„Córka od małego dawała nam do wiwatu. Ale to, co zrobiła na studiach, przeszło ludzkie pojęcie”
„Kiedy po zdanej maturze i złożeniu papierów na ASP oznajmiła, że na niemal całe długie wakacje wyjeżdża w Beskidy i będzie tam pracować i mieszkać u znajomych gospodarzy, mogłam tylko westchnąć i mieć nadzieję, że będzie dobrze. Jednak byłam dość zaniepokojona, głównie dlatego, że z jej opowiadań wynikało, że tak naprawdę zupełnie nie wie, co ją tam czeka”.
- Ewa, 43 lata
Moja córka zawsze była postrzelona. Artystyczna dusza, obdarzona wielką wyobraźnią, od wczesnego dzieciństwa pokazywała rogi i iście ułański temperament. Te wszystkie cechy odziedziczyła po mojej mamie, która była rzeźbiarką. Miała też jej charakter, w tym jej nieprawdopodobny, ośli wręcz upór.
Już jako trzylatka moja córka potrafiła przesiedzieć pół dnia w swoim pokoju, kiedy słyszała ode mnie, że jeśli nie dokończy obiadu, nie wyjdziemy na plac zabaw. Obiad pozostawał ledwo nadgryziony, a Marysia z zaciętą miną siedziała u siebie tak długo, aż sen ją zmorzył. Jeśli się na coś uparła – nie było na nią mocnych. Mogliśmy prosić, tłumaczyć, zakazywać, nawet próbować przekupstwa. Nic z tego.
Nie martwić się? Łatwo powiedzieć
Kiedy skończyła 18 lat, ostatni argument używany przez nas niejako wypadł nam z ręki, a córka oznajmiła:
– No, już w końcu jestem dorosła nie tylko w środku, ale też na papierze. Od teraz nie jesteście za mnie odpowiedzialni i możecie przestać się martwić.
Jakby to było takie proste! Nie docierało do niej, że martwić się o nią będziemy nawet wtedy, kiedy włosy jej posiwieją, a sama będzie już miała dorosłe dzieci.
Dlatego kiedy po zdanej maturze i złożeniu papierów na ASP oznajmiła, że na niemal całe długie wakacje wyjeżdża w Beskidy i będzie tam pracować i mieszkać u znajomych gospodarzy, mogłam tylko westchnąć i mieć nadzieję, że będzie dobrze. Jednak byłam dość zaniepokojona, głównie dlatego, że z jej opowiadań wynikało, że tak naprawdę zupełnie nie wie, co ją tam czeka.
– Oj, mamuś, to ci sami ludzie, którzy pieką ten najlepszy chleb na świecie. Pamiętasz, jak się nim zajadałaś, kiedy ci go przywiozłam po feriach? A sery? A powidła? Nie chciałam wam zbyt wcześnie mówić o swoich planach, żebyście ich nie storpedowali. A teraz to już nie są plany, już wszystko jest dopięte. Mailowo wszystko dogadaliśmy – jadę tam mieszkać i pracować i jestem taka szczęśliwa! – wyrzuciła Marysia jednym tchem.
Oczy jej błyszczały, a gęba śmiała się od ucha do ucha. Mnie – mniej.
– Ale jak, kiedy, skąd ci ten pomysł przyszedł do głowy? Co to konkretnie za praca? Co będziesz robić? I gdzie będziesz mieszkać? U nich, w tej chałupie? – wyrzucałam z siebie pytania z prędkością karabinu maszynowego, choć przecież dobrze wiedziałam, co mi odpowie.
Moje ukochane dziecko najpierw prychnęło, potem przewróciło oczami, a na końcu powiedziało:
– Chałupie! Phi! W najprawdziwszym, stuletnim domu z bali, w domu z duszą, w którym się zakochałam, kiedy pierwszy raz pojechałam tam na plener malarski cztery lata temu, pamiętasz? Od tamtej pory marzyłam, żeby pojechać tam na dłużej niż tydzień czy dwa, i w tym roku w końcu mi się uda. Mogłabyś się ucieszyć razem ze mną, zamiast zamartwiać się na zapas – zakończyła, oczywiście z wyrzutem.
– Chętnie się ucieszę, tylko powiedz mi coś więcej – co tam będziesz robić? Jaki dokładnie będziesz miała zakres obowiązków? Jaki wymiar godzin? Jakie zarobki? Czy będziesz miała też czas wolny dla siebie? I jakie tam są w ogóle warunki do mieszkania?
– Jezu, mamo, ja nie jadę tyrać w korporacji! Zakres obowiązków? No wiesz?! Będę mieszkać z gospodarzami i z nimi pracować – będę piekła chleb, robiła przetwory, a może i serowarstwa się nauczę, a co! Poznam prawdziwe życie na wsi, jak zawsze chciałam!
– OK. A zarobki?– spytałam.
– Procentowo od utargu w ich sklepiku. Ale ja nie dla pieniędzy tam jadę, mamo. Jadę w najpiękniejsze dla mnie miejsce na ziemi. Zabieram oczywiście farby, pędzle i płótna i mam nadzieję w wolnych chwilach uwieczniać to wszystko na swoich dziełach. Tym sposobem będę do przodu, jak już się rok akademicki zacznie. Ha, widzisz, jak sobie wszystko obmyśliłam?
Westchnęłam w duchu i zrozumiałam, że już nic nie otrzeźwi mojego dziecka, za późno, klamka zapadła. Marysia była tak podekscytowana, że nie dotarłyby do niej żadne moje słowa, żadne ostrzeżenia.
Wieczorem za to nie darowałam sobie wylania wszystkich swoich wątpliwości na Pawła. O dziwo, mąż podszedł do tematu dużo spokojniej niż ja. Wysłuchał mojej tyrady, a na koniec spytał:
– I czym ty się tak martwisz, Ewuniu? Przecież to nie pierwszy zwariowany pomysł naszej córki, i z pewnością nie ostatni. Nie przywykłaś jeszcze?
– No wiesz?! A czemu ty się NIE martwisz? Przecież ona zupełnie nie rozumie tego, co ją tam czeka! – zawołałam. – Nabiła sobie głowę jakimiś romantycznymi wyobrażeniami i wydaje jej się, że czeka ją sielskie życie, jak z obrazka. Przecież ona nie ma pojęcia o życiu na wsi, nie lubi wcześnie wstawać, a ciężkiej pracy nigdy nie zaznała!
– No to zazna. Hehe, uważam po namyśle, że to świetny pomysł, taki skrócony kurs prawdziwego życia, na własne życzenie w dodatku. O co zakład, że najpóźniej za dwa tygodnie zadzwoni do nas ze łzami, że chce wracać i żeby po nią przyjechać? – roześmiał się Paweł.
Po chwili dołączyłam do niego, bo przyznałam mu rację. Ach, ten Paweł, on zawsze potrafił nadać wszystkiemu odpowiednie proporcje!
Parę dni po tej rozmowie Marysia pojechała. Chciałam ją odwieźć, poznać tych ludzi, zobaczyć, gdzie będzie mieszkać, ale spotkałam się ze stanowczym sprzeciwem.
– O nie, mamo, dziękuję bardzo, ale żadnego odwożenia i zwłaszcza żadnego węszenia na miejscu! Jadę pociągiem i autobusem, bilety kupione, miejsca zarezerwowane. Jestem dorosła, skończ już z tym kokoszeniem! Jak dojadę, dam oczywiście znać. Głowa do góry! Nie jadę do puszczy amazońskiej, tylko 300 kilometrów dalej!
Nie, to nie. Pojechała. W ciągu dnia miałam dużo zajęć, więc udawało mi się nie rozmyślać bez przerwy, ale im bardziej zbliżał się wieczór, tym bardziej dopadało mnie zmartwienie. Dojechała szczęśliwie? Jest już na miejscu, bezpieczna?
Ależ jest zachwycona!
Już prawie się złamałam i sama chciałam dzwonić, kiedy po 20 usłyszałam dzwonek telefonu, a na wyświetlaczu zobaczyłam twarz córki. Uff!
– Cześć, córcia! Dojechałaś?
– Pewnie, czemu miałam nie dojechać? Nawet już się rozpakowałam i zaraz siadamy do kolacji. Zosia i Marek są cudowni, nawet nie myślałam, że aż tak!
Pękam ze szczęścia, mamuśka! Dobra, lecę, buziaki, tatkę pozdrów! – powiedziała i się rozłączyła.
OK, w porządku, pomyślałam i z lekkim już sercem zabrałam się za przygotowanie kolacji dla mnie i Pawła. Po kolacji Paweł wyjął wino z lodówki, rozlał do kieliszków i stuknął swoim w mój, mówiąc:
– Za wymarzone wakacje naszej córki! Niech da nam odpocząć i nie wraca za prędko!
Potem zaciągnął mnie na kanapę i zapowiedział seans filmowy. Poczułam się lekko i radośnie i po raz kolejny podziękowałam Bogu za takiego człowieka przy swoim boku.
Następnego ranka obudził mnie MMS od córki. Zaspanymi oczami patrzyłam na drewniany pokoik, w którym stały wąziutkie łóżko, wieszak na ubrania i krzesło. Nic więcej. Następne zdjęcie przedstawiało podwórko – parę kur, pies koło budy, kot na płotku, studnia, w tle obora. Obrazek żywcem wyjęty z „Samych swoich”. O matko! Senność mi odeszła. Za moment przyszła wiadomość tekstowa:
„Dzień dobry, mamuś! Sama zobacz, jakie tu są klimaty! Gospodarze już od dawna na nogach, a ja jeszcze dziś mam wolne, więc mogłam wstać o 7 (!). Zwierzaki przyjacielskie, Burek polubił mnie od pierwszego wejrzenia, a kotka Norka nawet ze mną spała! Jestem zachwycona i wszystko mi się podoba, tak że sama widzisz, że niepotrzebnie się martwiłaś! Całuję. Twoja szczęśliwa córka”.
Policzyłam do dziesięciu i odpisałam:
„Cieszę się twoim szczęściem, tylko tym kotem się martwię. Zapomniałaś już, że masz uczulenie?! Mam nadzieję, że przynajmniej lekarstwa spakowałaś. Miłego wolnego dnia! Buziaczki”.
Pół minuty i odpowiedź:
„Phi, też mi coś, uczulenie! Tabletki mam, ale brać nie musiałam, bo nic mi nie było. Tutaj najwyraźniej nawet koty mi służą! Pa!”.
Hm, no dobrze. Entuzjazm trwa. Oby jak najdłużej!
Przez następne parę dni nie miałam czasu się zamartwiać – miałam masę roboty, a i w domu trzeba było sporo ogarnąć. Myślałam o Marysi często, ale już z większym spokojem, głównie dzięki Pawłowi, który niezmiennie całą rzecz traktował z humorem. Zakazał mi bycia kwoką, po raz kolejny tłumacząc, że to dla dobra Marysi, a ja go posłuchałam. Dotarło w końcu do mnie, że naprawdę nie mam wpływu na to, co ona teraz robi, więc zdrowiej – i dla mnie, i dla niej – będzie dać sobie na luz.
Musi doić krowy? Co za pomysł!
Chciałam ją usłyszeć, ale dzielnie postanowiłam się nie narzucać. Z tym większą ulgą odebrałam od niej telefon w czwartek wieczorem, pod koniec piątego dnia jej pobytu.
– Halo, mamciu?
– Cześć, kochanie! Jak się cieszę, że dzwonisz! Opowiadaj, jak ci tam?
– Dobrze, chociaż jestem strasznie niedospana.
– O, a to czemu? Czyżbyś szalała po nocach z jakimś nowo poznanym towarzystwem?
– Bardzo śmieszne, mamo. Muszę chodzić spać już po 20, bo wstaję przed 4 rano! Krowy trzeba wydoić, dać im pić i jeść, no i, yyy… posprzątać po nich też trzeba.
– Jezus Maria, dziecko, powiedz mi, że żartujesz! Moja córka artystka doi krowy? Ja chyba śnię, i to najprawdziwszy koszmar!
– Bez przesady, mamo. Krowy na wsi normalna sprawa, a jak się chce mieć swoje mleko i swoje sery, to trzeba się trochę narobić. Owszem, nie jest to moje ulubione zajęcie, ale skoro trzeba, to trzeba i już.
– OK. A co robisz poza tym?
– Czego ja nie robię, ty się lepiej spytaj! Właśnie skończyłam zarabiać chleb – tak, to już też umiem! – on będzie teraz sobie rosnąć parę godzin, a dziś w nocy do pieca włoży go Zosia, wczoraj była moja kolej, więc snu miałam jeszcze mniej. Czekaj, nie przerywaj! Jestem zmęczona, ale też bardzo zadowolona. Naprawdę! No, może jedyne, czego naprawdę nie lubię, to praca w sklepie. Ty wiesz, że ja nie jestem specjalistką od kontaktów z obcymi ludźmi. Niestety, tutaj przez pół dnia użeram się z miastowymi, którzy zazwyczaj mają jedno pytanie – dlaczego tak drogo? Wrrr! No ale zobowiązałam się, więc wyjścia nie mam. Poza tym wszystko w porządku.
– Czekaj, czekaj. Doisz i oporządzasz krowy, pieczesz chleb, pracujesz w sklepie. Czy ty masz choć chwilę dla siebie? I co z malowaniem?
– Z malowania nici, nie da się. Chwilę dla siebie mam, czasem, ale wtedy jestem tak padnięta, że ani myślę o malowaniu, tylko najczęściej zalegam na hamaku i gapię się w niebo, a potem przysypiam.
– Wiesz co? Ugryzę się w język i nic nie powiem. Zamiast tego ty powiedz coś jeszcze. Jak ci się tam mieszka? Jak śpi? Jak ci się układa z gospodarzami?
– No, moje łóżko w domu jest na pewno wygodniejsze, a w mojej sypialni jest na pewno cieplej, zwłaszcza w nocy. Ale nie narzekam! Biorę sobie do łóżka termofor, wkładam skarpetki i jest git.
– Termofor i skarpetki? W lato?!
– Tu po zachodzie słońca jest dużo chłodniej niż w mieście, a dodatkowo ciągnie od rzeki. Nawet ci nie powiem, ile ja mam czasem stopni w pokoju, bo jeszcze byś zemdlała.
– Powiedz!
– Nie ma mowy! Jest zimno i tyle, ale ja dostrzegam plusy tej sytuacji – wzmacniam sobie odporność! Pytałaś o Zosię i Marka. Mamo, ty nie masz pojęcia, ile oni pracują! Harują, to chyba lepsze słowo, od świtu do nocy. Dlatego jak widzę tę harówkę, to do głowy mi nie przyjdzie się poskarżyć. Jestem dzielna, wiesz? Dobra, będę kończyć, bo przecież za 6 godzin wstaję. Buziaki, zadzwonię za jakiś czas!
– Ojej, a ja chciałam jeszcze pogadać! – zasmuciłam się. – No ale nic, rozumiem. Leć spać i zadzwoń znowu niedługo. Kocham cię!
– A ja ciebie! Pa!
Usłyszałam, że otwierają się drzwi wejściowe, i pobiegłam w te pędy do Pawła, który dopiero wracał z konferencji.
– Pawełku, Marysia właśnie dzwoniła. Jezus, ja się chyba dzisiaj upiję! Wiesz, co nasza córka tam robi? Doi krowy, i nie tylko doi, piecze chleb, pracuje w sklepie, chodzi spać z kurami, wstaje przed świtem i marznie w nocy! – wyrzuciłam na jednym oddechu.
– Co ty powiesz?– zdziwił się Paweł.
– Doi krowy? Haha, chciałbym to zobaczyć! I nie śpi już do południa? No, no, ten wyjazd naprawdę dobrze jej zrobi, lepiej, niż myślałem!
– Ee, jak to? Co ty w tym widzisz dobrego?– teraz ja się zdziwiłam.
– Zmężnieje, ot co. Liźnie trochę prawdziwego życia i może po powrocie bardziej doceni to, co ma na co dzień. Zobaczysz!
– Obyś miał rację, oby…
O nie, zapomnieliśmy zgasić światło?
Następnym razem Marysia zadzwoniła po ponad tygodniu. Już od pierwszego zdania wyczułam, że jej entuzjazm mocno opadł, ale ambicja nie pozwala jej się do tego przyznać. Dalej powtarzała, że jest bardzo szczęśliwa, ale nie brzmiało to szczerze. Zamiast szczęścia słyszałam w jej głosie zmęczenie i niepewność.
Paweł był przy tej rozmowie i miał takie same spostrzeżenia jak ja, jednak nadal twierdził, że to nic więcej jak tylko dobra szkoła życia.
Kiedy Marysia się rozłączyła, już, już miałam zacząć chlipać nad swoją biedną córeczką, Paweł nagle sięgnął do kieszeni i wyjął jakąś kopertę. Wręczył mi ją ze słowami:
– Nie płacz, kochanie, naprawdę nie ma powodu. Nic jej nie będzie. Wiem, że łatwo powiedzieć, więc mam dla ciebie prezent na pocieszenie. Jutro z samego rana wyjeżdżamy stąd do twojego ulubionego pensjonatu. Weekend tylko we dwoje. Wieczory przy ognisku, pod rozgwieżdżonym niebem, w dzień kajaki i plaża. Wszystko, co kochasz. No i jak? Dobry ze mnie mąż?
Rzuciłam się mu na szyję i wycałowałam go, śmiejąc się z ciągle jeszcze mokrymi oczami. On nie jest dobrym mężem, to najlepszy mąż na świecie!
Pojechaliśmy raniutko. Jakiż on miał świetny pomysł! Jakoś o sobie zapomnieliśmy, zwłaszcza przez ostatni rok. Matura Marysi, cała ta nerwówka…Należał nam się taki odpoczynek we dwoje, bez dwóch zdań!
Pogoda była wspaniała, nasz pokój przytulny i wygodny, a jezioro, tak jak dawniej, kryształowo czyste. Robiłam masę zdjęć na pamiątkę i parę wysłałam Marysi. Pochwaliła pomysł ojca i zameldowała lakonicznie, że u niej OK.
Spędziliśmy wspaniałe dwa dni i aż żal było stamtąd wyjeżdżać. Niestety – trzeba było, bo do prawdziwego urlopu zostało nam jeszcze trochę czasu, a od poniedziałku czekała robota.
W drogę powrotną ruszyliśmy po obiedzie, żeby w domu wylądować wczesnym wieczorem.
Jechaliśmy niespiesznie, delektując się widokami za oknem i wspominając z rozmarzeniem minione dwa dni. Zaparkowaliśmy pod naszymi oknami, ze zdumieniem stwierdzając, że w kuchni pali się światło. Kurde, zapomnieliśmy wyłączyć! No trudno, na szczęście to były tylko dwa dni, a nie dwa tygodnie.
Mogę sobie tylko wyobrazić, jakie mieliśmy miny, kiedy zaraz po wejściu do domu zobaczyliśmy… naszą córkę krążącą w pośpiechu między kuchnią a pokojem.
– Cześć, mamuś, cześć, tatko! Nie miejcie takich min, jak słowo daję. I żebym nie usłyszała „a nie mówiłam?”. Mówiłaś, mamo, a ja się uparłam i dostałam za swoje. Teraz wróciłam i kończę robić dla nas wszystkich pyszną kolację. Wiem, że bez opowiadania się nie obejdzie, ale to później, dobrze? Zaraz zjemy same pyszności, a potem idę spać i nie wstaję z łóżka przez dwa dni. No co, co? – zapytała, lekko się naburmuszając, kiedy zobaczyła, jak bardzo obydwoje staramy się nie wybuchnąć śmiechem.
– Nic, kochanie, zupełnie nic – wykrztusił Paweł. – Cieszymy się, że wróciłaś cała i zdrowa. No i gratuluję ci odwagi cywilnej – przyznać się do błędu nie każdy potrafi. Zuch dziewczyna!
Przytulił ją mocno, po chwili już w trójkę ściskaliśmy się serdecznie.
Dzięki Bogu, wszystko dobrze się skończyło! I słusznie Paweł powiedział – nie każdy ma odwagę przyznać się do błędu, a moja ledwo pełnoletnia córka już to potrafi! Zuch!