i mówi „tylko tyle”.
– A ojciec dziecka? Gdzie on w tym wszystkim?
– Zniknął. Kiedy powiedziałam mu, że jestem w ciąży, spakował się w godzinę. Nie odbiera telefonu. Zablokował mnie wszędzie.
– No pięknie. To żeś się zakochała.
– Nie potrzebuję wykładu – jęknęła. – Potrzebuję... nie wiem... po prostu mamy. Chociaż jednej rozmowy, bez oceniania.
Nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć. Pół życia oceniałam wszystko i wszystkich. A teraz moje własne dziecko nie umie zadzwonić do mnie bez strachu.
– Co zamierzasz? – spytałam łagodniej. – Masz gdzie mieszkać? Pracujesz?
– Pracuję. W kawiarni. Mam pokój u znajomej. Ale… długo nie pociągnę. Miałam trochę oszczędności, ale wszystko idzie na lekarza, badania…
– I co teraz? Mam zapytać, czy wrócisz do domu?
– Nie. Chciałam, żebyś wiedziała. I... żebyś może kiedyś mogła poznać wnuka. Jeśli będziesz chciała.
Zawahałam się.
– Chcę – powiedziałam cicho. – Ale nie tak. Nie na odległość.
Uśmiechnęłam się
– Jeśli myślisz, że cię przyjmę z otwartymi ramionami jakby nigdy nic, to się mylisz – powiedziałam twardo, choć głos mi drżał. – Ale też nie udam, że nic mnie nie obchodzi.
– Nie proszę cię o litość – odparła szybko. – Po prostu… nie chciałam, żebyś się dowiedziała z internetu, że masz wnuka.
Westchnęłam. Jej głos był pełen pokory, a jednocześnie nadal miała w sobie ten upór, który znałam od zawsze.
– Dobrze. Wróć do domu. Nie na zawsze, nie od razu z walizkami. Choć na tydzień. Zobaczymy, czy potrafimy ze sobą normalnie rozmawiać.
– Serio? – zapytała nieufnie.
– Serio. Pokój nadal stoi pusty. Twoja bluza czeka w szafie. I chyba nawet wciąż pachnie tobą.
Po drugiej stronie zapadła cisza. A potem usłyszałam cichy, chrapliwy śmiech.
– Ta czerwona bluza z kapturem?
– Tak, ta. Z tym wytartym napisem, który wygląda jak „NO FUTURE”. Idealnie, jak się okazuje.
– Mamo... ja nie chcę, żebyśmy się dalej krzywdziły. Już wystarczy.
– Ja też nie chcę. Tylko... błagam cię, następnym razem, jak się pogubisz, to po prostu przyjdź.
– Obiecuję. A ty… spróbuj nie strzelać we mnie z wyrzutów jak z karabinu maszynowego. Może wtedy się nie schowam.
Uśmiechnęłam się do telefonu. Po raz pierwszy od roku.
– Masz rację. Spróbuję.
– Dziękuję, mamo. Do zobaczenia w sobotę?
– Czekam.
Nie rozkleiłam się
W sobotę wstałam wcześniej. Przez dwie godziny przestawiałam poduszki w jej pokoju, ścierałam kurz z półek, jakby miało to naprawić cały ten rok milczenia. A potem usiadłam przy stole z filiżanką herbaty, udając, że wcale nie nasłuchuję dźwięku windy. Przyszła przed dziesiątą. Mała, szczupła, z wyraźnie zaokrąglonym brzuchem. I z torbą, która wyglądała, jakby ważyła pół tony.
– Cześć, mamo – powiedziała cicho, nieśmiało.
Nie rzuciłam się jej w ramiona. Nie rozkleiłam się. Po prostu wzięłam od niej torbę i kiwnęłam głową w stronę pokoju.
– Połóż się. Pewnie jesteś zmęczona. A potem… pogadamy.
Uśmiechnęła się lekko i zniknęła w drzwiach. A ja zostałam w kuchni, ściskając filiżankę, jakby miała mnie ocalić przed czymś, czego jeszcze nie rozumiem. Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy się znów nie pokłócimy. Czy nie będzie zgrzytów, niedomówień, łez? Wiedziałam jedno – moja córka wróciła. Nie jak bohaterka, ale jak człowiek, który wreszcie przestał uciekać. A ja? Ja uczę się być matką od nowa. Może z czasem uda nam się zbudować coś lepszego niż to, co się rozpadło. Bo czasem największe pojednanie nie zaczyna się od „przepraszam”, tylko od filiżanki herbaty postawionej na stole.
Daniela, 59 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Odkąd kupuję w lumpeksach, zbieram same komplementy. Ale w jednej torbie znalazłam coś, czego nie powinnam była dotykać”
- „Nowa nauczycielka córki kazała dzieciom słuchać serca, nie rozumu. Nie pozwolę na szkolne eksperymenty tej paniusi”
- „Miałem 3 dzieci i żonę, którą zdradzałem latami. Myślałem, że to układ idealny, do momentu aż powiedziałem to 1 zdanie”