Reklama

W tym roku po raz pierwszy od lat usiądę przy wigilijnym stole sama. Bez śmiechu, bez rozmów, bez mojej córki, która wyjechała do Szwecji i właśnie oznajmiła, że nie przyjedzie na święta. Gotuję dla jednej osoby – karpia, barszczyk z uszkami i pierogi z kapustą, choć w głębi duszy wolałabym nic nie gotować. Przez całe życie byłam dla niej – zawsze obecna, pomocna, wspierająca. A teraz zostałam z tym wszystkim sama. W tym cichym mieszkaniu, które jeszcze niedawno było pełne zapachów i głosów.

Czuję smutek, jakiego nie czułam od lat

Usiadłam na wersalce z kubkiem kawy, której nawet nie miałam ochoty kończyć. Miała dziwny posmak – może przez to mleko migdałowe, które ostatnio kupiłam z jakiejś głupiej mody. Albo może po prostu wszystko miało teraz zły smak. Telefon zadzwonił dokładnie o 14:12. Zobaczyłam znajomy numer i coś mnie tknęło. Serce zabiło mocniej.

– Cześć, mamo – usłyszałam w słuchawce głos mojej córki. Był ciepły, ale też zbyt ułożony. Zbyt uprzejmy.

– Cześć, kochanie. Dobrze, że dzwonisz. Już miałam do ciebie pisać, bo chciałam zapytać, co mam przygotować na Wigilię. Może w tym roku zrobimy też kutię? Wiem, że jej nie znosiłaś, ale nauczyłam się robić ją lepiej...

Zamilkła na chwilę. Zbyt długą chwilę. Już wtedy wiedziałam.

– Mamo… chciałam ci coś powiedzieć. Nie będzie mnie na Wigilii w tym roku.

Zakręciło mi się w głowie. Zanim zrozumiałam, co właściwie usłyszałam, zaczęłam nerwowo poprawiać poduszkę na kanapie. Taka głupia reakcja – jakby porządek w poduszkach miał pomóc zapanować nad chaosem w sercu.

– Co to znaczy? – powiedziałam cicho. – Przecież zawsze byłaś. Nawet jak padał śnieg i pociągi się spóźniały, to jakoś dojeżdżałaś.

– No wiem, wiem... – zaczęła się tłumaczyć. – Ale teraz jest inaczej. Dużo pracy, no i... Magnus zaprosił mnie do jego rodziny. To dla niego ważne. Nie byłam tam jeszcze ani razu. I chciałabym...

– Żeby tam poczuli się ważniejsi ode mnie – dokończyłam za nią, gorzko.

– Nie o to chodzi, mamo! Ja cię bardzo kocham, tylko... to też jest moja rodzina teraz.

Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez te wszystkie lata to ja byłam jej rodziną. I teraz miałam nią być tylko „też”?

– No dobrze – odparłam w końcu. – To znaczy, że karpia i barszczyk zjem sama. I nie szkodzi, że mam dla dwóch osób uszek na trzy dni. Przemrożę. Przyda się na kiedy indziej.

– Nie chciałam cię zranić...

– No to dobrze ci poszło – powiedziałam spokojnie, ale głos mi się złamał. – Idę, kawa mi stygnie.

Rozłączyłam się. Wyszłam z domu w kurtce, którą kupiłam trzy lata temu z myślą, że „przyda się na święta”. Taka elegancka, czerwona, z paskiem w talii. Nigdy jej nie lubiłam, ale teraz nie miało to znaczenia. Dobrze było mieć na sobie coś, co przypominało inne czasy. Lepsze. Ulica była pełna ludzi z siatkami, uśmiechniętych, roześmianych. Miałam ochotę podejść do jakiejś kobiety z naręczem opłatków i zapytać:
– A twoje dzieci będą z tobą na Wigilii? Czy też zadzwoniły i powiedziały, że wybierają cudzą rodzinę?

W sklepie natknęłam się na sąsiadkę spod dziesiątki. Jadwigę.

– O, a pani sama na zakupach? – zapytała z tym swoim wymuszonym entuzjazmem.

A z kim mam być? Z kotem?

– A córka? – zaczęła i w ułamku sekundy zobaczyłam, jak blednie. – Aaa... no tak. Ona przecież za granicą.

– W Szwecji – odpowiedziałam spokojnie. – W tym roku zostaje tam na święta.

– Ojej... no trudno. Takie czasy... – wymamrotała i zaczęła nerwowo grzebać w lodówce z masłem. Udawała, że szuka konkretnej marki. Ja udawałam, że mnie to nie obchodzi.

Poradze sobie sama

Wzięłam dwa opakowania śledzi, choć nie lubię śledzi. Zawsze były dla niej. Znalazłam na promocji pierogi z kapustą – wprawdzie kupne, ale od babki z targu, więc się liczy. Barszcz? Zrobię sama. Uszka już miałam zamrożone. Zabraknie tylko jej śmiechu przy stole, przekrzykiwania się, jakby święta to był maraton do wygrania.

– Może kupię też kompot z suszu – mruknęłam sama do siebie, przeglądając półki. – Takiego, jakiego nienawidziła.

Przez chwilę naprawdę mnie to rozbawiło. Stałam między działem z kiszoną kapustą a sokami i śmiałam się pod nosem. A potem przyszła taka fala smutku, że chciałam zostawić wózek i wyjść. Ale nie mogłam. Przede mną była jeszcze Wigilia. Musiałam się jakoś przygotować. Kiedy wracałam z siatkami, świat był jeszcze bardziej rozgadany. Dzieciaki ciągnęły rodziców za ręce, ktoś śpiewał pod nosem kolędę. Czułam się jak z innego świata. Trochę jak duch, który błąka się między żywymi. Bez planów, bez zaproszenia, bez nikogo.

Dotarłam do klatki schodowej, odpaliłam domofon i poczułam, że najbardziej brakuje mi... zapachu mandarynek w jej pokoju. I jej śladów butów w przedpokoju. I tego, że mówiła: „Mamo, za dużo zrobiłaś, znowu zjesz to wszystko sama!”. No więc tak. Zjem. Nakryłam stół o siedemnastej. Tak, wiem, że to za wcześnie, ale co innego miałam robić? Siedzieć i patrzeć w okno, jak inni zapalają światełka w mieszkaniach? Słuchać w telewizji tych plastikowych kolęd, które brzmią jak z reklamy proszku do prania?

Rozłożyłam biały obrus, ten sam, który co roku wyciągałam dla nas dwóch. Miał plamkę od barszczu w rogu – tej nie udało się sprać od zeszłego roku. I dobrze. Przynajmniej coś zostało po tamtej Wigilii. Po nas. Położyłam dwa talerze. Potem spojrzałam na stół i jeden odsunęłam. Nie, nie będę udawać. Nie robię tej kolacji „dla tradycji”, „dla pamięci” ani „bo tak wypada”. Po prostu zrobiłam to z przyzwyczajenia. Ale dziś jestem sama. Usiadłam. Włączyłam światła na choince – świeciła nieregularnie, jedna gałązka migała szybciej, jakby próbowała coś powiedzieć. W radiu leciało „Cicha noc”, a ja wsłuchiwałam się w ciszę, która panowała w moim mieszkaniu. Przeszywająca, głucha, ale znajoma.

Zaczęłam od barszczu. Wyszedł mi za kwaśny, chyba przesadziłam z cytryną. Poprawiłam uszko łyżką, żeby nie utonęło.

– I tak nikt nie zobaczy, jak się rozpada w środku – powiedziałam półgłosem. – Nikogo to nie obejdzie.

Zawsze najpierw próbowała barszczu. Robiła minę znawcy.

Za dużo majeranku, mamo – mówiła, a potem brała dokładkę.

Serce zabiło mi szybciej

Z karpiem zeszło mi dłużej, bo musiałam go obrać ze skóry. Nienawidzę ości, a ona zawsze się z tego śmiała.

– Mamo, po co kupujesz karpia, skoro potem przez godzinę dłubiesz w nim jak chirurg?

Teraz nie musiałam się spieszyć. Mogłam dłubać w ciszy, do woli. Aż mnie rozbolały plecy. Odłożyłam widelec i popatrzyłam na puste miejsce naprzeciwko.

– Wiesz co? – powiedziałam, wpatrując się w krzesło. – Mogłaś chociaż zadzwonić. Przed kolacją. To tyle. Tylko zadzwonić.

Wstałam i poszłam do kuchni po ciasto. I wtedy zadzwonił telefon. Serce zabiło mi szybciej. Rzuciłam się do aparatu. Ale to była reklama. „Świąteczna promocja na okna energooszczędne”. Powiedziałam im kilka słów, których nie powinnam mówić w Wigilię. I się rozpłakałam. Choinka zaczęła migać jak oszalała, jakby coś ją w końcu dobiło. Wstałam z fotela i próbowałam poprawić ten przeklęty kabel, który zawsze wypadał z gniazdka przy najmniejszym poruszeniu. Uklękłam na dywanie, wcisnęłam wtyczkę mocniej i wtedy mnie uderzyło.

Nie prąd. Wspomnienie. To samo robiłam, kiedy miała osiem lat. Tamtą Wigilię spędziłyśmy we dwie, bo ojciec – jak zwykle – znalazł pretekst, żeby nie wracać na święta. Kiedy włożyłam wtyczkę, prąd poszedł przez wszystkie lampki i choinka rozbłysła nagle, a ona zawołała:

– Mamo! Zobacz! Magia!

Wtedy uznałam, że warto było się tak szarpać z tym kablem. Wtedy też przyniosłam jej prezent, którego nie zapomniała przez lata – pudło klocków, których pragnęła bardziej niż wszystkiego innego. Skakała po pokoju jak szalona, w pidżamie w misie, z oczami jak latarki. A ja stałam z boku i płakałam, tak samo jak teraz. Tylko wtedy ze wzruszenia. Teraz z samotności. Zgasiłam choinkę. Migała tak nerwowo, że wyglądała jakby i ona zaraz miała się popłakać.

Zostałam sama

Poszłam do szafy i wyjęłam pudełko ze starymi, zniszczonymi ozdobami. Zawsze były jej ulubione. Aniołki z makaronu, które kiedyś robiła na plastykę. Małe czerwone bombki, które przywiozła z kolonii. I ten nieszczęsny bałwanek bez nosa, którego nie miałam serca wyrzucić, choć od lat był tylko cieniem bałwanka. Usiadłam na podłodze i zaczęłam je przeglądać, jedną po drugiej. Każda rzecz pachniała tamtymi świętami, dzieciństwem, kiedy wszystko było prostsze. Kiedy wystarczył zapach pierników i głos mamy z kuchni, żeby wiedzieć, że jest się kochanym. Że wszystko ma sens.

Teraz ozdoby wydawały się... obce. Jak rzeczy, które należą do kogoś innego. Bo tamta dziewczynka z misiówką na głowie już nie istniała. Zastąpiła ją dorosła kobieta w innym kraju. Ze swoją własną rodziną, swoim Magnusem, swoimi planami. A ja? Ja zostałam z ozdobami z makaronu. W mieszkaniu znów było cicho. Zrobiłam sobie herbatę. Z miodem i imbirem, jak ona lubiła, chociaż ja nigdy nie przepadałam. Postawiłam kubek na parapecie i patrzyłam na ulice. Błyszczały lampki, ktoś na dole właśnie odpalał zimne ognie. Śmiechy, okrzyki, dzieciaki wbiegające do klatek schodowych z prezentami. Jakbym patrzyła na film, którego nie rozumiem. Obcy język, obcy klimat. Za szybą – inne życie.

Telefon zadzwonił dopiero po dwudziestej pierwszej. Tak późno, że już przestałam na niego patrzeć. A kiedy zadzwonił, znowu coś podskoczyło mi w środku. I znowu to był ten numer. Göteborg.

– Mamo?

Głos miała miękki. Prawie jak wtedy, kiedy pytała mnie o pozwolenie na nocowanie u koleżanki.

– No? – odpowiedziałam, zbyt chłodno. Od razu pożałowałam tonu, ale było za późno.

– Dzwonię, bo... Bo właśnie skończyliśmy kolację. I pomyślałam o tobie. Właściwie cały czas o tobie myślę.

Milczałam. Bo jak miałam jej powiedzieć, że właśnie siedzę w fotelu z kubkiem, który stygnie od godziny? Że zagadałam do telewizora, bo przez moment zapomniałam, że nikt mi nie odpowie? Że na stole jeszcze stoi jedna miseczka barszczu, której nie potrafię wyrzucić?

– Mamo, ja wiem, że to okropne, że nie przyjechałam. Ja też mam wyrzuty. Tylko... nie wiedziałam, jak ci to powiedzieć. I bałam się, że się obrazisz.

– Nie obraziłam się – odpowiedziałam cicho. – Ja się po prostu... poczułam niepotrzebna.

Z drugiej strony zapadła cisza

– Chciałam cię zaprosić. W styczniu. Na moje urodziny. I chciałabym, żebyś została na dłużej. Magnus... On już pytał, czy mama naprawdę przyjedzie. Chcemy cię poznać. Chcemy cię tu mieć.

– To nie to samo, co święta – odpowiedziałam.

– Wiem – szepnęła. – Ale może choć trochę zrekompensuję? Mogę?

Nie odpowiedziałam. Chyba nie potrafiłam. W gardle coś mi się ścisnęło. A potem...

– Mamo? Jesteś tam?

– Jestem. Po prostu... jeszcze się uczę być sama.

– Nie chcę, żebyś była sama.

Usłyszałam w tle szwedzki głos, coś jak „kommer du?”. Córka odpowiedziała cicho „vänta lite”, a potem znowu mówiła tylko do mnie.

– Kocham cię, mamo. Bardzo.

– Ja ciebie też – wyszeptałam.

I wiesz co? To jest w porządku

I dopiero wtedy, po tej rozmowie, przyszło coś, co można by nazwać ulgą. Tylko odrobinę, tylko cieniem. Ale wystarczyło.

Następnego dnia obudziłam się wcześnie. Słońce świeciło ostro, zimowo, jakby specjalnie chciało wyciągnąć z cieni to, co ukryte. Podeszłam do okna, odsłoniłam firanki. Na balkonie ptaki dobrały się do resztek makowca, który wystawiłam wczoraj wieczorem. Chyba chciałam mieć w domu coś żywego. W kuchni pachniało jeszcze barszczem, ale mniej już bolało. Włączyłam radio, leciała cicha kolęda, taka zwykła, stara – bez aranżacji, bez popisów. Tak jak dawniej. Usiadłam do stołu, tego samego, przy którym płakałam wczoraj. Spojrzałam na talerz, który wtedy zostawiłam nietknięty. I wtedy to poczułam.

Nie chodzi o to, że została tam, w Szwecji. Chodzi o to, że przestała być tylko moją córką. Była kobietą, miała swoje życie, swoich ludzi, własne święta, które nie obejmowały już mnie tak, jak kiedyś. A ja? Ja przez cały ten czas żyłam wspomnieniami, które zatrzymały się na momentach, gdy miała dwanaście lat i zakładała czapkę na opak. Tak trudno było mi zrozumieć, że ktoś, kogo kochasz całym sercem, może... odjechać. Z wyboru, nie z przymusu. Bo tak trzeba, bo tak chce. I wiesz co? To jest w porządku.

Zrozumiałam coś ważnego: miłość do dziecka nie polega na tym, żeby je zatrzymać przy sobie. Tylko na tym, żeby pozwolić mu iść. I wierzyć, że jeśli będzie chciało – wróci. Może nie na Wigilię. Może nie wtedy, kiedy ja sobie to zaplanuję. Ale wróci. Nawet jeśli tylko głosem w słuchawce. Nawet jeśli tylko wspomnieniem zapachu w jej starym pokoju. Wróci. I to wystarczy.

Hanna, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama