Reklama

Kiedyś była taka pilna. Zasiadała do biurka punkt osiemnasta, bez przypominania, z zeszytami równo ułożonymi w rządku. Widziałam w niej siebie – tę młodą, ambitną dziewczynę, która wiedziała, że tylko ciężką pracą może coś osiągnąć. A teraz? Teraz wracała późno, pachniała jego perfumami i z zamglonym wzrokiem mówiła: „To tylko kawa, mamo. Pogadaliśmy chwilę”.

Reklama

– Ten chłopak... – westchnęłam cicho, zasłaniając się filiżanką herbaty, jakby miała mi dodać odwagi. – On mi nie pasuje.

Nie dlatego, że jest nieuprzejmy. Wręcz przeciwnie – zbyt miły, zbyt cichy. Ale nie z naszej bajki. Krystian – przyszły mechanik, czy tam jakiś informatyk z technikum. Skromny chłopak z wielodzietnej rodziny, który pewnie nigdy nie pojedzie za granicę, bo nawet paszportu nie ma. A moja Martyna? Ona miała być kimś. Miała studiować medycynę. Miała zostać panią doktor. Ona to wiedziała. My z Andrzejem mówiliśmy jej to, odkąd tylko zaczęła składać literki: „Ucz się, Martynko. Żebyś nie musiała kiedyś sprzątać cudzych domów”.

Wierzyłam, że to wszystko dla jej dobra. Dlatego pilnowałam, ograniczałam, kontrolowałam. Żeby nie skręciła w złą stronę. Żeby nie wpadła w sidła jakiejś szczeniackiej miłości, która z czasem i tak zgaśnie. I co z tego zostało? Czułam, że ją tracę. Najpierw przestała mówić nam, co czuje. Potem zaczęła się wymykać. A potem… potem już tylko patrzyłam, jak zamyka drzwi. A ja zostawałam sama w pustym korytarzu. Nie mówiłam wtedy nic. Bo przecież matka nie płacze. Matka trzyma pion. Matka wie lepiej. Prawda?

Patrzyła na nas z pogardą

Zeszłam na dół, bo coś mnie tknęło. W kuchni paliło się światło, choć powinna już dawno spać. Szłam powoli, bez hałasu, jakbym się bała, co mogę zastać. I wtedy usłyszałam głos. Taki cichy, jakby się wkradał przez szczelinę w oknie. Zajrzałam przez uchylone drzwi. Martyna siedziała przy stole z telefonem przy uchu, uśmiechała się. Ta mina, jakiej już dawno dla mnie nie miała – miękka, ciepła, z nutą zawstydzenia.

– Powiedziałam ci jasno, żadnych rozmów z nim – weszłam do kuchni, a ona podskoczyła, jakby ktoś ją przyłapał na kradzieży.

– Mamo, to tylko chwila – szepnęła, chowając telefon, ale ja już byłam w furii.

– To przez niego zawalasz wszystko! Zniszczy ci życie! Matury nie zdasz przez niego! – krzyczałam, nie czekając na odpowiedź.

– Nie zniszczy, mama! To wy wszystko niszczycie! – wybuchnęła nagle, z oczami pełnymi łez, ale i złości. – Nie pozwalacie mi żyć! Jak mam być sobą, skoro nie mogę kochać?

Wtedy wszedł Andrzej. Zmarszczył brwi, zobaczył telefon w jej dłoni i już wiedział. Jego głos był niski, stanowczy.

– Jeszcze raz zobaczę, że z nim rozmawiasz – pakuj walizki. W tym domu obowiązują zasady.

Martyna patrzyła na nas z pogardą, jakbyśmy byli jej wrogami. Milczała przez dłuższą chwilę, potem wzięła telefon i wyszła. A ja stałam tam z Andrzejem, z sercem bijącym jak dzwon. Nie wiedziałam, co bolało bardziej – jej słowa czy to, że nie próbowała się nawet wytłumaczyć. W nocy nie spałam. Wciąż słyszałam to jedno zdanie: „To wy wszystko niszczycie”.

Nie chciała zerwać z tym chłopakiem

Po tamtej nocy nic już nie było jak dawniej. Martyna przestała się kryć. Zaczęła wracać późno, czasem nawet nie mówiła, gdzie była. Czułam, że robi to specjalnie, jakby chciała nas ukarać. I chyba jej się udało. Bo z każdym dniem bolało coraz bardziej. Któregoś wieczoru usiadła przy stole, bez zaproszenia, z tym samym uporem w oczach.

Nie zerwę z nim. Nawet jeśli to znaczy, że mnie nie chcecie.

Patrzyłam na nią w milczeniu, próbując zrozumieć, gdzie popełniliśmy błąd. Wychowaliśmy ją przecież inaczej. Z wartościami. Z ambicją. A ona? Wszystko rzucała dla pierwszego lepszego chłopaka.

Nie poznaję cię – powiedziałam w końcu. – To nie jest ta dziewczyna, którą wychowałam.

Andrzej był bardziej bezpośredni.

– On cię odciągnął od nauki. Zmarnujesz wszystko!

Martyna tylko wzruszyła ramionami. Nie płakała. Już nie. Jakby przeszła przez punkt, z którego nie ma powrotu. Nie zauważyliśmy w tym czasie, że zaczęła się pakować. Że zaczęła znikać jeszcze częściej i na dłużej. Wciąż wierzyliśmy, że jeszcze ją zatrzymamy.

W nocy dławiłam się własnymi łzami

Obudziłam się wcześniej niż zwykle. W domu panowała cisza, ta nieznośna, gęsta cisza, która nigdy nie wróży nic dobrego. Poszłam do jej pokoju. Drzwi były uchylone. Łóżko – puste. Na biurku leżała kartka: „Nie szukajcie mnie”. Świat zawirował. Chciałam krzyknąć, ale głos uwiązł mi w gardle. Przeczytałam te słowa kilka razy, jakby miały się zmienić. Ale one wciąż tam były – twarde, zimne, nieodwracalne. Zeszłam na dół. Andrzej siedział przy stole, z gazetą w rękach. Spojrzał na mnie bez słowa. Podałam mu kartkę.

– Może coś jej się stało… Może ją skrzywdzili... – wyszeptałam, dławiąc się lękiem.

– Sama wybrała. Mówiłem – nie daj jej się szantażować – odpowiedział spokojnie, ale w jego oczach coś drgnęło. Może to też był strach, może wstyd.

Minęły dni, potem tygodnie. Telefon milczał. Martyny nie było. Przestaliśmy o niej mówić. Jakby zniknięcie miało zetrzeć ją z naszego życia. Ale w nocy wciąż słyszałam jej kroki na schodach. Słyszałam, choć wiedziałam, że to tylko echo. W nocy krzyczałam z bezsilności w poduszkę, że przecież nie ma mojego dziecka, ktoś zabrał mi dziecko, a w dzień udawałam, że wszystko jest tak, jak miało być. Zaplanowane. Sama wybrała. A my zaakceptowaliśmy. Była przecież dorosła.

Miłość niczego nie usprawiedliwia

Minął rok. Potem drugi. Czas nie goił ran – raczej zamieniał je w blizny, które bolały, ale jakby ciszej. Od sąsiadki dowiedziałam się przypadkiem, że Martyna nie zdała matury. Podobno wynajmują z Krystianem kawalerkę na przedmieściach, ledwo wiążą koniec z końcem. Ale ona się na nic nie skarży. Nie zamierza wracać. Patrzyłam, jak koleżanki Martyny kończą studia, publikują zdjęcia z dyplomami, z rodzinami u boku. I myślałam – przecież to mogła być ona. Moja córka. Nasza duma. Ale jej już nie było. Z Andrzejem nie rozmawialiśmy o niej prawie wcale. Raz tylko rzucił – „Mogła mieć wszystko, ale wolała tego chłystka”. Kiwnęłam głową, choć w środku coś we mnie krzyczało.

Wieczorami siadałam przy stole i patrzyłam na jej zdjęcia. W jednej dłoni miała mikroskop, w drugiej zeszyt z planem studiów, który kiedyś wspólnie układałyśmy. Teraz zamiast dumy czułam ciężar. Nie wiedziałam, czy bardziej zawiodłam ją, czy siebie. Myślałam, że ratuję jej życie. Że uratuję ją przed nim. A może tylko przed nią samą?

Dlaczego milczę, gdy boli? Dlaczego nie potrafię powiedzieć „wróć”? Żal – ten został z nami. Wgryzał się w meble, w zdjęcia, w ściany. Był jak kurz, którego nie dało się wytrzeć. A gniew? Gniew już nawet nie miał siły krzyczeć. Po prostu był cały czas. Nie wiem, kiedy zaczęłam się naprawdę bać, że jej już nigdy nie zobaczę. Nie chodzi o to, że wyjechała, że zniknęła – ale o to, że może przestała mnie potrzebować. Że przestała mnie kochać. Że zbudowała świat, w którym nie ma już dla mnie miejsca.

Andrzej wciąż mówi, że mieliśmy rację. Że robiliśmy to, co słuszne. Ale co z tego, kiedy Martyny już nie ma. A ja nie wiem, czy jeszcze wróci. Nie wiem, czy jeszcze będzie chciała nas znać. Zostawiliśmy ją samą, bo nie potrafiliśmy przyjąć jej wyborów. Bo nasze zasady były ważniejsze niż jej szczęście. Myśleliśmy, że ją chronimy. Ale może po prostu ją kontrolowaliśmy. Z miłości, tak – ale to niczego nie usprawiedliwia. Siedzę czasem wieczorami przy oknie i wyobrażam sobie, że słyszę jej kroki. Albo, że pewnego dnia puka do drzwi. A ja wtedy mówię słowa, których nigdy jej nie powiedziałam...

Klaudia, 49 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama